J. Korzeniowski - Żydzi. Komedia w czterech aktach.doc

(340 KB) Pobierz

 

Józef Korzeniowski

ŻYDZI

Komedia w czterech aktach

 

 

OSOBY:

 

HRABIA PONICKI

HRABINA, jego żona

PANI SZENIONOWA, jego siostra

KSIĘŻNICZKA ZOFIA, siostrzenica i pupila Hrabiego

PAZURKIEWICZ, komisarz Hrabiego

SZMUL, jego buchalter

KOMORNIKOWA, żona Komornika

ANTONI STAROŚWIECKI, ich syn

PREZES ZADZIRNOWSKI

RUBELKOWSKI, jego kasjer

 

BARTOSZEWSKI

BRZYDKIEWICZ szlachta

BARON IZAJEWICZ

 

GOLDBERG, księgarz przyjezdny

ARON LEWE, starozakonny

KOMORNIK STAROŚWIECKI

MONSIEHERSZ

Służba Hrabiego — Służba Prezesa — Lokaj pani Szenionowej — Goście Hrabiego Kilku przechodzących ulicą — Żydzi przekupnie.

 

Scena w okolicach Berdyczowa i w samym Berdyczowie.

Kiedy o stół uderzają, nie bierz siebie za nożyce i nie odzywaj się.

Anonim

 

AKT I

 

Scena pierwsza

Pckój pana Komornika we wsi Byszówce. KOMORNIK chodzi po pokoju smutny. PANI KOMORNIKOWA, siedzi z boku

i płacze.

 

KOMORNIK

(staje przed nią)

Czegoż asani tak płaczesz?

 

KOMORNIKOWA

Zmiłuj się, kochanku, myśmy zgubieni bez ratunku!

 

KOMORNIK

Zgubionym jest, moja dzieweczko, tylko ten, kto się sam gubi podłością. Kogo Bóg dotknie, tego Bóg i pocieszy. A kiedy pokój tu, to choć tu pustki, trzymaj asani głowę do góry i nie bój się nikogo.

 

KOMORNIKOWA

Stodoły, kochaneczku, wozownia, stajnia, obory, spichlerz — wszystko z dymem poszło! Najświętsza Panno, ratuj nas!

 

KOMORNIK

I bądź asani pewna że poratuje.

             

               

 

 

  

 

             

 

 

KOMORNIKOWA

A wszystko to, kochaneczku, cudze. Wszystko trzeba odbudować lub zapłacić. A rata za posesję! — O my nieszczęśliwi!

 

KOMORNIK

Doprawdy, moja Basiu, przywodzisz mię asani do niecierpliwości. Na co te lamentacje? Czy to mnie pocieszy, że nie widzę w tobie ducha i siły powitać biedę tak, jak ją witać należy, gdy z dopuszczenia Bożego przychodzi? Chcesz się asani wypłakać, to pójdź sobie w kąt i wypłacz się porządnie. A mnie nie mów, cośmy stracili, bp ja to wiem lepiej.

 

KOMORNIKOWA

Daruj mi, kochaneczku! Nie chciałam cię rozgniewać. Ty masz za swoje i tak. Będę się krzepić, jak zdołam.

 

KOMORNIK

(głaszcze ją pod brodę)

Otóż to rozumnie. Lat dwadzieścia pięć z górą przeżyliśmy z sobą; byliśmy już na wozie i pod wozem; wiodło się i urywało. Służyło się lat kilkanaście różnym panom; byli źli i dobrzy. Jeden skrzywdził człowieka jak Żyd, drugi nagrodził poczciwą pracę jak pan z panów.

 

KOMORNIKOWA

O, takich już teraz nie ma!

 

KOMORNIK

Nieprawda, moja dzieweczko, są, ale ich mniej. Wreszcie choćby ich nie było, cóż stąd? — Bóg pomocny i opatrzny, zawsze jeden i ten sam: ani Go przybyło, ani ubyło. Spomógł nas wtenczas, gdy nas skrzywdzili ludzie, pomoże i teraz, gdy nam los nie dopisał. Pamiętasz asani, moja dzieweczko, lat temu piętnaście, jak zacząłem chodzić po posesjach, a asani nie pozwoliłaś poruszyć kapitału, któryśmy mieli od nieboszczyka podczaszego, z czegóż zacząłem? — Z pięciu tysięcy. A dziś, Bogu dzięki, płacę osiemnaście, a i kapitał cały.

             

 

KOMORNIKOWA

Przyjdzie go teraz stracie, kochaneczku, na te budynki, co zgorzały. — A biedny Antoś!

 

KOMORNIK

Moja dobrodziko! Asani, widzę, wszystko swoje. — Antoś ma lat dwadzieścia cztery; chłopak niegłupi, czynny, znajdzie kawałek chleba, gdy go u rodziców nie stanie. Trochęć on, prawda, poeta, ale cóż robić? I takim Pan Bóg pomaga, gdy zupełnie rozumu nie tracą. Wiesz asani co, moja dzieweczko? Pójdź tam sobie do swojego pokoju, uklęknij przed obrazem Matki Boskiej Częstochowskiej i pomódl się na intencję Antosia, a bądź pewna, że Pani Jasnej Góry ześle, ci uspokojenie i pociechę.

 

KOMORNIKOWA

(wstaje) Czy już wszystko pogasili, kochaneczku?

 

KOMORNIK

Już, już, nie bój się. Przecież nie byłbym tu, gdyby jeszcze było jakie niebezpieczeństwo. No, idź, asani, idź!

 

KOMORNIKOWA

(odchodząc) Gdzie ja teraz moje biedne krówki przytulę?

 

KOMORNIK

Dziękuj Bogu, że się dom nie spalił, że sama masz się gdzie przytulić i twój pan Antoni — bo o sobie już nie mówię.

 

KOMORNIKOWA

Ach! kochaneczku! kochaneczku! Co też ty gadasz?

 

KOMORNIK

(całuję ją w głową)

Na kolana, na kolana, moja Basiu (Komornikowa wychodzi.)

             

               

 

 

  

 

             

 

 

KOMORNIK

(sam)

Krzepiłem się, jak mogłem, ale Bóg widzi, że będzie ciężko wybrnąć z tej biedy. Ha, cóż począć? Głową muru nie przebijesz. Piło się długo słodki miodek, trzeba w życiu i piołunu skosztować. (Wchodzi Antoni Staroświecki.) A cóż, synu?

 

ANTONI STAROŚWIECKI

Już wszystko pogaszone — jeszcze tylko gdzieniegdzie głownie się kurzą.

 

KOMORNIK

A nie spiekłeś się waść lub nie skaleczył? Boś siebie nie żałował. .

 

ANTONI STAROŚWIECKI

Czyż to nie było moją powinnością oszczędzić tobie, ojcze, cokolwiek kłopotu, matce cokolwiek łez? O! ta sama myśl będzie skutecznym balsamem na ramię, które mi upadająca belka cokolwiek przygniotła.

 

KOMORNIK

Jezus! Maria! Może złamała?

 

ANTONI STAROŚWIECKI

Nie, nie, mój ojcze! Maleńka kontuzja. — Proszę nie nie wspominać mamie.

 

KOMORNIK

Ano, porusz waść ręką — śmiglej. Jeszcze by mi tego nieszczęścia brakowało!

 

ANTONI STAROŚWIECKI

(porusza ręką)

Nic, nic, jak ojca kocham — cokolwiek bólu. Z tydzień może nie będę mógł pisać.

 

KOMORNIK.

Mniejsza tam o to — za to będziesz więcej myślał.

             

               

 

 

  

 

             

 

 

ANTONI STAROŚWIECKI

O czymże teraz mam myśleć, jak nie o twojej stracie, mój ojcze?

 

KOMORNIK

Prawda, mój synu, jest o czym pomyśleć. Strata nasza wielka. Cała nadzieja dochodu poszła z dymem; budynków zgorzało prawie na sześć tysięcy — a nie mam pod ręką, tylko dwa. Jeśli Hrabia nie będzie litościwym i szlachetnym...

 

ANTONI STAROŚWIECKI

Mój ojcze! mój ojcze! Łzy mi w oczach stają, gdy pomyślę, że ty, z twoim sercem, będziesz się musiał kłaniać temu człowiekowi. Ja go znam dostatecznie.

 

KOMORNIK

Słuchaj no waść, panie synu, nie lubię tego, że wy z waszym młodym rozumem chcecie patrzyć przez głowy starszych. On pan z panów, ja takich przywykłem z młodych lat poważać i nie powstydzę się ukłonić człowiekowi, którego przodkowie mieli zasługi w kraju i wspaniałą ręką wspierali gołych ojców naszych. Skądże dziś tylu panów, co drą nosy do góry, ekonomów nazywają złodziejami, zapomniawszy o tym, że ich ojcowie urodzili się i wyrośli na folwarku? Starzy to panowie obdarzali ich i bogacili, nie kto inny, panie synu!

 

ANTONI STAROŚWIECKI

Stare to dzieje, mój ojcze!

 

KOMORNIK

Stara prawda jest jak stare wino, mój mości poeto! Im więcej ma lat, tym lepsza i kosztowniejsza. Wystaw waść wasze teraźniejsze winka na próbę czasu, a za kilkanaście miesięcy będziesz miał ocet. Tak będzie i z waszymi nowomodnymi konceptami. ANTONI

 

STAROŚWIECKI

O starych prawdach — zgoda. — Ale co się tyczę starych panów, na nieszczęście, wiele, mój ojcze, i coraz więcej pokazuje się wyjątków.

             

               

 

 

  

 

             

 

 

KOMORNIK

Milcz waść. — Nie lubię tego, mówiłem.

 

ANTONI STAROŚWIECKI

Daj Boże, abyś się nie zawiódł, mój ojcze! Każda wiara jest pociechą i podporą cierpiącego. Ale przypadek dał ci do czynienia z człowiekiem, który podobno tę wiarę mocno zachwieje. Rad nierad muszę cię ostrzec, abyś nie miał żadnej nadziei w jego ludzkości.

 

KOMORNIK

Obaczymy, obaczymy. Nie strasz tylko waść matki. Jeśli twoja prawda i Hrabia mię przyciśnie — ha, cóż robić? Odbiorę kapitał od Prezesa i zapłacę — bo dwa razy się nie ukłonię, tego możesz być pewnym.

 

ANTONI STAROŚWIECKI

(całuje jego rękę)

Tegom aż nadto pewny, mój ojcze. — Ale to mię boli, że raz jeden będziesz musiał się ukłonić — i to na próżno. Lepiej by zapewne nie próbować, nie poniżać się, zapłacić od razu. — Ale gdy odbierzesz ostatni zapas starych lat twoich, cóż potem będzie?

 

KOMORNIK

Pójdę służyć, jakem służył za młodu. Nie to mię martwi. Ale ty, ty mój chłopcze!

 

ANTONI STAROŚWIECKI

Jak to? O mnie myślisz, mój ojcze? — Grzech, grzech, żeby człowiek stary i doświadczony, żeby ojciec tak nie znał swojego dziecka! Na tożeś mi dał wychowanie? Na tożeś karmił mię tym kęsem, któryś sobie od ust odejmował? Odziewał mię suknem, a sam chodził w płóciennej kapocie, gdym się uczył, abym wyhodowany i wyuczony był ci ciężarem? Nie krzywdź mię tak, mój ojcze! — Mnie stanie sił i serca kłaść się o północy, wstawać ze świtem i oddawać ci szczyptą to, com brał

             

               

 

 

  

 

             

 

 

od ciebie garściami. O mnie nie myśl, mój ojcze! Teraz na mnie kolej, teraz mój obowiązek myśleć o tobie,

 

KOMORNIK

Żartuję sobie ze wszystkich pożarów i nieludzkich panów, gdy mi Bóg dał taką pociechę. Chodź tu do mnie, mój chłopcze! (Ściskają się. Antoni Staroświecki po chwili przyklęka i obejmuje kolana ojca.) Niech cię Bóg błogosławi i utrzymuje. Miłość pracy i uczciwość, wiara w Boga i dobrych ludzi, oto puścizna, którą ci zostawiam i leguję. Więcej, Bóg mi świadkiem, i sam od ojca mojego nie wziąłem.

 

ANTONI STAROŚWIECKI

(powstawszy)

I więcej mi nie potrzeba. Dzień dzisiejszy nie będzie dla mnie straconym. Są zdarzenia, co jak gwiazdy ukazują drogę płynącym po morzu życia. Albo ludzie sprzysięgną się, żeby mi się nic nie udało, albo starość twoja i matki będzie spokojna i cicha. — Ale gdzież ona?

 

KOMORNIK

Modli się. Ona potrzebuje pociechy. Idź, idź do niej, mój chłopcze, a ja obrachuję swoje szkody, któreś mi o połowę zmniejszył. (Rozchodzą się.)

 

Scena druga

Sala w pałacu hrabiego Ponickiego na wsi. Wchodzi HRABIA,

w surducie, w słomianym kapeluszu, z fajką w ręku. Za nim

pan PAZURKIEWICZ, jego komisarz.

 

HRABIA

I cóż tedy, panie Pazurkiewicz?

 

PAZURKIEWICZ

Wszystko dobrze, jaśnie wielmożny panie!

             

               

 

 

  

 

             

 

 

HRABIA

(kładąc kapelusz i cybuch)

Od kiedy asan jesteś u mnie komisarzem, zawsze zaczynasz od tego, że wszystko dobrze, a kończysz nie wiedzieć czyni.

 

PAZURKIEWICZ

Nie bez tego, jaśnie wielmożny panie! — Gdzie zyski, tam muszą być i straty, jaśnie wielmożny panie!

 

HRABIA

A teraz z czymże asan przyszedłeś?

 

PAZURKIEWICZ

Gniady ogier zdechł, jaśnie wielmożny panie!

 

HRABIA

Jak to? Lord?

 

PAZURKIEWICZ

Lord, jaśnie wielmożny panie!

 

HRABIA

A niechże asana diabli wezmą z takimi wiadomościami! — Byłże chory? Leczyłżeś go asan? Donosiłżeś mi, że chory? Byłbym użył wszelkich środków — a teraz cóż zrobię?

 

PAZURKIEWICZ

A cóż, jaśnie wielmożny panie? — Zdechł.

 

HRABIA

Wieszże asan o tym, żem go już przedał za trzysta czerwonych złotych memu szwagrowi i sto pięćdziesiąt wziąłem?

 

PAZURKIEWICZ Gdybym był wiedział, jaśnie wielmożny panie!

 

HRABIA

To byłby nie zdechł? Co?

 

PAZURKIEWICZ

Byłby zdechł u. szwagra jaśnie wielmożnego pana: bobym go był odesłał, jak tylko zasłabł.

             

               

 

 

  

 

             

 

 

HRABIA

Diabli mi nadali nie powiedzieć tego asanu wcześniej.

 

PAZURKIEWICZ

Nie moja wina, jaśnie wielmożny panie!

 

HRABIA

Wiem o tym, żeś asan nigdy niczemu nie winien.

 

PAZURKIEWICZ

Właściwie mówiąc, tego konia kupił jeszcze nieboszczyk ojciec jaśnie wielmożnego pana, dwadzieścia lat temu. Jaśnie wielmożny podskarbi dał za niego tylko dwieście dukatów.

 

HRABIA

I cóż stąd? Właśnie teraz był w takiej porze, że. go można było wyśmienicie przedać szwagrowi za trzysta. A asaństwo waszym niedbalstwem pozbawiliście mię takiej przedaży. To to i nieszczęście nasze, że nie możemy wszystkiego dopatrzyć sami. U asana konie pewnie nie zdychają.

 

PAZURKIEWICZ (kłaniając się)

Nie, jaśnie wielmożny panie!

 

HRABIA

(siada)

Dlatego, że asan nie masz koniuszego, ekonomów, a nade wszystko komisarza. Rad by człowiek być uczciwym, ale przez was, dalibóg, nie podobna. — Jakże się teraz uiszczę panu Ignacemu? Nu, mówże asan!

 

PAZURKIEWICZ

Jaśnie wielmożny pan widział mojego gniadego ogierka; raz go nawet jaśnie wielmożny pan wziął za Lorda, tak podobny, tylko młodszy.

 

HRABIA

I cóż stąd?

             

               

 

 

  

 

             

 

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin