OKRUSZYNY Zbiór powiastek, rozpraw i obrazków przez J. I. Kraszewskiego. Nulla dies abeat, quin linea ducta supersit Warszawa, w Drukarni S. Orgelbranda. Nakładem J. B. Czerniaka w Białocerkwi. 1856. Wolno drukować z warunkiem złożenia w Komitecie Cenzury po wydrukowaniu, prawem przepisanej liczby egzemplarzy. Warszawa, dnia 3/15 Grudnia 1855 r. p. o. Starczego Cenzora, Radca Honorowy A. Broniewski. Tom I. I. ŁZA W NIEBIE. Było to w niebie. A pewien jestem, że nieba nie znacie: filozofowie wam je wykreślają omackiem, serce przeczuwa, czy przypomina, myśl nabranemi z ziemi farby maluje i złoci; lecz któż nam opowie co niebo? Niebo, ku któremu tęsknim wszyscy żyjąc na ziemi, którego konający spodziewają się i szukają za żywotem doczesnym, niebo dla wszystkich mgłą zakryte i niedostępne. Kto w niem był nawet myślą, marzeniem, czy duszy zachwytem, jak je opisać potrafi, jak. opowie widzenie straszne, cudne, niepojęte, wyrazami tylu, a tak mdłemi, gdzie jednegoby tylko, a tak potężnego potrzeba! Nadto słów jest w języku, zamało myśli w głowach naszych, usta niemieją wśród poczętej mowy i nic pajęcza myśli się zrywa. Było to w niebie. Tam panuje cisza i spokój wieczny wśród wiekuistego żywota; niezmienny byt, byt pełny, byt jedyny, w którym drga wszystko co żyje! Albowiem w niebiosach, łączymy się z Bogiem: tam całość, tam jedność. Wszystkie barwy, zbiegły się w jednę barwę niezgasłego światła, wszystkie dźwięki w jeden śpiew harmonijny, wszystkie linije w najcudniejsze kształty, wszystkie myśli w jednę ogromną myśl żywota wiecznego. Tam każdy pojedynczo żyje we wszystkich, wszyscy w każdym; duch wszelki jest ogółem i jest sobą, a myśl rodzi się jedna wszędzie i obiega koło duchów, jak dźwięk rozlewa się w powietrzu. W pośrodku niebios króluje Bóg. Pod nim kołami różnobarwnemi jaśnieją duchy nieśmiertelne; doskonałość; do jakiej doszły, daje im miejsce bliższe lub dalsze od bóstwa, jak ciężar ciał ziemskich zawiesza je lub zanurza w wodzie. Sam tu każdy swym sędzią, bo gdy dusza wynijdzie z ciała, leci i staje gdzie ją skrzydła niosą własne: im szersze i silniejsze skrzydła, tem wyższe miejsce. Stopniami, stopniami od ogniska ciemnieją koła duchów, aż utonęły w ciemnościach, na dnie których leżą i jęczą w bezdnie ci, co żyli ciałem tylko, a zabili w sobie nieśmiertelności pierwiastek. Najbliżej Boga stoją aniołowie niepokalani; promienie jego korony. Wśród uroczystego milczenia, słychać powolną harmoniją, zawsze jednę, coraz różną, będącą jakby oddechem żywota niebieskiego: ta pieśń złożyła się z tysiąca, a brzmi jednogłośnie. Każde usta dorzucają do niej słowo, a w głębi wszystkich wyrazów tak rozmaitych, jak liście drzew naszych, drży myśl jedyna. Z wyżyny niebios, co za spójrzenie na światy! Milijony świateł biegną i złotemi migają kręgami: jedne gasną, powstają drugie, rozlamują się inne, i złotemi warkoczami, piszą w sinych ciemnościach głoski nieodgadnione dla nas — znikomości ciała. Ztamtąd przecież, z niebios, głoski to czytelne i pojęte łatwo, dla mieszkańców nieśmiertelności przytulonych do łona Bożego. Tu i owdzie błyska słońce nieruchome, w około którego ślizgają się kule ogniste, powolnie zbliżając się ku niemu. Niektóre z nich jakby z dwóch domowstw nosiły wieści, chodzą od słońca do słońca, miotając za sobą grzywę rozrzuconą, płomienistą po eterycznych głębiach. Tam rodzi się niemowlę — gwiazdeczka, blada, słaba, drgająca z początku, skupia w sobie siły, rozpala się, jaśnieje, porusza, wzlatuje, zawraca młodym tańcem i zagasa wśród biegu — na wieki. Ostygłe członki światka rozlatują się w przestrzenie bezdenne, rozsypują się w proch, w pył, w lekkie pary i — w nicość; duch, co je ożywiał, uleciał. Poniżej, ciemne tylko przepaści, kędy śpią duchy zapomniane. A karą im, ich samotność wiekuista, ich odcięcie od jedności; bo na całą wieczność pozostaną same z sobą, odepchnięte od wielkiej całości. Jęki ich boleści nie dochodzą do sfery duchów żyjących i tłumią się w bezpowietrznej czczości. A w niebiosach taki spokój, takie wesele! Patrzcie, jak jasne oblicza błogosławionych, jak połączone dłonie, serca, dusze tych, co nie żyli tylko sobie i dla siebie, co nie obawiali się myśli, pracy i cierpienia. W sercu Ojca odbija się myśl ich każda, a żywotem Jego żyją duchy, pod szatami Przedwiecznego spoczywające. Wszyscy są jednem, każdy czuje siebie w całości, całość w sobie. I nie ma tam tajemnic, bo myśl rodzi się tu widomie, dotykalnie, wzlatuje nad promienną głową, obiega wszystkie sfery, i nie ma tam zmiany, bo nie ma nic drugiego i walki; miłość spaja złotym łańcuchem każde ogniwo nieśmiertelnej całości. Z krain spokoju czemuż wzrok aniołów obraca się tak często na ziemie czarne, i spoczywa na drobnych zaludniających je istotkach? — Bo tam nizko widzą próby życia, które zwycięzko skończyli, a serce ich boleje, lituje się i w pomoc braciom leci modlitwą serdeczną. Jeden z duchów niepokalanych spójrzał na światek mały, i patrzał nań długo, długo, aż zachmurzyła mu się skroń, aż zaciemniały oczy, aż łza litości razem i zgrozy spadła z szafirowego oka na szatę biała jak śnieg. Łza la puściła z siebie skrzydła i wzleciała nićmi w wyższe kręgi, padając u progu bożego. Wszystkie duchy zapłakały tą łzą zgrozy i politowania, i jak własne prowadziły ją dziecię. A Ojciec poruszył ramiony światy dźwigającemi i ozwał się głosem, co zlał się z harmoniją światów: — Łzo zgrozy i oburzenia, skąd wzleciałaś aż do mnie? — Urodziłam się niżej Ojcze, święte uczucie matką moją, a anioł mi rodzicem. W tem obróciły się oczy i twarze duchów ku Ojcu i rzekły: — Ciężkie jest życie na ziemi, ciężkie próby ciała, przecież dałeś im siły, a nie walczą, dałeś im skrzydła, a nie wzlatują. I oto jeden znów upadł na wieki! A Ojciec odrzekł: — Nie potępiajcie, nie oburzajcie się, albowiem i to dzieci moje, nawet w upadku grze- — Dałeś im siły, dałeś im moc, a nie używają ich, przeto płaczemy i dziwimy się ! Możeż człowiek czujący się nieśmiertelnym, sprzedawać się za chwilę, możeż liczyć za życie, co jest tylko stopniem ku niemu wiodącym? Zapłakaliśmy, bośmy widzieli upadek, a pojąc go nam trudno!. — Nie potępiajcie i nie sądźcie, albowiem wszyscy zarówno dziećmi mojemi są! Nie potępiajcie, — rzekł głos z góry. — Ten co upadł azali się podnieść nie może ? azali jeden z was nie upadłby także, na miejscu człowieka? — Nie! nie!. — śpiewały duchy, — bo chwilą ziemskie życie i snem przelotnym tylko. Zamilkli, a ten który pierwszy zapłakał ze zgrozy, płonił się zawstydzony, poglądając ku Ojcu. — Dziecię, — rzekł Bóg, — potępiasz, bo nie pojmujesz upadku, boś nie walczyło nigdy. Dusza moja rozpromieniła się w was, i nie byliście w ciele i na ziemi, tylko czuciem, litością i wejrzeniem. Nie oburzaj się, albowiem grzech maże pokuta a za nią idzie grzechu odpuszczenie. — Nie! nie! Ojcze, — rzekł duch wejrzeniem. Nastało milczenie, a łza leżąca u tronu Boga, szeleściła skrzydły srebrnemi u podnóża. — Znijdź więc; probuj i żyj! — rzekł głos wielki — abyś pojął żywot próby. Zaledwie słowo to wyrzeczone zostało, kręgi się rozstąpiły, i anioł zsuwać się począł ku ziemi. A za nim nieodstępnym towarzyszem zbiegł drugi, skinieniem bożem zesłany, aby mu w pielgrzymce towarzyszył, aby czuwał nad nim. I znowu niebo jaśniało spokojne, a oczy wszech duchów zstąpiły śledzić żywot wygnanego na chwilę brata. Złotowłose dziecię igrało na zielonym trawniku i zadumane głęboko, wsparło główkę na ręce matki. — Aniołku mój, co ci to jest, — spytała kobieta. — Matuniu, — zadźwięczał głosek miły, — nie wiem co mi to, ale niepokój mnie ogarnia, chciałbym zasnąć. We śnie widzę drugie, lepsze życie i jaśniejszy świat, ku któremu serce mnie ciągnie. Tu chłodno, tu ciemno, tu pusto. — Przy mnie, — spytała matka. — A nawet przy tobie. — Dziecię moje, aniołku drogi, nie świat to snów i marzeń, ale świat życia ci się uśmiecha, chcesz odlecieć odemnie i nie powrócić więcej. — O nie! o nie, matuniu. Boję się oddalić od ciebie i nie pragnę nic, tylko marzyć, a spad sny mojemi. — Biedne dziecko. — I zapłakała matka, ale nie nad niem, — nad sobą. Złotowłosy synek stulił powieki, usnął i znalazł się w niebie ojczystem. — Jak ci jest na ziemi ?-spytały go duchy, tuląc główki do niego. — Smutno i ciężko bracia, bo jeszcze młoda dusza wciąż ku wam się zrywa. Tak tam długie chwile, gdy nasza wieczność tak krótka i szybka! — I już, już zbrukane masz skrzydła! — zawołali bracia wystraszeni. — Tak mi one ociężały! — westchnął wysłaniec, — ledwiem niemi ku wam doleciał. Rozgrzejcie mnie proszę, rozgrzejcie. Otuliły go, owiały ciepłem tchnieniem niebios anioły, aż sen się przerwał i duch znowu na ziemię powrócić musiał. Zbudził się by ujrzeć jeszcze płynące łzy matki. Serce ciągnęło go ku niej, a ciało odrywało do bijącej młodemi obietnicami roskoszy natury. Od łez matki pobiegło dziecię do wonnych kwiatów, do zabawek, do towarzyszki ich czarnookiej. I bawiły się dzieci, a matka płakała. I bawiły się bardzo długo, długo, aż bawiąc się podrosły i zabawa ich zamieniła się w życie. Naówczas stanęli przeciwko sobie, ciągnieni siłą niepojętą wzajemnie, i rzekli w uniesieniu: — myśmy jedno we dwojgu. W miłości ziemskiej anioł uczuł jakby oddźwięk i wspomnienie niebieskiej, i bytu swego pierwiastkowego, a łzy matki wciąż płynęły, płynęły, aż rzeką szeroką jak morze, rozdzieliły dwoje kochanków, których dłonie napróżno wyciągały się jeszcze ku sobie. Spojrzał anioł na rzekę łez i rzucił się w nią, przepłynął ją namiętny ! A g...
izebel