Higgins Jack - Lot orłów.pdf

(822 KB) Pobierz
Higgins Jack - Lot orlów
JACK HIGGINS
LOT ORŁÓW
 
Mojej żonie Denise,
za ogromną pomoc,
jakiej udzieliła mi
przy pisaniu tej książki.
Oprócz wielu innych zalet,
które masz, jesteś również
nadzwyczajnym pilotem...
 
Kanał La Manche
1997
 
1
Kiedy straciliśmy prawy silnik, wiedziałem, że mamy kłopoty, ale cała ta wyprawa od
początku źle się zapowiadała.
Od kilku dni byliśmy z żoną w naszym domu na Jersey, na Wyspach Normandzkich,
gdy otrzymałem telefoniczną wiadomość, że pewien hollywoodzki producent jest
poważnie zainteresowany sfilmowaniem jednej z moich książek. Oznaczało to, że
musimy jak najszybciej wrócić do naszego domu w Chichester, a stamtąd do
Londynu. Zadzwoniłem do firmy lotniczej, z której usług zazwyczaj korzystałem, ale
nie mieli żadnego wolnego samolotu. Obiecali jednak zobaczyć, co się da zrobić.
Znaleźli mi cessnę 310 z Granville na wybrzeżu Bretanii i podstarzałego pilota,
niejakiego Duponta. Żebracy nie mają wyboru, więc bez wahania zarezerwowałem
lot, ponieważ prognoza meteorologiczna nie była zła i chcieliśmy jak najszybciej
mieć podróż za sobą. Usiadłem z tyłu, ale trzystadziesiątka ma podwójne stery, więc
moja żona jako doświadczony pilot usiadła na prawym przednim fotelu. I dzięki
Bogu.
Wyspy Normandzkie i kanał La Manche często nawiedzają mgły, które pojawiają się
niewiarygodnie szybko i natychmiast wszystko zasłaniają. Tak właśnie stało się tego
ranka. Wystartowaliśmy z Jersey przy dobrej pogodzie, lecz w ciągu dziesięciu minut
mgła spowiła wyspę, zasłaniając nie tylko wybrzeże Francji, ale także Guernsey.
Kierowaliśmy się ku południowym brzegom Anglii, do Southampton. Dupont na oko
dobiegał sześćdziesiątki, miał siwe włosy i lekką nadwagę. Obserwując go przy
pracy, zauważyłem, że pot spływa mu po twarzy.
Denise włożyła słuchawki i podała mi zapasowe, a ja je podłączyłem. Przez chwilę
pilotowała samolot, bo Dupont rozmawiał z wieżą kontroli lotów, potem przejął stery,
ona zaś odwróciła się do mnie.
- Jesteśmy na tysiącu ośmiuset metrach. Na dole paskudna mgła. Southampton
wykluczone, tak samo jak wszystkie inne lotniska na wschodzie. Próbujemy
Bournemouth, ale nie wygląda to najlepiej.
Uniknąwszy jako dziecko śmierci od bomb podkładanych przez Ira na Shankill w
Belfaście, a później wyszedłszy cało z paru niebezpiecznych sytuacji podczas służby
wojskowej, nauczyłem się przyjmować życie takim, jakim jest. Uśmiechnąłem się
mimo huku silników, ufając umiejętnościom mojej żony, znalazłem półlitrową
butelkę szampana Moet Chandon, który przewidująco umieścili w barku, po czym
nalałem go do plastikowej szklanki. Zawsze uważałem, że najważniejsze to zachować
spokój. Tym razem miało mi to przyjść z trudem.
Zgasł nam prawy silnik. Przez jedną, zapierającą dech w piersiach chwilę tryskał z
niego pióropusz czarnego dymu, a potem zniknął. Dupont wpadł w panikę, walcząc
ze sterami. Gorączkowo wyrównywał kurs, lecz bez powodzenia. Zaczęliśmy opadać.
Przerażony, zaczął krzyczeć po francusku do kontroli lotów w Bournemouth, lecz
moja żona uciszyła go machnięciem ręki i spokojnie, rzeczowo przejęła dowodzenie.
- Paliwa starczy nam mniej więcej na godzinę - zgłosiła. - Macie jakieś propozycje?
Na wieży kontrolnej w Bournemouth akurat miała dyżur kobieta i jej głos był równie
spokojny.
- Niczego nie gwarantuję, ale najlepsza będzie dla was Kornwalia. Mgła nie jest tam
tak gęsta jak tu. Cold Harbour, mały port rybacki opodal Lizard Point. Znajdziecie
tam stary pas startowy Raf-u z drugiej wojny światowej. Nieczynny od lat, ale
nadający się do użytku. Przekażę wiadomość wszystkim służbom ratowniczym.
Powodzenia.
 
Przez następne dwadzieścia minut zeszliśmy na tysiąc metrów i z trudem
utrzymywaliśmy łączność radiową, często przerywaną przez zakłócenia. Mgła
zgęstniała, a potem lunął deszcz. Dupont sprawiał wrażenie jeszcze bardziej
przerażonego, a twarz miał już wyraźnie zroszoną potem. W pewnej chwili znów
zatrajkotał po francusku i Denise ponownie podjęła rozmowę z wieżą. Usłyszeliśmy
chór niewyraźnych głosów, donośne trzaski, po czym samolotem zaczęło gwałtownie
rzucać - wlecieliśmy w sam środek burzy.
Denise bardzo opanowanym głosem podała naszą pozycję.
- Możliwe Mayday. Podchodzę do lądowania na pasie startowym Cold Harbour.
Nagle szumy ucichły i usłyszeliśmy głośno i wyraźnie:
- Tu Royal National Lifeboat Institution, [Królewskie Narodowe Towarzystwo Łodzi
Ratunkowych.] Cold Harbour. Mówi Zec Acland. Nie ma mowy o lądowaniu tutaj,
dziewczyno. Nie widzę nawet mojej wyciągniętej ręki.
Dla Duponta była to ostatnia kropla, która przepełniła czarę. Jęknął, zadygotał i
głowa opadła mu na bok. Samolot zanurkował, ale Denise przejęła stery i stopniowo
wyrównała lot. Przechyliłem się i pomacałem tętnicę szyjną pilota.
- Jest tętno, ale słabe. Wygląda mi to na atak serca.
Odepchnąłem go od Denise. Powiedziała spokojnie:
- Wyjmij spod jego fotela kamizelkę ratunkową i załóż mu ją, a sam włóż drugą.
Przestawiła trzystadziesiątkę na pilota automatycznego i też wciągnęła kamizelkę.
Zająłem się Dupontem, a potem wcisnąłem się w swoją.
- Będziemy pływać?
- Chyba nie mamy wyboru.
Wróciła na sterowanie ręczne. Próbowałem zażartować; taka drobna słabostka.
- Przecież jest marzec. Za zimno na kąpiel.
- Zamknij się! To nie żarty - ucięła i znów wezwała lotnisko, gdy zaczęliśmy opadać.
- Rnli, Cold Harbour. Będę musiała wodować. Pilot chyba dostał ataku serca.
Znów usłyszeliśmy ten tubalny głos.
- Wiesz, co robisz, dziewczyno?
- Tak. Mam jeszcze jednego pasażera.
- Zawiadomiłem już zespół Royal Navy Air Sea Rescue, [Powietrzne Ratownictwo
Morskie Marynarki Królewskiej.] ale w tej ich łupince niewiele mogą zrobić. Łódź
ratownicza z Cold Harbour już wyszła w morze. Jestem na pokładzie. Podaj mi jak
najdokładniej waszą pozycję.
Na szczęście samolot był wyposażony w Gps, satelitarny system geopozycyjny, z
którego odczytała współrzędne.
- Schodzę - powiedziała.
- Na Boga, dziewczyno, masz jaja. Będziemy tam, bez obawy.
Żona często rozmawia ze mną o lataniu, więc zdawałem sobie sprawę z problemów
związanych z wodowaniem na morzu lekką, dwusilnikową maszyną. Należy
podchodzić do lądowania ze schowanym podwoziem, na włączonych hamulcach
aerodynamicznych i nie tracąc mocy, co jest raczej trudne przy jednym zepsutym
silniku.
Przy słabym wietrze i małych falach trzeba lądować pod wiatr; przy silnych
podmuchach i grzywaczach, równolegle do nich. Tymczasem nie wiedzieliśmy, co
nas czeka na dole. Mieliśmy zerową widoczność.
Denise zmniejszyła ciąg silnika i zaczęliśmy opadać. Obserwowałem
wysokościomierz. Trzysta, potem sto osiemdziesiąt metrów. Nic - ni cholery - a
potem kilkadziesiąt metrów niżej mgła rozstąpiła się, zobaczyliśmy morze i
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin