Kotowski Krzysztof - Marika.rtf

(1078 KB) Pobierz
Trident eBooks

 

Krzysztof Kotowski

Marika



2005


Wydanie polskie

Data wydania:

2005

 

Projekt okładki:

Ewa Łukasik

 

Zdjęcie na okładce:

Flash Press Media

 

Wydawca:

Świat Książki

Bertelsmann Media sp. z o.o.

ul. Rosoła 10, 02-786 Warszawa

 

ISBN 83-7391-874-4

 

Wydanie elektroniczne

Trident eBooks


Wrzesień 1989 rok

 

Mamo, nie zostawiaj mnie tutaj...powiedziała mała dziewczynka, obejmując ciemnowłosą, szczupłą kobietę w niebieskim płaszczu.

Dziewczynka miała osiem, może dziewięć lat. Ubrana była skromnie, w granatowo-białą sukienkę, białe skarpetki i czarne buciki.

Spojrzała w kierunku bramystojąca tam starsza kobieta starała się uśmiechać, ale srogość, która wyżłobiła w jej twarzy surowe bruzdy, budziła niepokój małej, może nawet strach. Odwróciła się raptownie, wpiła kurczowo palce w plecy matki i uniosła czerwone od łez oczy, usiłując dostrzec w smutnym i jakby nieobecnym spojrzeniu kobiety jakąś odpowiedź.

Tu będziesz bezpiecznaodparła cicho matka tonem, który wydał się małej delikatny i śpiewny, jakby miała zaraz zanucić kołysankę.Wrócę po ciebie...

Dlaczego nie możesz zostać ze mną?

Tak trzeba. Pewni... źli ludzie chcą nam obu zrobić krzywdę i dlatego muszę na trochę wyjechać, ale wrócę i wtedy już zawsze będziemy razem.

Kiedy?

Kobieta uklękła przed dzieckiem, biorąc w dłonie małe rączki.

Nie wiem, ale nie płacz, będzie ci tu dobrze.

Nie chcę, żeby mi tu było dobrze!dziewczynka ponownie wybuchła płaczem.

Kobieta chwyciła małą za ramiona... za mocno, ale po chwili opuściła ręce i zajrzała jej jeszcze raz w oczy.

Posłuchaj. Wiem, że to trudne, ale zapamiętaj, co ci teraz powiem.

Dziewczynka zasłoniła twarz dłońmi.

Nie chcę!

Nie bój się, musisz mnie wysłuchać. To ważne. Popatrz na mnie.

Mała oderwała ze strachem dłonie od twarzyczki.

Boję się, mamo!

Kobieta wciągnęła głęboko powietrze do płuc.

Wiem, że sobie poradzisz, ale gdybym długo nie wracała...na chwilę przerwała... jeśli kiedykolwiek, teraz albo za kilka lat, ktoś przyszedłby do ciebie i zapytał... tak po prostu: Gdzie jest... Marika?”...

Tak!?

Uciekaj, ile sił w nogach. Zapamiętałaś?

Gdzie jest Marika?

Tak. Ktokolwiek o to zapyta, będzie chciał zrobić ci krzywdę.

To będą źli ludzie!?

Tak. Muszę już iść.

Jeszcze nie!

Zapamiętaj!

Kobieta wstała i dała znak stojącej przy bramie wychowawczyni, aby zabrała małą.

Nieee!wrzasnęło dziecko z całych sił, gdy tylko poczuło, jak silne dłonie podnoszą je z ziemi, a matka odwraca się i szybkim krokiem odchodzi.

Kobieta starała się zniknąć jak najprędzej za zakrętem. Po kilkudziesięciu krokach zachwiała się jednak i upadła na kolana. Usiłowała szybko się podnieść, ale zabrakło jej tchu. Na szczęście dziewczynka nie widziała już tego.


Kilkanaście lat później

Rozdział 1

Marat Gawin, szybko, choć ostrożnie, posuwał się do przodu, mimo że las był dość gęsty. Oddalił się już co najmniej sto metrów od drogi, ale wciąż miał wrażenie, że doskonale wie, w którym kierunku ma iść, aby szybko dotrzeć do miejsca spotkania.

Jesień zrzuciła już z drzew część liści, które głośno chrzęściły pod butami, Gawin jednak nie zwracał na nie uwagi. Nie miał zamiaru ukrywać swojej obecności, nie odbezpieczył nawet broni. Odgarniał metodycznie rękami gałęzie młodych drzew rosnących na jego drodze i konsekwentnie parł naprzód. Do polanki zostało mu, jak sądził, czterdzieści, może pięćdziesiąt metrów, lecz prześwitu wciąż nie było widać. Słońce wyjrzało na chwilę zza chmur, ale niewiele to pomogło. Miał przed sobą niezmiennie gęsty, cichy i ponury las, w którymna tle delikatnego szumu przemykającego między drzewami lekkiego wietrzykujego kroki brzmiały brutalnie jak odgłos tłuczonego szkła. Szedł konsekwentnie w kierunku wskazywanym mu przez niewielkie urządzenie, które trzymał w prawej dłoni, na razie nie niepokojąc się na wyrost.

Marat Gawin był wysokim i szczupłym mężczyzną. Jego twarz, rześka, opalona, pozbawiona zarostu, zdradzała wyuczoną przez lata czujność, o której nie zapominał nawet w chwilach relaksu czy sytuacjach, kiedy czuł się bezpieczniejak teraz. Szeroko osadzone niebieskie oczy, gęste brwi, szarawa cera mogły mylnie sprawiać wrażenie łagodnej swojskości. Marat Gawin był wytrenowanym drapieżnikiem, obdarzonym w dodatku niebywałym talentem. Instynkt rzadko go zawodził, a fakt, że skończył pięćdziesiąt sześć lat, nie miał jeszcze dostrzegalnego wpływu na wytrenowane ciało, przystosowane do zmiennych, trudnych i niebezpiecznych warunków.

Między drzewami zaświtała wreszcie niewielka polanka. Zwolnił kroku. Zastanowił się chwilę i wyjął pistolet, odbezpieczył go i schował za pasek. Na wszelki wypadek. Niepokój Andrieja przed tym spotkaniem ostatecznie go przekonał. Oczywiście był pewny swego i nie sądził, aby groziło mu jakiekolwiek niebezpieczeństwo, instynkt jednak po raz kolejny uszczypnął go w policzek, zmuszając do ostrożności.

Wyszedł wolno na polankę i rozejrzał się dookoła. Wyglądała na pustą, ale był prawie pewien, że to tylko pozory. Nie mylił się. Zza drzew po jego prawej stronie wyłonił się ubrany w brązową kurtkę potężny mężczyzna. Miał przynajmniej dwa metry wzrostu, a w jego wielkich dłoniach pistolet wyglądał jak zabawka. Wymierzył prosto w Gawina, uśmiechając się przy tym niemal przyjaźnie.

Zaskoczony?spytał po rosyjsku.

Grigorij!?Jeśli nawet Gawin był zaniepokojony, zręcznie to ukrywał.I ty, Brutusie?

Chyba trochę źle rozumiesz historię, Marat. To ty jesteś zdrajcą, nie ja.

Dla kogo teraz pracujesz? FSB? SWR?

Dowiesz się w odpowiednim czasie. Przykro mi, że się rozczarowałeś. Rozumiem, że spodziewałeś się Szaliapina?

Co z nim zrobiłeś!?głos Gawina stał się groźny.

Przekonałem go, aby powiedział mi, gdzie się z nim umówiłeśGrigorij wyszczerzył zęby w uśmiechu.

Z akumulatorem na jądrach, jak to masz w zwyczaju?

No cóżolbrzym rozłożył ręcepo przyjacielsku nie wychodziło.

Nie możesz mnie zabićstwierdził spokojnie Gawin.Nawet Szaliapin nie wiedział, jak dotrzeć do Mariki. Tylko ja to wiem.

Kłamieszgłos Grigorija stał się chłodny.Mamy pewność, że są osoby, które wiedzą co najmniej tyle ile ty.

Tylko nie wiesz, gdzie ich szukać?Marat Gawin wybuchnął tryumfalnym śmiechem.

Zamknij sięmruknął spokojnie olbrzym.Wracamy do domu, stary przyjacielu. Do Kaliningradu jest stąd najwyżej sześćdziesiąt kilometrów.

Jak chcesz mnie zmusić, żebym przekroczył granicę?

To moja sprawa. A co? Powiesz Polakom, kim jesteś i czego szukasz? Na pewno cię przyjmą jak bratateraz z kolei Grigorij parsknął śmiechem.

Nie o tym mówię, kretynie. Chodzi o to, że obrażasz mnie, przychodząc tu sam, bez wsparcia.

Nie wydaje mi się, abyś mógł tak gadać w sytuacji, w której właśnie się znalazłeśpotężny Rosjanin po raz kolejny wybuchnął śmiechem.

Mylisz się, Grisza. Na twoim miejscu obejrzałbym się do tyłu.

Olbrzym szybko odwrócił głowę, cały czas trzymając broń wycelowaną w Marata.

Skretynieliście!?burknął, widząc kilka metrów za sobą Andrieja Gordiejewa, celującego z kolei do niego z kałasznikowa.

Dzień zaskoczeń i niespodzianek...mruknął pod nosem Gawin.Jak na starym, dobrym, amerykańskim filmie.

Grigorij pokręcił głową z dezaprobatą.

Przecież i tak nie macie szans. Kopiecie sobie grób własnymi rękami. Przyszedłem tu jak przyjaciel. Odłóżcie spluwy i pogadamy jak trzeba.

Za późno, stary przyjacielurzucił Gawin, sięgając błyskawicznie po broń ukrytą z tyłu za paskiem. Olbrzym nie zdążył się nawet odwrócić, kiedy Marat wystrzelił prosto w jego skroń. Grigorij niemal natychmiast padł na ziemię. Krew obficie wypłynęła z roztrzaskanej czaszki. Broń wypadła mu z ręki, lądując na liściach metr od ciała.

Zwariowałeś!?jęknął Andriej.Mogłeś mnie trafić!

Nie przesadzaj...odparł spokojnie Gawin. Opuścił pistolet i podszedł do leżącego.

Mówiłem ci, że wiedzą o nas!

Miałeś racjęprzyznał obojętnie.Dlatego tu, do cholery, przyszliśmy, żeby to sprawdzić. Zjeżdżamy.

Trzeba coś z nim zrobićAndriej wskazał na leżącego.

Nie mamy czasu, on rzeczywiście mógł z kimś przyjść.

Dobrze się rozejrzałem, tu nikogo nie ma.

A jeśli ktoś czeka na niego na drodze? Na pewno już usłyszał strzały i idzie tutaj.

Im też zależało na tajemnicy. Nie sądzę, aby sprowadził tu chmarę agentów.

Nie ryzykujmy.

Andriej przez chwilę nie odpowiadał.

Masz rację, spieprzajmy stąd.

 

Arek Skręta, rezolutny dziewięciolatek z przedmieść Skierniewic, zszedł właśnie z leśnej drogi, wchodząc między drzewa w poszukiwaniu grzybów. Zwykle bywał tu z dziadkiem kilka razy w tygodniu, niekiedy bardzo wcześnie, o czwartej, piątej rano. Dzisiaj jednak wybrał się do lasu sam, nie budząc starego Skręty, mając jednocześnie nadzieję, że koszyk prawdziwków nazbierany samodzielnie będzie dla staruszka przyjemną niespodzianką. Dziadkowi coraz więcej kłopotów sprawiały długie poranne wyprawy do lasu, o czym Arek doskonale wiedział, choć obaj rozmów na ten temat raczej unikali. Rzadko również rozmawiali o przyszłości, której dzieciak szczególnie się lękał, wiedząc, że po śmierci starego Skręty czeka go niechybnie dom dziecka. Zresztą po drugim zawale dziadka Arek większość obowiązków domowych wziął na siebie, ani przez chwilę nie czując się z tego powodu poszkodowany.

Mieszkali w niewielkim, drewnianym domku przy ulicy Sosnowej, na skraju lasu, kilkadziesiąt metrów od skrzyżowania z szosą do Makowa, gdzie stała tabliczka oznaczająca granicę miasta. Do centrum z tego miejsca było ponad cztery kilometry, a okolice Sosnowej zupełnie już miasta nie przypominały. Kilkadziesiąt rodzin żyjących w domach, a niekiedy w zwyczajnych wiejskich chałupach po obu stronach ulicy, hodowało drób, bydło, dorabiało zbieractwem, mając jednocześnie dumną świadomość bycia obywatelami ponadpięćsetpięćdziesięcioletniego miasta, które kwitło, zanim jeszcze do Warszawy zdążyli dotrzeć książęta mazowieccy. O historię zresztą, szczególnie po osiemdziesiątym dziewiątym roku, w Skierniewicach troskliwie dbano. Odbudowano część ocalałej rezydencji carskiej, pałac, napisano kilka książek o historii miasta, a z zabytkowej stacji kolejowej skierniewiczanie byli szczególnie dumni, gdyż wszystkie chyba historyczne polskie i nie tylko polskie filmy ze scenami na dworcach kolejowych nagrywano właśnie tu, na jednym z przystanków słynnej niegdyś ciuchci wiedeńskiej. Kościół św. Jakuba, mieszczący się przy rynku, przechowywał przez pokolenia i wciąż przechowuje dokumenty pochodzące nierzadko jeszcze z czternastego i piętnastego wieku (nikt nawet nie myśli o przekazaniu ich jakiemukolwiek muzeum ziemi mazowieckiej), a wśród nich notatkę pewnego kupca z południa Europyz tego mniej więcej okresuktóry w języku łacińskim powiadamiał, że właśnie wybiera się w kierunku mieściny Warszawa, leżącej gdzieś pod Skierniewicami.

Tutejsi mieszkańcy są święcie przekonani, że ich miasto leży idealnie w geograficznym środku Europy. Być może dlatego przywiązujący do takich drobiazgów dość duże znaczenie towarzysz Edward Gierek swego czasu uczynił Skierniewice miastem wojewódzkim, narażając się na dozgonną niechęć obywateli pobliskiego Żyrardowa, przekonanych o swej wyższości wobec zarozumiałych ich zdaniem sąsiadów. Był ponoć wśród nich niejaki Leszek Miller, który jednak szybko przeniósł się do Skierniewic, tam rozpoczynając swoją karierę polityczną i, jak udowodniła historia, dobrze zrobił, bo będąc żywym przykładem kompletnej nielogiczności najnowszych dziejów Polski, został po kilkudziesięciu latach premierem. Udowodniło to także jego skądinąd dość frywolną tezę, że nieważne jest, jak mężczyzna zaczyna, ale ważne jak kończy, ogłoszoną, co pewnie część polskiej populacji pamięta, na forum publicznym, ku potomności.

Arek Skręta niewiele jeszcze wiedział o historii Skierniewic, choć dziadek już kilka razy o takich sprawach wspominał. Nie zawracał sobie głowy wieloletnimi animozjami skierniewicko-żyrardowskimi, nie wgłębiał się, choć stary Skręta go do tego namawiał, w liczne kronikarskie opisy przygód cara i jego świty na polowaniach w tutejszych lasach, mało go także obchodziła pozycja Unii Skierniewice w trzeciej lidze piłkarskiej. Żył z dnia na dzień w swoim świecie na skraju lasu, nie czując się mimo śmierci rodziców przed kilkoma laty dzieckiem skrzywdzonym przez los; był chłopcem dość pogodnym, a nawet wesołym. Kochał las i spędzał w nim większość czasu. Takiego życia również nauczył go dziadek, wpajając szacunek do natury i pogardę dla parweniuszowskiego, mieszczańskiego materializmu. Nigdy nie był w Warszawie ani Łodzi, bo choć Skierniewice leżą w połowie drogi między tymi miastami, a dzieli je od nich po siedemdziesiąt kilometrów, dziadka nigdy tam nie ciągnęło. To również chłopca nie martwiło, choć w przyszłości planował podróż do stolicy.

Arek znał las dość dobrze, ale były oczywiście takie miejsca, w które sam nigdy się nie zapuszczał. Nawet dziadkowi zdarzyło się kilka razy zgubić drogę i z tego powodu wracał do domu dwie, trzy godziny później, więc z pewnością zawsze trzeba było uważać. Nie byłby jednak sobą, gdyby z lekka nie nagiął przepisów ustalonych ze starym Skrętą, więc kroczył śmiało między drzewami, idąc w stronę mokradeł. Wszyscy wiedzieli, że właśnie w tych okolicach grzybów jest najwięcej, nie tylko z powodu mokrej ściółki, ale przede wszystkim ze względu na upiorne tabliczki z napisem Uwaga niebezpieczne bagna, skutecznie odstraszające większość ludzi, szczególnie przyjezdnych. Nawet mieszkańcy Sosnowej, choć znali świetnie te tereny, wybierali się raczej gdzie indziej na leśne wyprawy. Las był ogromny i miejsca z pewnością nie brakowało. Przez lata zdarzyło się tu kilka wypadków, nawet wśród tutejszych, co dodatkowo przekonywało do omijania mokradeł. Trzeba przy tym zaznaczyć, że mało kto się przejmował opowieściami pewnej dziwnej i dość egzaltowanej mieszkanki chaty oznaczonej numerem sto pięćdziesiąt cztery o tym, jak to las zabija i zjada za grzechy, na co miała ponoć wiele dowodów. Chodziło przeważnie wyłącznie o ostrożność. Zaginął nawet w tych okolicach jeden żołnierz, a może dwóch, oczywiście w czasach kiedy były to jeszcze tereny wojskowe, a na wielkiej kilkunastokilometrowej polanie pod lasem znajdował się poligon. Do dzisiaj stały również i tam tabliczki, ale z ostrzeżeniami: Teren wojskowy. Przebywanie grozi śmiercią lub kalectwem. Polany i lasu w całości jednak nigdy nie ogrodzono, a poligonu używano wyłącznie do ćwiczeń taktycznych i kondycyjnych. Bardzo rzadko i ostrożnie, ze względu na bliskość Sosnowej, korzystano z broni, a z ciężkiej amunicji do czołgów czy armatnigdy. W latach osiemdziesiątych z wiadomych powodów ruch się zwiększył, pojawiło się setki łazików, transporterów, ciężarówek i wiele innych, czasem dziwnych pojazdów, ale okolicznych mieszkańców, przyzwyczajonych od dziesiątków lat do podobnych atrakcji, niewiele to obchodziło. Zakaz wstępu akurat tutaj traktowano dość pobłażliwie i gdy tylko wojsko nie szalało na poligonie, mieszkańcy Sosnowej mogli bez przeszkód wchodzić do lasu. Pewne jego części były oczywiście w różnych czasach poodcinane i ogrodzone, ale z pewnością w grzybobraniu nikomu to nie przeszkadzało.

Arek zorientował się, że chyba zaszedł zbyt daleko, bo pod nogami pojawiło się już mokre podłoże, co najwyraźniej zwiastowało bliskość bagien. Grzybów jak na złość było mało, stąd być może taka determinacja chłopca w ciągłym marszu naprzód. Teraz jednak nastąpił moment, w którym odwrót był nieunikniony. Już miał zawrócić, gdy nagle w oddali dojrzał wysoką, choć przygarbioną, jak mu się wydawało, postać. Najpewniej ktoś tak jak on, rozczarowany słabym urodzajem po drugiej stronie lasu, zapuścił się aż tu, by szukać szczęścia w pobliżu niebezpiecznych mokradeł. Chłopiec zdecydował się podejść szybko jeszcze kilka metrów. Postać chyba usłyszała kroki i spojrzała w jego stronę. Dopiero teraz Arek poznał Lecha Góraja, sześćdziesięcioletniego właściciela dwóch pól pszenicznych po północnej stronie Sosnowej.

To pan, panie Góraj!?krzyknął dla pewności.

Mężczyzna podniósł głowę i wytężył wzrok.

Aaaa, to ty Arek!?odpowiedział mu wesoło.Co tu robisz? Gdzie dziadek?

Został w domu. Niech mu pan nie mówi, że doszedłem aż tutaj... Grzybów nie ma, chciałem mu zrobić niespodziankę.

Góraj machnął ręką.

Nie przejmuj się chłopcze, ale już wracaj, bo dziadek rzeczywiście będzie się denerwował.

Arek był trochę zły na sąsiada, że go wysyła do domu, kiedy sam wciąż idzie do przodu, lecz zacisnął usta i zaczął maszerować w kierunku drogi. Góraj oczywiście nie miał zamiaru zawracać i śmiało podążał ku mokradłom. Chłopiec zrobił może dwadzieścia kroków, kiedy dziwny, nienaturalny, a przy tym głośny dźwięk przypominający syk zmusił go do odwrócenia się w stronę, w którą poszedł sąsiad. To, co zobaczył, spowodowało, że koszyk z grzybami wypadł mu natychmiast z ręki, a przerażenie całkowicie go sparaliżowało. Z pewnością było za późno na ucieczkę. Potężny podmuch gorącego powietrza rzucił go kilka metrów na najbliższe drzewo, dotkliwie raniąc prawą rękę i nogę powyżej kolana. Uderzenie zamortyzowały na szczęście niskie, rozłożyste gałęzie jodły, ale mimo to chłopiec uderzył mocno głową o konar. Nie stracił przytomności. Atak paniki sprawił, że zapomniał na kilka sekund o bólu. Wybuchnął płaczem. W nieskoordynowany sposób starał się na czworakach uciec z tego miejsca. Potężne ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin