Kraszewski Józef Ignacy - Ostap Bondarczuk.pdf

(294 KB) Pobierz
Microsoft Word - Józef Ignacy Kraszewski - Ostap Bondarczuk.txt
Józef Ignacy Kraszewski
Ostap Bondarczuk
Poświadczą nam ci, co razem z nami spędzili czas przeżyty na Wołyniu, między
Omelnem, Gródkiem, Hubinem a Kisielami, żeśmy od 1837 r. do 1858, aż do
urzędowego podniesienia kwestii emancypacji i nadania włościan, przygotowywali
ją i budzili do rozwiązania tego zadania ciężącego na sumieniach naszych,
rozumowi politycznemu kłam zadającego. Wszystkie środki do przygotowania umysłów
były dobre, myśmy innych nie mieli nad stosunki społeczne, niezbyt świetne, i
pióro to, często działało tylko wywołując burze. Nie zrażając się wszakże
trudnościami, szliśmy drogą przekonań i obowiązku - u s q u e a d f i n e m[1].
W latarni czarnoksięskiej tryumfem dla nas było, gdy pobożny, zacny ks. Wiktor
Ożarowski powiedział nam raz: "Wiesz, nad twoim Sawką płakałem".
Po Sawce przyszedł Ostap, Jaryna, a w końcu Staredzieje, znane w Żytomierzu, i
Historia kołka w płocie. Wszystko to świadczy, żeśmy cel mieli i zostali mu
wierni, a o ile mogliśmy, staraliśmy się przyłożyć do tego, co było rozumnym i
obowiązkowym, szlachetnym zarazem i korzystnym. Ostap Bondarczuk był razy trzy
drukowany i przełożony na język niemiecki przez prof. Fritza we Wrocławiu,
podobno przez kogoś na rosyjski. O tych rosyjskich tłumaczeniach mało co wiemy.
Nigdy nas tu nikt nie pytał o pozwolenie i nie zatroszczył się o prawa nasze.
C'etaitdebonneprise. Co na placu, to nieprzyjaciel. Więcej o nim i o Jarynie nic
powiedzieć nie umiemy.
J. I. Kraszewski
Dnia 5 grudnia I874 r. Drezno
I
Było to świeżo po owym roku klęsk - roku pamiętnym w dziejach świata - 1812[3];
w naszym kraju także na długo zostawił on ślady po sobie: na ziemi gruzem,
popiołem i mogiłami, na duszach niejednym zawodem, niejedną stratą bolesną. Po
wielkim przesileniu była chwilka ciszy, odrętwienia, spoczynku przed nowymi
burzami.
Wojska nowego Aleksandra[4], nowego Cezara[5] przelały się w serce północy i
odpłynęły nazad wpół zmarzłe, wpół na duszy zrozpaczone; a kędy przesunęła się
wojna, gdzie przeszli z orężem w ręku ludzie gnani wolą zdobywcy, pozostały po
nich drogi jak po burzy lub szarańczy: drogi zgliszcz, szkieletów, mogił i ruin.
Pustkami smutnymi stały wielkie części kraju. Wieśniacy odbiegli swoich sadyb,
panowie swych pałaców; każdy się tulił pod mury miejskie lub w głąb lasów
szukając bezpieczeństwa. Niejedna wieś stała pustką lub zgliszczem, niejeden dom
szlachecki świecił wybitymi okny, niejedno pole stratowane obozowiskiem
odłogowało nie zasiane.
Straszna to klęska wojna! W lat tysiąc, gdy porozumieją ludzie i godność swą
ocenić potrafią, gdy pojmą nareszcie, jak dziwnie zwierzęcym rozwiązaniem
wszelkiego sporu jest uciekanie się do siły pięści, do walki ciał, boje naszych
czasów służyć tylko będą poetom za temata do strasznych a niepojętych już wnukom
i prawnukom obrazów. Niejeden, czytając opisy krwawych bojów całych narodów
przeciw całym narodom, zawoła w duchu: o! cóż to za dzikie, barbarzyńskie były
czasy!
I przez Wołyń nasz ciągnęły części potężnej Napoleona armii, i tu ślady
przechodu pozostały po nich.
Spojrzyjmy na tę wioskę w dolinie, między dwoma pagórkami leżącą. Jeden z
wzgórzów okryty dębowym laskiem, co się jeszcze nie rozwinął, drugi nagi i
pokrajany w zarosłe już trawą skiby, lekko schodzą oba ku zielonej łące, co się
pozłociła kwitnącą łotocią[6]. Ponad rozlaną jeszcze na mnogie kałuże rzeczułką
przechadzają się poważnie czerwononogie bociany, polatuje czajka piskliwym
odzywając się głosem, błądzą cyranki szukając zakrytego trzcinami źródliska.
Ponad łąką i rzeczułką spuszczają się z przeciwległego, lekko pochylonego
wzgórka płosy[7] ogrodów wiejskich, poodgradzane plotami od siebie,
gdzieniegdzie ocienione białą od kwiatu gruszą, starą lub wypróchniałą wierzbą.
Ale ogrody te jeszcze nie skopane, rzadko który okrył się czarną odwróconą
darnią, większą część przeszłoroczne zeschłe, pogięte zasłaniają bodiaki[8],
bziki złamane od śniegu i łodyg kukuruzy lub powywracane kaczany kapusty. Ku
górze stoją chaty, każda przeciw swego ogródka. Chata wołyńskiego chłopka warta
jest zastanowienia doprawdy. Nie dziwię się ja wcale zasadnej[9], z okrągłych
bierwion na mech pobudowanej chacie Poleszuka, pokrytej dranicą na tęgich
podwałach, o silnych krokwiach. Tu niewiele sztuki potrzeba było na zrobienie
domku, przy dostatku wszystkiego, co ku temu potrzebne. Z trochą starania z
tegoż drzewa dałoby się coś jeszcze porządniejszego, a przynajmniej
kształtniejszego stworzyć. Ale na Wołyniu, gdzie często całe wsie rózgi lasu nie
mają, gdzie o materiał tak trudno, chata wieśniacza równie jest kunsztowną i
ciekawą jak lepianka w stepie besarabskim[10]. A i tam, to morzem, to Dniestrem,
przyjdzie czasem kawał drzewa i większa zamożność ludu daje mu środek nabycia i
kamień wszędzie prawie zastępuje drzewo. Tu nic z tego. Chata w bezlesiu buduje
się Bóg wie jak i z czego.
Osobliwsza też to zaprawdę budowa. Kilka krzywych dębowych lub osikowych słupów
podpierają ją po bokach. Beleczki, co by ich Poleszuk nie wziął na krokwie,
beleczki brzozowe, osikowe, chude, krzywe, powyginane służą za podstawę dachu. O
krokwiach nie ma co mówić: są to z kory tylko obrane patyki osiczyny, zawieszone
nieforemnie, a tak dalekie od linii prostych, że dach cały, gdy słoma się zleży,
jeży się pogórkami i doliny. Łatwo też na nim stać wodzie deszczowej i prędko
bardzo mech, z początku brunatny, potem żywej zieloności, wieńczy przegniłą
lepiankę. Ściany zarzucają się najrozmaitszego drzewa polanami i nie myśleć im
wcale o foremności, ciosać nie ma z czego, ułożyć się krzywe nie da prosto,
często też i najczęściej w górze się wydmie, u dołu wklęśnie cieniuchna zapora,
całą rodzinę rozdzielająca od zimowych niepogód i dojmujących wichrów. Zewnątrz
i wewnątrz grubo wylepiona gliną, osmarowana co roku, ogrodzona przyzbą, ziemią
lub gnojem napełnioną; przecięta maleńkim okienkiem, nad którym wisi kawał
zwiniętej maty, chatka wieśniacza trwa jednak długie lata; ale jakże smutna jej
zgrzybiałość!
Nieprędko chłopek pomyśli o nowej, bo mu o nią wielce trudno. Pleciony kominek
pałkami już tylko, odartymi z chrustu i gliny sterczy nad nią; dach połamał się,
pozapadał, zazielenił od mchu i porósł trawami i zbożem; z jednej strony
pochylił się, aż go drągiem podeprzeć musiano, z drugiej zsunął aż na ściel[11].
Nic to! Ściany wpadły głęboko w ziemię, tak że okienko siadło na przyzbie; słupy
porozchodziły się na różne strony, drzwi ukosem się otwierają, przecież chata
jeszcze mieszkalna. Nieraz dach runie, ściana się wywali, na jedno niby nie
patrzą, drugie podeprą i tak, aby dalej, aby dalej. Ciężko bo też to pobudować
chatę w bezlesiu. Cóż dopiero inne budowle, kiedy taka chata? Gumno korzysta z
plecionego płotu i jedną ścianę oszczędzając, ku niemu się przyparło, chlewek
korzysta z chaty i do niej się przytulił, szopka korzysta z chlewka i tak dalej.
Toteż kiedy iskra wyleci na dach, nie ma już ratunku, wszystko płonie. A gdy
spłonie, dopiero z musu trzeba pomyśleć o nowym.
Chata, którąście widzieli zgrzybiałą już i letnią staruszką, wcale inaczej
wygląda, gdy nowa, a zwłaszcza kiedy gospodarz cała gębą gospodarzem, kiedy
gospodyni dbała, a semja[12] duża. Wylepiona, wybielona, omieciona zdaje się
ukrywać starannie, z czego się składa i rzekłbyś, że doprawdy pobudowana z
drzewa, nie z kijów.
Po 1812 r. wieś nasza i jej chaty wcale jednak inaczej wyglądały. Na wielkim
położona trakcie, na wojsk przechodzie, wiedziała, czego się ma spodziewać, i
wieśniacy po jednemu, po dwu, potem kupami wybrali się na sąsiednie Polesie. Pan
ze swego pałacu daleko wprzódy ustąpił.
Wieś, pałac, zabudowania, pola smutny teraz przedstawiały obraz; kilka chat z
brzegów całkiem rozebranych sterczały niewyrwanymi słupy i rumowiskiem pieców
czarnych. Płoty leżały na ziemi, ogrody okrywały chwasty i pokrzywy
przeszłoroczne. Niektóre budowy niedogorzałe, ze zwisłymi dachy, z wyłamanymi
ścianami, zgasłe tylko zawierały ogniska. Stratowana ziemia świadczyła o koniach
które w pobliżu stały. Szczątki kości walały się po drodze, krucy obrywali
reszty ścierwa ze szkieletów koni.
Głuche milczenie, przerywane krakaniem ich, panowało na wiosce. Mało jeszcze
włościan popowracali i z rzadkiej chaty kurzyło się, rzadka postać ludzka
przesuwała się przez szeroką drogę środkiem wsi wijącą, której część trawą i
burzanami[13] zarosła.
W końcu osady był dawniej pałac pański. Zwał się on pałacem, boć ten, co w nim
mieszkał, zwał się grafem. Byt to budynek piętrowy, żółty, ze czterema kolumnami
z frontu, z dwiema oficynami po bokach. Ode drogi oddzielały go sztachety w
murowanych słupach i brama murowana, wyniosła, z dwoma glinianymi wazony na
wierzchu. Teraz wojna wyłamała sztachety, słupy z tynków opadły i jedna część
bramy runęła. I pałac w nielepszym był stanie.
Większej części okien brakło szyb, a nawet ram, niektóre zamykały się
okiennicami, inne zabite były dylami, inne stały otworem dla wróbli i jaskółek.
Jedna z oficyn widocznie służyć musiała za stajnię, bo kupy przez okna
wyrzucanego gnoju dobitnie o tym świadczyły; druga w połowie pusta, w połowie
zajęta przez rządcę, nieco w lepszym była stanie.
Na froncie pałacowym, nie wiem jakim trafem, kula armatnia wybiła dziurę ponad
samym spłukanym herbem dziedzica. Jaskółki ulepiły gniazdo w tej pamiątce wojny.
Zniszczenie choć im posłużyło na coś.
Wewnątrz smutno wnijść było. Dach połamany przepuszczał deszcz i tający śnieg,
które strugami brudnej wody płynęły na powybijane i powyrywane posadzki, na
sztukaterie[14] gipsowe, na malowane i mozaikowane[15] ściany. Pałac sam
opowiadał swoją historię. W sieniach postrzelane ściany, ruszona podłoga,
zrąbane drzwi. W pokojach kupy popiołu i węgla, krzesła walały się bez nóg,
stoły leżały na ziemi, kominki czerwonymi, nagimi świeciły cegłami. W jednej
sali kilka familijnych obrazów posiekanych, pokiereszowanych, postrzelanych, bez
nosów, bez oczu wisiały nieforemnie lub leżały na podłodze. Wielki bilard,
odarty z sukna, zarzucony był słomą; do zielonego sznura, na którym wisiał
pająk[16], uczepiono postronek, urządzony na stryczek i widocznie używany, bo
pod nim kałuża czarna, zaschła dowodziła barbarzyńskiego pastwienia nad kimś,
może niewinnym. Wszędzie pełno kości, zdartych papierów, zgasłych kłaków od
naboju, ułamków mebli i sukien. Na białych ścianach czarnym węglem zapisali
żołdacy różnych narodów plugastwa szkaradne.
W gabinecie fortepian pocięty był szablami, a na posadzce walały się białe
klawisze, arfa strzaskana wisiała na kołku, puste ramy obrazów zaciągnął już
pająk pracowity.
W biblioteczce stały szafy puste, kilka tylko tomów rozstrzępionych rozplasły
się na ziemi, kilka kart wyrwanych bielały po kątach, splugawiona rycina ulepiła
się na ścianie.
I wszędzie tak, wszędzie. Nie poszanowano kaplicy, nie oszczędzono świętości. A
ludy, co się pastwiły tak nad strzechą nieznanego, nie byli to barbarzyńce, o!
nie! Przyszli z ucywilizowanego Zachodu. Ale wojna rozbestwia; wojna, każąc
człowiekowi nastawiać życia, pozwala mu wyrzec się też wszelkiego uczucia.
Żołnierzowi wolno jest wszystko, bo jutro nie jego, a zapał się podobnie podsyca
swawolą.
Krucyfiks kapliczny rozpłatany był na dwoje i podziurawiony kulami; na ołtarzu
zrobiono żłób, w konfesjonale walała się reszta plewy. W ogrodzie powycinane
największe drzewa, zrąbane mosty, zrzucone altany i gdzieniegdzie tylko twarz
bez nosa, rękę bez palców wyciągał z gałęzi i chwastu stary posąg kamienny.
Sadzawki zielona pleśń pokryła.
W oficynie pana rządcy, świeżo jako tako wyporządzonej, parę pokoików zajmował
pan Mrzozowski, który, jak skoro się uspokoiło, ucichło, porzuciwszy żonę i
dzieci w Łucku, sam do obowiązków powrócił.
Mógł jednak wybornie odpocząć, bo nie było ani czego pilnować, ani co, ani kim
robić. Ludzie wprawdzie powracali, ale musieli iść na zarobki, bo w domu nie
było co jeść, nie było czym zasiewać, nie było czym orać i nie było im co dać.
Ani chudoby, ani pługa, ani ziarna. Ci, co się zwlekli z końmi i wołami, musieli
je sprzedać, aby żyć. Obowiązki więc pana Mrzozowskiego ograniczały się na
wzdychaniu, rozpytywaniu, kurzeniu fajki i przechadzkach po wsi. Ozimina nie
zasiana, a jarzyny[17] nie było czym i jak zasiać. Jednakże trzeba mu oddać
sprawiedliwość, że o tym myślał.
Codziennie regularnie Mrzozowski, zapaliwszy fajkę na krótkim cybuszku,
włożywszy czapkę na głowę, chodził po pałacu. Zniszczenie panujące tu nie mogło
mu się w głowie pomieścić; ciągnął go ten widok okropnością swoją. Wszedłszy, w
sieni stawał, patrzał, ramiony ruszał, kręcił głową i tak postępował dalej,
wszędzie się zatrzymując i medytując. Obszedłszy cały pałac najskrupulatniej,
powracał do swojej izdebki, siadał na kuferku, a mając pod dostatkiem połamanych
krzesełek raczył się obfitym ogniem na kominie.
Medytację rządcy, codziennie jedne, co dzień się powtarzające, przedłużały się,
nieco modyfikując[18], do późnego wieczora.
Po obiedzie uwarzonym przez starą babę, niegdy dworską gospodynię, u kominka,
Mrzozowski wychodził na wioskę, na puste łany, rozprawiał z wieśniakami, których
napotykał, wstępował do arendarza Lejby, który już objął w posiadanie
austerią[19] traktową[20] i wypiwszy kieliszek wódki, nakiwawszy głową, powracał
siedzieć na pustym kuferku. W dnie świąteczne jeździł do żony do Łucka, lecz w
poniedziałek po niedzieli i nazajutrz po święcie powracał na stanowisko.
Zwyczajnym wątkiem medytacji pana Mrzozowskiego było:
- Jak też to oni nic nie poszanowali! - i... - Co to graf powie, gdy powróci?
Wprawdzie pisał pan Mrzozowski do grafa, ale nie otrzymawszy odpowiedzi nie był
pewien, czy list jego doszedł.
Jednego poranku, gdy właśnie ukończył przegląd pałacowych pustek i już miał z
sieni wychodzić, posłyszał rządca trąbkę pocztarską, laskanie[21] z bata i
turkot powozu spuszczającego się w jar ku dworowi. Mrowie po nim przebiegło.
- Dalipan, ktoś jedzie! - rzekł w sobie, a gdy się przybliżało:
- Doprawdy, że jedzie - powtórzył.
Trąbka grała coraz to głośniej.
- Jak Boga kocham, ktoś jedzie! - zawołał i wyskoczył zaczerwieniony.
A właśnie w gruzy wtaczała się żółta, bombiasta landara[22], sześcią koni
zaprzężona, za nią koczyk[23], za koczykiem bryka.
- Jak żonę i dzieci kocham, to graf! Co ja tu nieszczęśliwy pocznę? - łamiąc
ręce przeraźliwie zaskowytał pan rządca. Landara zajeżdżała przed ganek.
Z okna wysunęła się ziewająca głowa pana grafa z rumianym obliczem, obwisłą
wargą i siwymi, zaspanymi oczyma.
Spojrzał i zakrzyknął.
Mrzozowski stał drżący, czapkę wziąwszy pod pachę, skulony, z miną zbiednioną.
- Co to jest? - zawołał graf.
Hrabina wychyliła się, spojrzała, zakryła oczy rękami i krzyknęła boleśnie:
- Ach! ach!
- Co tu jest? pustka? - powtórzył dziedzic.
- Jak zwyczajnie po wojnie - szepnął zginając się rządca.
- Ale to chyba u nas tylko! Nigdzie nic podobnego nie widziałem.
- Po trakcie, jaśnie wielmożny grafie, tak wszędzie.
- Więc wszystko...
- Wszystko zniszczone - rzekł Mrzozowski.
- A wieś?
- Jak wszystko.
- A ludzie?
- Połowy z nich nie ma.
- A pola?
- Nie zasiane.
- To ruina, okropna ruina!
- Ruina, jaśnie wielmożny panie.
- Nieszczęście!
- Nieszczęście! - powtórzył z westchnieniem Mrzozowski.
- Cóżeś waść robił?
- A cóżem miał robić przeciw wojsku?
- A przecież prosić, starać się u generałów, u starszyzny, skarżyć wreszcie.
- Jeden generał niemiecki kazał mnie, upiwszy się, powiesić w wielkiej sali;
ledwie mnie oficerowie przez litość odcięli, Gadać nawet nie dali. Żonę i dzieci
musiałem skryć w mieście; sam z niebezpieczeństwem życia dobra jaśnie
wielmożnego pana pilnowałem.
- Cóżeś waść upilnował?
- A cóż? jak jaśnie wielmożny graf widzi.
- Pustki?
- Kazałem okna pozabijać.
- A gospodarstwo?
- Nie ma kim orać, czym orać i co siać.
- Nie siano?
- Nie siano, jaśnie wielmożny panie, ale Lejba obiecuje.
- Ale cóż to poczniemy? - przerwała hrabina - pałac w ruinach, pustki, ludzi
nawet nie mamy; mieszkać tu nie podobna. Graf poskrobał się po czole, Mrzozowski
stał w milczeniu.
- Gdzież waść mieszkasz ? - spytał.
- W oficynie, dwie izdebki.
- Jechać do oficyny!
Powozy ruszyły sprzed ganku i potoczyły do oficyn. Tu graf i grafini, i mała ich
córeczka, Misia, i niańki, i sługi, i cały dwór wysiadł. Ale nie było gwaru; na
wszystkich zniszczenie to wielkie uczyniło wrażenie; szeptano tylko cicho,
poglądano, a niektórzy pobiegli do pałacu.
Jaśnie wielmożny graf z żoną poszedł także.
Surowo, smutno przeszedł pokoje milczący, z wargą zaciętą. Żona płakała
wieszając się na jego ramieniu; stawała co chwilę i łamała ręce na widok swych
ulubionych sprzętów zniszczonych, swych pokoi splugawionych przez hałastrę.
Ludzie idący za państwem cicho, jakby przerażeni, wskazywali sobie w milczeniu
to strzały, to szczątki ognisk, to zdarte szmat jakichś ostatki. Mrzozowski z
tyłu stąpał milczący także.
Przeszedłszy pałac cały, hrabia wstąpił na ganek ku ogrodowi wiodący. Mrzozowski
czegoś się zarumienił, ale nikt tego nie postrzegł.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin