Kotowski Krzysztof - Noc kapłanów.odt

(223 KB) Pobierz

 

Krzysztof Kotowski

Noc kapłanów




2007

Ja jestem Achilles i Hektor,

Antoniusz i Oktawian,

Napoleon i Nelson,

Chrystus i Omen.

I pamiętam wszystko!

Czy może być coś straszniejszego?

 

Krzysztof, pacjent numer 92

X Oddziału Szpitala Psychiatrycznego w Warszawie

Prolog

 

Malia, Kreta, rok 1692 p.n.e.

 

– Znaj chwilę stosowną, a od młodości obieraj mądrość za towarzyszkę życia, ze wszystkich dóbr ona najpewniejsza – powtórzył spokojnie Tacjades, obserwując chłopca.

Niesforny dziesięciolatek wciąż ciskał kamienie w morze, udając, że nie słyszy. Rozczochrane, ciemne włosy wpadały mu do oczu, ale zdawał się nie zwracać na to uwagi. Opadł na kolana i rozpoczął gwałtowne poszukiwania odpowiedniego odłamka skalnego do kolejnej próby. Kamień miał się odbić od powierzchni wody co najmniej trzy razy.

– To nudne, Tacjadesie – jęknął wreszcie dzieciak, wyczuwając, że tym razem nie ucieknie od rozmowy.

– Dlaczego tak uważasz?

– Nie wiem. Po prostu nudne. Po co mam się tego uczyć?

– To nie lekcja, Hezonie, jestem twoim ojcem, nie nauczycielem. – Tacjades postanowił jeszcze trochę być wyrozumiały. – Nie możesz bez przerwy poświęcać czasu na agony[1] z synami Filandra i zawody w ciskanie kamieniami w morze. Przynajmniej kilka chwil dziennie poświęć własnemu umysłowi, nie jesteś fellachem[2] ani zeugitą[3].

– Od tego są lekcje, Astarte, a... – chłopak przerwał w pół zdania, rozumiejąc, że się zagalopował. Zerknął ostrożnie w stronę ojca, ale on patrzył na niego wciąż spokojnie i cierpliwie, lekko tylko marszcząc brwi.

– Przepraszam – dopowiedział cicho. Wstał z kolan i czekał na reakcję Tacjadesa.

Ojciec wciąż jednak milczał, przyglądając się rozbieganym, ciemnym oczom dzieciaka.

– Znowu Hollas straszył cię piratami? – spytał wreszcie z troską w głosie.

– Kiedy dorosnę, będę potężny jak Amenemhat[4] – odparł dumnie Hezon, jednak nie zdołał ukryć przed ojcem lęku, który jak na złość teraz wyraźniej dało się wyczuć w głosie chłopca.

– Jesteśmy Eteokreteńczykami[5], a nie Egipcjanami. Wystarczy, że będziesz mężny jak Filander. I nie kpij więcej przy mnie z Astertusa, to nauczyciel.

– Lecz nudny, Tacjadesie. Wszyscy nazywają go Astarte[6].

– Brawo, obrażają nie tylko nauczyciela, ale i cudzych bogów. Bierz z nich przykład! Jak Astoreth[7] przyjdzie kiedyś do ciebie we śnie i poprosi o rozliczenie, zobaczymy, jaki będziesz bohaterski.

Hezon wyraźnie się wystraszył. Patrzył szeroko otwartymi oczami na ojca, czekając na jakieś wyjaśnienie. Tacjades podszedł do niego szybko i mocno przytulił.

– Żartowałem, maluchu. – Uśmiechnął się dobrodusznie. – Ale nie wyzbywaj się szacunku do żadnego człowieka, jeśli nie jesteś absolutnie pewien, że racja jest po twojej stronie.

– A kiedy mogę być tego pewien?

– Jak dorośniesz, być może twój umysł pozwoli ci dostrzegać różnice między ludźmi. A jeśli jeszcze raz Hollas będzie paplać o piratach, powiedz mu, że poproszę kapłana, aby nasłał na niego Molocha[8]. Nie żartuję! To nie są tematy do rozmów młodzieńców.

– Moloch to też nie nasz bóg – jęknął nieśmiało dzieciak.

– Wiem, ale dla celów wychowawczych możemy go sobie pożyczyć zza morza!

Przez chwilę nic nie mówili. Szum morza jakby przycichł i wyraźniej słychać było ze wzgórza pomruk potężnego pałacu, widocznego stąd jak na dłoni. Dziesiątki postaci krzątających się między wszechobecnymi czerwonymi kolumnami na wszystkich kondygnacjach niczym w labiryncie Dedala[9] gotowały się do wieczornych zajęć: narad, modłów, spotkań lub pracy przy pitosach[10], w ogromnych kuchniach czy przy remoncie skrzydła wschodniego, który trwał już od wiosny. Choć z tego miejsca do pierwszych polythyr[11] trzeba było iść co najmniej trzy stadiony[12], ta niezwykła, monumentalna, asymetryczna kompozycja z najprzeróżniejszej wielkości bloków, sześcianów i prostokątów składających się na apartamenty, megarony[13], perystyle[14], łaźnie czy baseny nawet o tej porze dnia, kiedy słońce miało się ku zachodowi – pyszniła się szczegółami, kolorytem i fantazją zrodzoną niegdyś w umysłach wielkich inżynierów z Malii. Potężna bryła pałacu być może nie była aż tak ogromna jak w Knossos, a całość tak bogata jak w Fajstos, ale musiała nowych przybyszów przygniatać już samym swoim wyglądem niczym uśpiony cyklop zastygły w skałach.

Tacjades dostrzegł drobną postać biegnącą w ich stronę. Po chwili rozpoznał Tiksa – jednego z chłopców roznoszących drobne wiadomości wśród prytanów[15] i ich rodzin.

– Panie! – krzyczał z daleka. – Straszne wieści! Straszne wieści! Panie!

– Spokojnie, chłopcze – rzekł Tacjades, gdy posłaniec w końcu go dopadł. Wiedział, że dzieciak często zbyt aktorsko przekazuje rozprowadzane wiadomości. – Mów po ludzku.

– Czcigodny Filander kazał natychmiast cię znaleźć, panie. Zaraz narada u króla!

– A co w tym takiego strasznego?

Tiks przez chwilę znieruchomiał, jakby obliczał coś w swojej rozgrzanej łepetynie.

– Tak dokładnie to nie wiem – przyznał ze wstydem. – Ale wiem, że coś się stało. W pałacu wielki niepokój i pośpiech.

Tacjades przez moment się zastanawiał. Poprawił na ramionach swoją szatę przypominającą nieco męski peplos[16] i roztarł dłonie, jak to zwykle czynił, gdy chwila wymagała rozważnej decyzji. Jego szczupła sylwetka, mimo młodego jeszcze wieku, miała w sobie naturalną dostojność. Zaczynał łysieć, ale nie robił z tego problemu. Ciemne, lekko przymrużone oczy nigdy nie gubiły wrodzonego spokoju, choć tym razem tliła się w nich zapowiedź ostrzegawczej myśli, że może jednak dzisiaj Tiks niewiele mija się z prawdą.

– Hezonie, wracaj do matki – rzucił w stronę syna cicho, ale na tyle zdecydowanie, aby tamtemu szybko wyparowały z głowy jakiekolwiek buntownicze pomysły. – I włóż coś na siebie, nie biegaj tak nago, robi się zimno.

Chłopcy pomknęli szybko w stronę pałacu, ale Tacjades został jeszcze przez chwilę nad brzegiem morza. Wbił wzrok daleko w horyzont, zaciskając mimowolnie dłonie.

– O Demeter[17], chroń nas! – wyszeptał. – Oby to nie było to, co myślę.

 

– To łotry, penisy[18], raby[19] gówniane! – cedził przez zęby Filander, potężny, wysoki, imponująco umięśniony blondyn idący obok przyjaciela długim korytarzem wzdłuż dziedzińca oddzielonego od nich portykiem. Świeżo odmalowane na ciemnoczerwono kolumny pachniały jeszcze farbą.

– Ciszej! – skarcił go Tacjades. – Nie wzbudzaj paniki. Kto jeszcze o tym wie?

– Nie mam pojęcia, posłowie są u króla. Jutro będziemy chyba jechali do Knossos.

– A tamci już wiedzą?

– Posłowie mówią, że tak.

Zaniepokojony Tacjades pokręcił głową.

– Ale Fajstos?! Rozumiem, że napadali na niewielkie mieściny, lecz porwać się na taki pałac...

– Coraz bardziej są rozzuchwaleni, chcą prawdziwych bogactw, rosną w siłę. Niechby ich Megera[20] potopiła w wirach! – pomstował Filander. – Od lat mówię, że powinniśmy mieć oddziały z prawdziwego zdarzenia, jak Egipcjanie, a nie tę bandę śpiewaków i tupaczy, którzy udają Hyksosów[21].

Tacjades zatrzymał się na chwilę, gniewnie spoglądając na przyjaciela.

– Pamiętasz jakąś wojnę na wyspie?

– No i co z tego?

– Mój ojciec, dziad i przodkowie, których znam, też nie pamiętają! To nie Cyrenajka[22] czy Argolida[23]! My nie znamy wojen! Nie umiemy ich prowadzić! Nie ma kto nas uczyć! Naczytałeś się i napatrzyłeś na Egipcjan, i prężysz mięśnie, a jak chcesz to zrobić?!

– Byliśmy tyle razy w Egipcie – upierał się Filander.

– Ale po to, by handlować! Wiesz, co będzie, jak się dowiedzą, że chcemy się zbroić?!

– Jesteśmy zagrożeni!

– To tylko piraci! – przerwał mu zdecydowanie Tacjades. – Zapuścili się za daleko i dostaną nauczkę, na to mamy siłę. Fajstos jest kiepsko ufortyfikowane i pewnie dlatego tam uderzyli, ale pamiętaj – to tylko bandy byłych rabów.

– I byłych żołnierzy – dopowiedział Filander.

– Wiesz coś o stratach?

– Odparli ich, jednak podobno nie jest dobrze. To dla nich wielki szok.

– Jak to po napadzie. Ilu ludzi zginęło?

– Nie wiem.

– A majątek?

– Nie wiem.

Tacjades machnął ręką.

– To przestań histeryzować, bo cię chłopcy usłyszą! Mój syn już chodzi cały rozdygotany, bo Hollas zachowuje się jak ty. Pójdziemy zaraz na radę i opanujemy sytuację. Kiedy mamy być u króla?

– Przyślą po nas.

– Dobrze, idę na razie do siebie, może zdążę się jeszcze umyć.

Tacjades dotknął ręką czoła i oparł się o ścianę.

– Co ci jest? – spytał Filander, widząc jego wykrzywioną twarz.

– Głowa mnie rozbolała, pewnie od tego twojego biadolenia – odparł, jakby bagatelizował sprawę, ale po chwili aż syknął z bólu i zacisnął mocno oczy.

– Lepiej poślę po lekarza, żebyś u króla był w formie.

– Jeśli mógłbyś... może rzeczywiście. Pójdę się na chwilę położyć.

– Lostis czy Alaraster?

– Obu nie lubię. Przyślij kogokolwiek. – Tacjades machnął ręką i poszedł wolno w stronę swojego apartamentu.

 

Hezon biegł dziedzińcem najszybciej jak tylko potrafił, by wreszcie dopaść drzwi, a następnie wspiąć się na schody. Tam spodziewał się zastać Filandra, który, choć wciąż zaaferowany wieściami z Fajstos, nie mógł się oprzeć, aby nie poklepać po pośladkach dwóch nagich służek przemykających korytarzem. Hezon, nie zważając na wymianę uśmiechów między nim a dziewczętami, dopadł do olbrzyma i mocno pociągnął go za tunikę.

– Uważaj, Hezonie! – Filander się uśmiechnął. – Podrzesz mi ubranie, a nie mam ciała takiego jak te syreny! – Widząc jednak przerażenie w oczach chłopca, szybko spoważniał. – Co znowu?! – spytał z niepokojem.

– Mój ojciec!

– Jest u siebie – odparł Filander.

– Wiem! Ale coś się stało... Dopadły go duchy z Hadesu[24]! Wydzierają mu serce! Ratuj go!

– Przyłóż sobie coś zimnego do czoła, głuptasie, ponosi cię.

– Błagam, Filandrze, biegnij ze mną do niego!

– Nie żartuj ze mnie, Hezonie. – Olbrzym pokiwał groźnie palcem. – Ja też w dzieciństwie czytałem bajki cyrenajskie, ale nie robiłem o to tyle hałasu!

Łzy w oczach dzieciaka wydały mu się jednak autentyczne.

– Zaraz jest narada u króla, ale... no, dobrze, tylko szybko. Jeśli to żart, powieszę cię do góry nogami na drzewie przy dziedzińcu! – mruknął ostrzegawczo.

Gdy dobiegli do łoża, Tacjades był przytomny. Miał spocone czoło, szeroko otwarte, nieobecne oczy, rozszerzone źrenice, a ciałem dziwnie regularnie wstrząsały dreszcze, jakby był rzeczywiście poważnie chory. Przerażony lekarz stał przy nim, nieśmiało spoglądając co pewien czas na gniewne oblicze Filandra.

– Wiem, że nie lubisz lekarzy, ale to już przesada – wyszeptał przyjacielowi prosto do ucha olbrzym. – Co ci się stało, stary brachu?

Tacjades jakby nie usłyszał tych słów. Patrzył spokojnie, choć tępo w sufit, nie reagując.

– Powiedz coś, podstępny Sylenie[25], bo naprawdę zaczniemy się bać. Trzeba iść do króla – jęknął Filander.

Chory zerwał się nagle i mocno złapał szatę przyjaciela tak, że nawet on miał kłopot z nabraniem tchu.

– Dalekie krainy! – krzyknął Tacjades prosto w jego twarz. – Nieznani ludzie, nieznani bogowie i wojny! Jestem tam, Filandrze! Jestem tam teraz! Zabierz mnie z tego Hadesu, bo umarli idą po mnie!

– Ciągle to krzyczy – wyjąkał lekarz z trwogą.

 

– Powinno się tu zabronić czytania wierszy Cyrenajczyków; poważni prytanowie już nawet chorują w poetyckim stylu. – Filander próbował się uśmiechnąć, ale po chwili spochmurniał, zniżył głos i nachylił się nad przyjacielem. – Nie wygłupiaj się, stary brachu, nie jest tak źle, nie wiedziałem, że ci piraci zrobią na tobie aż takie wrażenie.

Tacjades złapał kilka głębszych oddechów i zaczął mówić, ale już znacznie ciszej.

– Ja nie żartuję – szeptał przerażony. – Widzę dalekie przestrzenie, tak jak ciebie tutaj. Widzę strach, jaki trudno wyobrazić sobie śmiertelnikowi. Coś wciąga mnie niczym wir morski i wiem, że już nie puści, a ty nie jesteś w stanie tego zobaczyć. To przecież nie jest śmierć!

Filander mocno przygarnął do siebie Tacjadesa.

– Po prostu nagle się rozchorowałeś, może coś ci zaszkodziło, może nawąchałeś się tych dziwnych roślin z wybrzeża, może chłodny wiatr od morza przyniósł z tymi rabami jakieś świństwo, ale to z pewnością nie śmierć – uspokoił go, sam drżąc coraz bardziej.

– Wiem, że to nie śmierć – odparł chory prawie normalnym tonem. – Ale lęk rozdziera mnie na strzępy, bo czuję, że to coś znacznie gorszego.

 

Okolice Jelling, kraj Danów rok 987

 

Konie Devirka i Desgeara gnały przez las tak szybko, że nie sposób było zatrzymać spojrzenia choć na chwilę na jakimkolwiek drzewie czy zwierzynie, z rzadka umykającej z drogi przed jeźdźcami. Zaczęło świtać już jakiś czas temu, jednak mimo że pół nocy jechali, nadal nie zwalniali tempa, mknąc wciąż na południe.

Devirk – młodszy o kilka lat od Desgeara i jakby drobniejszy, twarz miał delikatniejszą i mniej surową, ale włosy dłuższe, jasne jak zboże, niezwiązane niczym. O pół konia z przodu jechał Desgear, ubrany stosowniej do podróży – w ciepłe spodnie wąskie na łydkach i szerokie, gęsto plisowane od kolan w górę, koszulę wełnianą i wygodny kaftan ze skóry. Włosy splecione w regularne warkocze nie przeszkadzały mu w szybkiej jeździe, choć gdyby ktoś teraz zajrzał mu w rozpalone oczy i dostrzegł zaciśnięte usta – z pewnością nie uciekłby od trwogi i widok ten musiałby zapamiętać na długo.

Devirk wyglądał nie tylko na spokojniejszego, ale nawet pozbawionego jakichkolwiek emocji. Jechał za starszym bratem jakby w półśnie, tępo wpatrzony w kłąb jego konia, nie mówiąc nic i nie narzekając na zimno, choć miał na sobie tylko długą koszulę i lekkie spodnie. Na szczęście heyannir[26] łagodny był tego lata i chłód nie dokuczał dotkliwie, choć właśnie o zdrowie brata teraz, kiedy zgubili już pogoń, Desgear martwił się najbardziej. Z przodu po prawej stronie błysnęło między drzewami jezioro i starszy brat postanowił zwolnić.

 

– Widzę jakieś domostwo! – krzyknął do tyłu, ale Devirk nie zareagował. Jechał wciąż za Desgearem, jakby obojętne mu było, dokąd go zaprowadzi.

Chata wyglądała na rybacką, mocno nadgryzioną zębem czasu, zaniedbaną i chyba opuszczoną, więc skręcili w jej stronę, ale jadąc już ostrożniej. Zanim jednak zatrzymali konie, z ciemnego wnętrza wyłonił się siwy starzec bez broni i – jak szybko dostrzegł Desgear – także bez oznak strachu na twarzy, czym na pierwszy rzut oka zyskał sobie jego sympatię. Strój starca wydał się obu braciom dość dziwny, niepraktyczny i nazbyt kolorowy: pełen ozdób, pętelek i osobliwych sznurków. Wszystko to było dziwaczne, bo nijak taka postać nie pasowała do rozwalającej się chałupy. Starość raczej nie nadwerężyła jeszcze jego tężyzny i – jak wynikało z wyrazu twarzy – także nie zaraziła umysłu. Tylko siwe włosy i poorane bruzdami czoło wskazywały na podeszły wiek.

– Jestem Desgear, syn Denavala, karl[27], a to mój brat Devirk – przywitał się uprzejmie starszy z jeźdźców, cały czas uważnie obserwując starca. Na wszelki wypadek.

Ten ukłonił się, ale choć odpowiedział wolno i starał się mówić jak najwyraźniej, Desgear nie zrozumiał ani jednego słowa. No, może tylko heil!, co pewnie miało oznaczać powitanie. Chwilę niezręcznej ciszy przerwał spokojny, zmęczony głos Devirka.

– Mówi językiem Ludolfingów[28], jest z kraju Ottonów.

– A skąd ty to możesz wiedzieć?! – zbeształ go Desgear.

Devirk ponownie nie zwrócił uwagi na jego słowa, tylko – bez najmniejszego zresztą problemu – wypowiedział kilka niezrozumiałych dla starszego brata zdań, na które z kolei starzec zareagował z ogromnym entuzjazmem, rewanżując się kolejnym zbiorem syczących, szeleszczących i bełkotliwych – jakby szczekał pies – głosek.

– Mówi, że jest podróżnikiem i kronikarzem – wyjaśnił Devirk. – Przybył tu z synem, który poszedł chyba coś upolować. Bardzo jest rad, że nas spotkał i że rozumiemy jego mowę.

– Widzę – warknął rozdrażniony Desgear. – Japa mu się cieszy, jakby wygrał worek złota w nefatavl[29].

Zeskoczył z konia, uśmiechając się możliwie najszczerzej do starca, ale szybko spoważniał, kiedy podszedł do wciąż tkwiącego na koniu brata.

– Skąd znasz jego język?! – syknął z wyraźnym niepokojem.

– Nie wiem – odparł obojętnie Devirk. – Zostajemy tu?

– Na wszystkich Azów[30] i Wanów[31], co się z tobą dzieje, bracie?!

– Zostajemy tu? On nas zaprasza.

Desgear zacisnął mocniej usta z bezsilności.

– Powiedz mu, że zostajemy, jeśli pozwoli – rzekł z irytacją.

Devirk szepnął do starca kilka słów, a po otrzymanej odpowiedzi zgramolił się z konia i niemal natychmiast upadł na ziemię.

– Mój brat jest chory! – rzucił Desgear do Niemca, ale tego nikt nie musiał tłumaczyć. Tamten szybko podszedł do nich, aby pomóc przenieść młodego do chaty.

W środku położyli go na starym, drewnianym wyrze i dopiero teraz Desgear miał czas, aby się rozejrzeć.

– Co za brudas z tego Ottina, ten chlew nie nadaje się nawet dla zwierząt – jęknął, przykrywając brata swoim kaftanem.

– To nie jest jego dom, przyjechał tu wczoraj i dzisiaj wyjeżdża – odparł Devirk, otwierając zamknięte przez dłuższy czas oczy. – Nie wie, czyj to dom.

– Odpoczywaj.

– Widzę, że trudny czas obudził w tobie starych bogów.

– Nie trzeba ich zapominać, nawet wyznając Christa[32]. Szczególnie teraz.

Starzec, widząc, że bracia chcą porozmawiać, wyszedł z chaty. Chwilę później wikingowie znów usłyszeli to dziwne szwargotanie, którym przywitał ich „gospodarz”, po czym jakaś wielka głowa z nienaturalnie krótkimi włosami zajrzała do chaty, aby się przywitać i szczeknęła oczywiście – Heil! Uśmiech zdradził brak kilku kluczowych dla urody zębów, ale widać syn kronikarza nie miał kompleksów. Bracia przerwali rozmowę. Na ich oko młody Niemiec, w wieku około trzydziestu lat, wyglądał trochę głupkowato, więc tylko uprzejmie mu się odkłonili i przestali zwracać na niego uwagę.

– Nie martw się tak – powiedział wreszcie Devirk, widząc wciąż zasmucone oblicze brata. – I tak podróż była nam sądzona.

– Podróż?! – oburzył się Desgear. – W środku nocy, niemal bez niczego, z sakwą na życie i jazdę może nawet do vetr[33], musieliśmy uciekać przed mieczami Tveskaega[34], bo tobie zachciało się romansowania z córką Dagome[35]? To nazywasz „podróżą”?!

– Ona nie jest jego żoną i być może nigdy nie będzie – odparł spokojnie Devirk.

– I jeszcze to! Teraz, kiedy zmogła cię ta straszna choroba! – warknął przez zęby Desgear, nie chcąc jednak, aby szwargoczący przed chatą Niemcy go usłyszeli.

– Kocham cię, bracie, ale nie prosiłem, abyś mnie ratował.

– Stul dziób, młokosie! Miałem pozwolić, by roznieśli cię na mieczach? Od tygodnia jesteś półprzytomny. I tak wyglądasz, jakbyś umierał.

– Co chcesz teraz zrobić?

Desgear nabrał głęboko powietrza, aby się uspokoić.

– Chcę dotrzeć do Truso[36]. Słyszałem, że w tym mieście żyją w zgodzie i pokoju Słowianie, Danowie, Fryzowie, a nawet Sasi. Tam mamy szansę. Zapomnimy, kim jesteśmy, zaczniemy od początku.

– Widziałem, jak zapomniałeś, kim jesteś. – Devirk uśmiechnął się z trudem. – Wypaplałeś temu Ottinowi wszystko już w pierwszym zdaniu.

– Tutaj to co innego. Jesteśmy w swoim kraju. Zanim się rozniesie, co się stało, otworem staną przed nami wszystkie drzwi.

– Może jednak pójść za jarlem[37]?

– Jarl jest zgubiony. Tylko na południu będziemy bezpieczni. Odpoczywaj.

– Ból głowy mija, słabość powoli też.

– Widziałem. Z konia zeskoczyłeś jak Tyr[38].

– To chwilowe, wiem, co mówię. – Devirk oparł się na łokciu – Nie rozumiesz tego, bracie.

– Tak! Nie rozumiem! – Desgear wpił gniewny wzrok w młodego. – Nie wiem, jakie to czary i kto ci to zrobił, a choć znasz mnie, lękam się. Przez tyle dni w łożu krzyczałeś o bogach, dalekich krainach, szeptałeś w niezrozumiałych językach, teraz rozmawiasz jak ze swoim z tym Ottinem. Powiedz mi prawdę! Nie opuszczę cię, ale powiedz, co się dzieje?

– Sam tego nie pojmuję i wierz mi, że życie chciałem sobie odebrać jeszcze niedawno, jednak teraz próbuję... – głos Devirka wreszcie stracił obojętność. – Od pacholęcych lat pływam z tobą po świecie i dużo już widziałem, ale to jest... jak wszystko na raz. Jak spojrzenie boga, większego od Walfadra[39], o którym Bestii[40] marzyć nie mogła.

– Skąd znasz język Ludolfingów?!

– Znam języki ludów Karola[41] i dawnych cesarzy[42]. Znam krainy tak dalekie, że bracia o nich nawet nie marzyli. Znam istnień tysiące i śmierci tysiące, bo ktoś rozwarł przede mną jakąś br...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin