Knight Harry Adam - Tunel.rtf

(371 KB) Pobierz

HARRY ADAM KNIGHT

Tunel


1.

 

Przedstawiała tak szczególny widok, że kiedy weszła na oddział nagłych wypadków Szpitala Middlesex, pozostali pacjenci zapomnieli na chwilę o własnych problemach.

Pomimo przerażającego wychudzenia, wciąż jeszcze była piękna, o drugich, jasnych włosach, niebieskich oczach, szerokich ponętnych ustach i skórze lak cienkiej, że prawie przezroczystej. Lekki bawełniany płaszcz i bluzka zwisały z jej ramion, które przypominały druciany wieszak na ubrania, a dżinsy trzepotały wokół cienkich jak patyki nóg.

Kiedy chwiejnym krokiem szła w kierunku biurka siostry dyżurnej, spoczęły na niej wszystkie oczy. A gdy pochyliła się ku siostrze i zaczęła mówić, wszyscy na próżno wytężali słuch, aby usłyszeć jakieś słowa.

Siostra Annę MacDonald, która w ciągu swego czterdziestoletniego życia dwadzieścia lat przepracowała jako pielęgniarka, rzadko bywała wstrząśnięta tym, co widziała w szpitalu. Lecz nawet ona nie mogła oprzeć się uczuciu przerażenia, kiedy spojrzała na stojącą przed nią kobietę. W jej wyglądzie było coś niemal nieziemskiego. Wydawało się, że piękne oczy kobiety nie pasowały do wychudzonej twarzy, w której były osadzone.

Kobieta mówiła coś, lecz siostra MacDonald słyszała jedynie słaby szept.

- Przepraszam - powiedziała - ale nie słyszę, co pani mówi. Pochyliła się ku niej z uspokajającym - jak sądziła - uśmiechem. Siostra MacDonald rzadko uśmiechała się do kogokolwiek.

Kobieta chwyciła się za brzuch, wystający znad dżinsów. Potem wyszeptała ochrypłym głosem:

- Muszę widzieć się z lekarzem... mój brzuch... boli. Zachwiała się i zanim siostra MacDonald zdążyła

podnieść się z krzesła, runęła do przodu. Upadla na biurko, a potem ześliznęła się na podłogę.

Zrywając się z krzesła, siostra MacDonald nacisnęła przycisk wzywający pomocy. Podeszła do kobiety, leżącej na podłodze z podciągniętymi pod brzuch kolanami. Chora miała na wpół otwarte oczy, cicho jęczała. Siostra położyła rękę na jej czole. Było bardzo gorące - musiała mieć wysoką temperaturę, może nawet 40”C.

Nadeszło dwóch sanitariuszy i jeszcze jedna pielęgniarka. Siostra MacDonald poleciła im zabrać kobietę do sali numer trzy, a sama poszła po lekarza dyżurnego, doktora Singha. W sali numer pięć zszywał on twarz pijanego młodzieńca, którego w trakcie bójki w barze trafiła rozbita butelka.

- Doktorze, nagły wypadek, sala numer trzy - powiedziała. - Wygląda na ostatnie stadium anore-ksji. Ciężkie wychudzenie. Pacjentka skarży się na ostre dolegliwości brzuszne. Wysoka temperatura i słaby puls...

Doktor Singli, przystojny Hindus około trzydziestki, westchnął i szybko dokończył ostatni z szesnastu szwów, jakie założył na gburowatej twarzy młodzieńca. Potem w pośpiechu pobiegł do sali numer trzy.

Kiedy tam wszedł, kobieta była już rozebrana. Singh widział w swojej ojczyźnie wiele przypadków wygłodzenia, ale taki widok w środku Londynu wstrząsnął nim. Kobieta, która półprzytomna leżała na boku, wyglądała tak, jakby jej ciało stanowiły tylko kości. Wystające żebra, łopatki i miednica przerażająco i groteskowo kontrastowały z brzuchem, okrągłym i pełnym, który wyglądał na czwarty lub piąty miesiąc ciąży.

Młoda pielęgniarka z Jamajki, która ją rozebrała, rzuciła w kierunku Singha zaintrygowane spojrzenie.

- Jak pan myśli, doktorze, co jej jest? Nic jeszcze nie wiedział, ale nie chcąc przyznać się do tego wobec młodszej pielęgniarki, powiedział od niechcenia:

- Zapalenie otrzewnej. Przynajmniej tak to wygląda.

Kobieta jęknęła, kiedy wyprostował jej nogi i odwrócił na plecy. Jęknęła znowu, gdy palcami badał jej brzuch. Mięśnie były bardzo napięte, twarde jak kamień. Pomyślał, że mimo wszystko miał rację, stawiając taką diagnozę.

Kiedy pielęgniarka mierzyła chorej temperaturę, on sprawdzał ciśnienie krwi. Było alarmująco niskie. Kobieta była najwyraźniej w stanie ostrego szoku, który dodatkowo wskazywał na zapalenie otrzewnej.

- Doktorze, temperatura 40,1C - oznajmiła pielęgniarka.

W zamyśleniu pokiwał głową i ponownie zbadał brzuch kobiety. Mięśnie były tak napięte, że nie mógł wyczuć żadnych organów wewnętrznych. Zaczął podejrzewać, iż jama brzuszna została przez coś rozdęta - przez gaz albo płyn z przekłutego jelita. Albo przez krew. Musiało być tego dużo. Podjął szybką decyzję.

- Potrzebna natychmiastowa operacja - powiedział do pielęgniarki. Kiedy z pośpiechem wybiegła z sali, poczuł się rozluźniony na myśl, że ta kobieta nie będzie już jego problemem. Tej nocy dyżurnym chirurgiem gotowym na wezwanie był Richard Pryce-Jones. Był to wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna po czterdziestce, o arystokratycznych rysach twarzy i pozornie ociężałym sposobie bycia. Wiedział, że kiedy zostanie konsultantem, co już wkrótce miało nastąpić, będzie jednym z dziesięciu najlepszych chirurgów w kraju. Ale lej nocy - patrząc na kobietę, leżącą na stole operacyjnym - wątpił, czy jego zdolności na coś się przydadzą. Kobieta była wy-raźnie zbyt osłabiona, aby poddać się poważnej operacji. Ale nie było wyboru. Gdyby nie zdecydował się na operację i tak by umarła. Miał (także obawy co do studenta piątego roku medycyny, który stal obok. Obiecał temu młodemu, tyczkowatemu człowiekowi o niefortunnych ambicjach zostania chirurgiem, że będzie mógł wykonać pierwsze nacięcie brzucha pacjentki. Lecz teraz nie by! pewien, czy to dobry pomysł. Anormalne naprężenie mięśni brzucha kobiety mogło spowodować komplikacje. Ale z drugiej strony, byłoby to dla chłopaka ciekawe doświadczenie...Anestezjolog oznajmił, że pacjentka jest gotowa. Pryce-Jones westchnął i szybko podjął decyzje. Skinął na studenta.- Dalej, Henderson - powiedział. Nazywam się Helpmann, proszę pana - poprawił Student rozdrażnionym głosem.- Nieważne, jak się nazywasz. Zaczynaj! - powiedział szorstko Pryce-Jones. Pielęgniarka podała studentowi skalpel. Ten spojrzał na brzuch pacjentki, wysterylizowany jodyną i obłożony sterylną tkaniną, która okrywała jej klatkę piersiową, łono i biodra.- Zrób głębokie nacięcie - polecił studentowi Pryce-Jones. - Będziemy potrzebować dużego pola manewru. Po krótkiej chwili wahania student pewnym ruchem naciął skórę od punktu leżącego siedem centymetrów powyżej pępka i pociągnął w dół.- Spokojnie - powiedział Pryce-Jones. - Za głęboko. Nie chcesz ehyba zagłębiać się w brzuch, zanim nie będziesz gotowy. Student milcząco kiwnął głową. Pryce-Jones powiedział:- A teraz palcami rozdziel mięśnie. Zrobił to, ale z trudnością. Włókna mięśniowe były napięte jak struny fortepianu. Dwa rozwieracze prostokątne - zwrócił się do instrumentariuszki Pryce-Jones.Za pomocą rozwieraczy zdołał bardziej rozdzielić mięśnie, W tym momencie otrzewna - cienka, przezroczysta błona, okrywająca jamę brzuszną - zaczęła wydostawać się przez powstały otwór.- Nie podoba mi się to - mruknął, do nikogo w szczególności, Pryce-Jones. Potem powiedział do ins-trumentariuszki:- Proszę podać obydwie pary kleszczy. Za ich pomocą wypchnęli otrzewną z rozwartego nacięcia.- Jama jest pełna krwi - zmartwił się student.

- Sączek proszę - rzucił z werwą lekarz. - l na wszelki wypadek następne trzy litry krwi grupy „O”.

Kiedy pielęgniarka wybiegła z sali operacyjnej, aby przynieść dodatkową krew, Pryce-Jones zapytał studenta:- A jaka jest twoja diagnoza’? Co powiesz o przyczynie krwawienia? Student pokręcił głową.- Ciężki uraz brzucha lub jelit, ale nie mam pojęcia, co mogło go spowodować. Nie ma zewnętrznych śladów zranienia,

- Nie najgorzej - powiedział z aprobatą Pryce-Jones. - Ja też muszę na tym poprzestać. Szkoda, że nie wiemy nic o historii choroby pacjentki.

Nie znano również jej tożsamości. Nie miała torebki, a w kieszeniach jej płaszcza nie było nic oprócz kilku monet, Tak więc, nie można było skontaktować się z jej lekarzem. Pryce-Jones podejrzewał, że wypisała się z jakiegoś szpitala w trakcie leczenia anoreksji.- Może coś połknęła - zasugerował student. - Jakiś ostry przedmiot.

Pryce-Jones kiwnął głową. Próba, samobójcza, dokonana przez pacjentkę w tak zaawansowanym stadium anoreksji, była bardzo prawdopodobna.- W porządku - powiedział. - Wykonam cięcie w głąb otrzewnej. Ty tylko przytrzymaj to dla mnie kleszczami. Naciął otrzewną skalpelem, potem przy pomocy nożyczek otworzył ją, tnąc wzdłuż całej długości nacięcia na skórze. Kiedy to zrobił, trysnęła krew. Mnóstwo krwi.

- Sączek - mruknął. Pielęgniarka przyłożyła wylot sączka do nacięcia.

- Co z jej funkcjami życiowymi? - spytał technika, który wpatrywał się w monitory.- Niedobrze - padła odpowiedź. - Uderzenia serca miarowe, ale ciśnienie krwi ciągle spada.- Hmm - mruknął Pryce-Jones, patrząc ponuro na rozwarte nacięcie. Pomimo sączka jama brzuszna była wciąż zalana krwią. Powinni szybko odkryć źródło krwawienia. Zdecydował się zacząć od żołądka. Prawą ręką sięgnął w głąb jamy brzusznej i wyciągnął żołądek pacjentki - płaski, w kolorze różowawo-brązowym, śliski w dotyku. Zbadał go ostrożnie.- Żadnego śladu krwawienia - oznajmił. - To muszą być jelita albo okrężnica.- Włożył żołądek na swoje miejsce i zaczął macać wokół niego, chcąc znaleźć jelito cienkie.

I wtedy coś go ugryzło. Poczuł, jak zęby zatapiają się głęboko w jego dłoń, pomiędzy kciukiem a palcem wskazującym, przecinając mięśnie i ścięgna. Krzyknął i gwałtownym ruchem wyszarpnął dłoń z brzucha pacjentki. Ku swemu ogromnemu przerażeniu zobaczy) coś, co wyglądało na głowę olbrzymiego robaka uczepionego jego ręki. Kiedy wycofywał się od stołu operacyjnego, z brzucha pacjentki wyłoniły się dalsze części robaka. To „coś” miało około czterech centymetrów średnicy i było przeźroczyste. W połowie długości można było zobaczyć ostatni, niestrawiony jeszcze posiłek z ludzkiej krwi.. Końcówka robaka wyłoniła się z wnętrzności kobiety ze wstrętnym chlupotem. Stwór miał co najmniej metr długości. Pryce-Jones począł bezładnie wymachiwać nim dookoła jak biczem, na próżno usiłując odczepić go od dłoni.- Weźcie to, weźcie to ode mnie! - krzyczał, lecz inni stali tylko, gapiąc się w oszołomieniu i zdumieniu szeroko wytrzeszczonymi oczami.

Pryce-Jones wciąż dziwacznie poruszał się po sali operacyjnej. Czuł teraz, jak zęby tego stwora przegryzają się. przez kość śródręcza, prowadzącą od palca wskazującego. W tym momencie, mimo szoku i przerażenia, zdał sobie sprawę, że jego kariera chirurga jest skończona. To instrumentariuszka była pierwszą osobą, która wróciła do rzeczywistości. Chwyciwszy skalpel, podbiegła do doktora i krzyknęła: - Stój spokojnie! Musisz stać spokojnie! Pryce-Jones przestał wymachiwać jak szalony, pozwalając pielęgniarce chwycić to „coś” blisko bulwiastej głowy. Wtedy zadała cios skalpelem. Przezroczysty płyn wytrysnął z głębi robaka, kiedy ten wił się w zasięgu jej ręki z ogromną siłą. Zadała drugi cios - tym rażeni w głowę. I jeszcze raz. Jego okrągła jama gębowa z zakrzywionymi zębami puściła nagle dłoń Pry-ce-Jonesa. Pielęgniarka, zdając sobie nagle sprawę, że trzyma wciąż jeszcze wijącego się stwora, rzuciła go na podłogę.

- O Boże - jęknął Pryce-Jones z czymś w rodzaju zdławionego szlochu. Trzymał w górze zranioną dłoń. Z szeregu dziur w rękawicy chirurgicznej lała się krew.- O Boże - powiedział znowu i zaczął deptać robaka. Mimo wysiłków instrumentariuszki i technika, by go powstrzymać, deptał po nim tak długo, aż na podłodze nie pozostało nic oprócz mieszaniny śluzu i krwi. I wtedy - przecinając dziwną ciszę, jaka zapadła - anestezjolog drżącym głosem oznajmił, że pacjentka nie żyje.


2.

 

„Dziwne miejsce jak na biuro prywatnego detektywa” - pomyślała Olivia Finch, idąc ostrożnie pośród worków ze śmieciami, które leżały porozrzucane na Hanway Street. Wydawało się, że ulica, a właściwie uliczka, wijąca się za rogiem Oxford Street i Tottenham Court Road, wypełniona była samymi tylko hinduskimi restauracjami i obskurnymi sklepami sprzedającymi płyty. Jej zdziwienie jeszcze bardziej wzrosło, gdy dotarła pod numer, który jej podano. Zmarszczyła brwi i ponownie sprawdziła numer, jaki miała na kartce. Nie było żadnej pomyłki. To ten dom. ale nie było na nim żadnej tabliczki z informacją, że na pierwszym piętrze znajduje się biuro prywatnego detektywa. Zamiast tego, napis na drzwiach wejściowych głosił: „Sax Club”. Zastanawiała się przez chwilę, czy biura gdzieś nie przeniesiono. Jeśli tak to ludzie, którzy prowadza klub, mogą. wiedzieć, gdzie się ono teraz mieści. Trochę niechętnie weszła w wąski korytarz. Przestraszył ją ochrypły śmiech, dochodzący skądś z dołu. Wtedy zauważyła wejście do innego klubu, odchodzące z korytarza. Nad drzwiami widniał napis „El Toledo”, a schody za nimi prowadziły do piwnicy. Poszła dalej, aż do końca korytarza i krętymi schodami zaczęła wspinać się na pierwsze piętro,Zawahała się przez moment, stojąc przed zamkniętymi drzwiami u szczytu schodów. Słyszała szum męskich głosów, dobiegający ze środka. Nagle wydało jej się, że to miejsce mogło być czymś w rodzaju gniazda rozpusty. Czy Sax Club” nie oznaczał w rzeczywistości: „Sex Club”?

Powiedziała sobie, że jest niemądra; głęboko wciągnęła powietrze i pchnęła drzwi. Znalazła się w małej, lecz przestronnej sali z chińskimi lampionami, zwisającymi z sufitu i białymi ścianami ozdobionymi smokami, szczerzącymi zęby. Na lewo znajdował się bar. Siedziało przy nim trzech mężczyzn. Odwrócili się i spojrzeli na nią z nie ukrywaną ciekawością. Dwóch z nich, ubranych w garnitury, było w średnim wieku. Trzeci - w dżinsach i modnej luźnej kurtce - miał jakieś dwadzieścia lat. Zza baru wyłoniła się Chinka. Mogła być w każdym wieku pomiędzy trzydziestką a pięćdziesiątką. Miała na sobie jaskrawoczerwone kimono.

Uśmiechnęła się do Olivii i powiedziała z nieskazitelnym akcentem osoby, która od niedawna jest w Chelsea,

- Czy mogę pani w czymś pomóc?

Olivia, czując się zakłopotana, odpowiedziała;

- Mam nadzieję, że tak. Szukam człowieka, który najwyraźniej był właścicielem tego lokalu przed panią. Niejaki pan Edward Causey. Powiedziano mi, że ma tutaj biuro.

Jeden z mężczyzn w średnim wieku zachichotał. Chinka zaśmiała się. Jej śmiech brzmiał jak brzęczenie dzwonka. Potem powiedziała:

- Przepraszam. Proszę wybaczyć moją nieuprzejmość, ale...

Zakryła dłonią usta, żeby powstrzymać kolejny wybuch śmiechu, a drugą ręką wskazała kąt sali.

- ...To jest pan Edward Causey i jego biuro. Olivia odwróciła się. Ujrzała mężczyznę śpiącego na krześle. Wchodząc tu, nie zauważyła go. Jego nogi leżały na drugim krześle, a głowa na aparacie telefonicznym.- To ma być pan Causey? - wykrzyknęła, nie mogąc ukryć w swym glosie rozczarowania,- Tak, tak. To on - powiedział jeden z mężczyzn, siedzących przy barze. - Nasz własny Mike Hammer i Philip Marlowe w jednej osobie. Towarzyszył mu śmiech pozostałych mężczyzn.

- Obudzę go - powiedziała Chinka. Olivia miała właśnie powiedzieć, żeby nic robiła sobie kłopotu, ale było już za późno. Chinka szarpała śpiącego mężczyznę za ramie. Obawy Olivii wzrosły, kiedy mężczyzna niechętnie wracał do rzeczywistości. Zdecydowanie nie odpowiadał on jej oczekiwaniom. Wyobrażała sobie jakiegoś schludnego, niewysokiego mężczyznę w typie biznesmena, który byłby uosobieniem energii i sprawności w działaniu. Dokładnie taki właśnie by! jedyny prywatny detektyw, jakiego wcześniej spotkała. Lecz Edwarda Causeya nic można było, mimo wysiłków wyobraźni, uznać za schludnego, niewysokiego mężczyznę w typie biznesmena. Causey był uosobieniem niechlujstwa. Jego garnitur, upstrzony popiołem z papierosów, wyglądał jakby nie był czyszczony od dnia zakupu. A to musiało mieć z pewnością miejsce dawno temu. Twarz Causeya wyglądała jak zmięta. Olivia doszła do wniosku, że kiedyś był to całkiem przystojny mężczyzna, z rodzaju tych małomównych i poważnych, ale alkohol i Bóg jeden raczy wiedzieć, co jeszcze, przyczynił się do jego przedwcześnie zniszczonej powierzchowności. Domyślała się, że miał dopiero koło czterdziestki, ale wyglądał znacznie starzej.- Ed, masz gościa - powiedziała Chinka, wciążnim potrząsając. - Ej, lepiej się obudź, Ed! - zawołał jeden z mężczyzn, siedzących przy barze. - To może być klientka.

Olivia poczuła, że się czerwieni. Narastało w niej uczucie zakłopotania. Cała ta sprawa była absurdalną pomyłką. Będzie musiała wydostać się z tego miejsca jak najszybciej...

Causey, już rozbudzony, próbował patrzeć przytomnie. Pierwsze co zrobił, to sięgnął po szklankę z nie dokończonym drinkiem, stojącą obok na stole. Wyglądało to na „szkocką”. Zauważyła drżenie jego ręki. Pociągnął spory łyk, wzdrygnął się i nagle wydał się już świadomy jej obecności.

Causey gapił się ze zdziwieniem na stojącą przed nim kobietę. Przystojna blondynka około trzydziestki, ubrana w garnitur o męskim kroju, uzupełniony krawatem. Garnitur, tak jak i skórzana torba, którą miała na ramieniu, mówiły, że ich właścicielka nie należy do osób biednych.

- Kto to jest? - mruknął do Cathy, grzebiąc w kieszeni w poszukiwaniu zmiętej paczki „Silk Cut”. Cathy spojrzała pytająco na kobietę:

- Panna...

- Finch. Olivia Finch.

Causey zauważył, że mówi z lekkim amerykańskim akcentem.

- Nazywam się Cathy Li. Napije się pani czegoś, panno Finch? Na mój rachunek.

- Nie, nie - szybko odpowiedziała kobieta, a potem dodała, jakby po namyśle: - Właściwie tak... tak, dziękuję. Poproszę wytrawne Martini.

Kiedy Cathy poszła do baru, Causey poczęstował Olivię papierosem.

- Nie pale - przecząco pokręciła głową.

- Brawo. Proszę usiąść. Usiadła z widoczną niechęcią. Uśmiechnął się do niej, próbując nie zwracać uwagi na pulsowanie w le - wej części głowy i fale mdłości, jakie wywoływały w nim pierwsze pociągnięcia papierosa.

- Chciała się pani ze mną widzieć? O co chodzi? - Potrzebuje prywatnego detektywa i... hm... polecono mi pana. - Mnie? Do cholery, kto mnie polecił? - zapytał ze szczerym zdziwieniem. - Mój radca prawny. Harold Stine, ze spółki „Hayward and Stine”. - O rany! Stary, dobry Harry. Minęły ponad trzy lata od czasu, kiedy robił coś dla tej spółki. Jego sytuacja wyglądała wtedy inaczej. Zupełnie inaczej. Cathy Li wróciła z drinkiem dla Olivii. Causey poprosił o następnego. Cathy zmarszczyła brwi; - Myślisz, że powinieneś? - Ależ oczywiście, że tak - powiedział z rozdrażnieniem. - Nie przelewaj na mnie całej swojej kwoczej troski. Kiedy wróciła do baru, wydając po drodze pomniki niezadowolenia, kobieta powiedziała do Causeya: - Niech pan posłucha. Może to wcale nie jest dobry pomysł. Myślę, że powinnam już pójść. Wypiła duży łyk Martini. Szybko odpowiedział: - Ejże, ten pomysł wcale nie jest taki zły. Tylko przyłapała mnie pani na moim wolnym dniu. „O Boże, ale ze mnie kłamca” - pomyślał. - To wcale nic o to chodzi - powiedziała, czerwieniąc się lekko. Wyszczerzył zęby w jeszcze szerszym uśmiechu, ignorując ból, jaki to powodowało. - A zatem niech mi pani powie, do czego potrzebuje prywatnego detektywa i zejdziemy z tego tematu. W porządku? Zawahała się, a potem skinęła głową. Bez entuzjazmu.

- Nie ma jakiegoś spokojniejszego miejsca, gdzie moglibyśmy porozmawiać? - spytała.

- Przykro mi, ale nie mam biura. Oszczędzam na takich wydatkach.

- Aha - spojrzała na bar, gdzie trzech mężczyzn z wyraźnym rozbawieniem nadal obserwowało jej spotkanie z Causeyem.

- Niech się pani nimi nie przejmuje - powiedział Causey. - Są zbyt zalani, żeby zwracać na nich uwagę-

Westchnęła i otworzyła torbę. Wyjęła kawałek złożonej gazety i podała mu.

- Czy pamięta pan tę historie? - spytała.

Zorientował się, że trzyma pierwszą stronę londyńskiej gazety „Standard” sprzed dwóch tygodni. Główny artykuł nosił tytuł „Horror na sali operacyjnej” i opisywał „dziwną śmierć tajemniczej kobiety w szpitalu Middlesex, we wczesnych godzinach porannych”. Szybko przebiegł wzrokiem resztę artykułu i pokiwał głową.

- Tak, oczywiście, że to pamiętam. Któż mógłby zapomnieć? Lekarz zaatakowany przez jakiegoś olbrzymiego robaka, którego znajduje w brzuchu pacjentki. Niezła historia dla brukowców.

Olivia wzdrygnęła się. Natychmiast zrozumiał. „Ach - pomyślał - jest w to zamieszana. Powinienem był się domyśleć.

- Ee... pani krewna? - spytał.

- Siostra.

- Rozumiem.

Na szczęście w tym momencie wróciła Cathy z drinkiem dla niego. Z wdzięcznością sięgnął po „szkocką”.

- Jeszcze jedno Martini dla pani? - zapytał. Potrząsnęła przecząco głową. Kiedy Cathy odeszła, powiedział:- A zatem proszę o informacje, panno Finch, Jakie jest tło tej sprawy? Jak to się stało, że pani siostra skończyła tak nieprzyjemnie?

- Chce, żeby właśnie pan się tego dowiedział.

- Rozumiem - powiedział znowu. Wyciągnęła coś jeszcze ze swojej torby. Był to zwitek kartek zapisanych na maszynie.

- Protokół śledztwa - wyjaśniła cierpko. - Zapadł werdykt: sprawca nieznany, śmierć wskutek nieszczęśliwego wypadku.

- Nie wygląda pani na zadowoloną z tego werdyktu.

- Bo nie jestem. To była farsa. Czułam wstręt.- Jak wyjaśniono obecność robaka? W jaki sposób pani siostra została nim zarażona?

- Nikt nie potrafił tego powiedzieć. Wysunięto przypuszczenie, że robak był swego rodzaju mutantem tęgoryjca; lecz ten gatunek rozwija się wyłącznie w ciepłych krajach. A o ile wiem, moja siostra od kilku lat nie wyjeżdżała za granice.

Uniósł brwi; - O ile pani wie?- Przez ostatnie trzy lata mieszkałam w Ameryce. W Nowym Jorku - wyjaśniła.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin