Knaak Richard A. - Smocze Królestwo 01 - Ognisty smok.odt

(236 KB) Pobierz
Richard A Knaak

Richard A Knaak

 

 

 

Ognisty smok

 

Tłumaczyła Maria Gębicka-Frąc

 

Tytuł oryginału Fire drake

 

Wersja polska 1990

 

Wersja polska 2000

Dedykuję tę książkę M. W., T.H. i P.M.

Jest także dedykowana

English/Rhetoric Department

na University of Illinois w Champaign-Urbara,

ludziom, którzy ostatecznie przyznali mi dyplom.

Jechali w kierunku Gór Tyber. Niektórzy dwójkami, inni samotnie. Dziko wyglądające smocze hełmy przysłaniały ich twarze; widoczne były tylko oczy. Oczy, które w przypadku większości w zapadającym zmierzchu płonęły krwawą czerwienią. Wszyscy mieli skórzane kaftany nabijane metalowymi łuskami, na pozór niezbyt wytrzymałe, ale w rzeczywistości mocniejsze od najlepszej kolczugi. W powiewających płaszczach jeźdźcy przypominali widma unoszące się w powietrzu. Prawdę powiedziawszy, każdy, kto ujrzałby ich w drodze, byłby głęboko przekonany, że lot nie wykracza poza możliwości tych ludzi.  Jeśli byli ludźmi.

Było ich jedenastu, stopniowo łączących się w jedną gromadę. Nie padły żadne słowa powitania, nikt nawet nie pokiwał głową. Znali się i od wielu już lat niezliczoną ilość razy przebywali tę drogę. Czasami ich liczba ulegała zmianie, lecz droga zawsze pozostawała ta sama. Choć każdy uważał pozostałych za swoich braci, nierzadko dochodziło między nimi do waśni. Tak więc jechali w milczeniu, i równie milcząco zapraszały ich ku sobie niebosiężne szczyty Gór Tyber.

Wreszcie po długim czasie dotarli do podnóża. Zdawało się, że tutaj czeka ich kres wędrówki. Żadna ścieżka nie wiodła przez góry; droga urywała się u stóp jednego z największych szczytów. Mimo to jeźdźcy nawet nie próbowali zwolnić. Wyglądało to tak, jakby przypuszczali szarżę na litą skałę. Wierzchowce nie zwątpiły w swoich panów i posłusznie cwałowały w nakazanym kierunku.

Jak gdyby ustępując przed ich uporem, góra stopiła się i przesunęła. Niezdobyta bariera natury zniknęła i przed jeźdźcami rozwinęła się szeroka ścieżka. Jeźdźcy, nie zwracając uwagi na ten fantastyczny akt, jechali dalej w szatańskim tempie. Z końskich nozdrzy buchnęła para, gdy przekraczały barierę, ale po zwierzętach nie było widać zmęczenia. Dla nich taka galopada była dosłownie niczym.  Jechali krętym traktem. Oblodzone skały i zdradliwe przepaście nie spowalniały ich tempa. Po drodze mijali stworzenia nie z tego świata, lecz podróż przebiegała bez zakłóceń.  Tylko nieliczne stworzenia mogłyby być na tyle głupie, żeby zaczepiać jeźdźców, zwłaszcza gdy znały ich naturę.

W polu widzenia zamajaczył wielki strażnik Gór Tyber, Kivan Grath. Niewielu ludzi widziało go z bliska, a jeszcze mniej podjęło próbę wspinaczki. Żaden nie wrócił. Tutaj wiodła ścieżka. Tutaj dążyli jeźdźcy. Zwolnili, gdy zbliżyli się do masywnego Poszukiwacza Bogów, jak w tłumaczeniu brzmiało jego miano. Zatrzymali się u stóp góry i zsiedli z koni.  Dotarli do celu.

W skale osadzona była wielka spiżowa brama, która zdawała się wiekiem dorównywać samym górom. Piętrzyła się wysoko nad patrzącymi, a jej lico zdobiły starożytne i nie dające się opisać rzeźbienia. Jeden z jeźdźców podszedł do wrót. Oczy widoczne pod hełmem były zimne jak lód, a twarz miał białą niczym śnieg. Powoli podniósł lewą rękę, zacisnął dłoń w pięść i wyciągnął ją w stronę bramy. Ogromne spiżowe wierzeje otwarły się powołi z przeciągłym jękiem. Bladolicy wojownik wrócił do swych towarzyszy.  Jeźdźcy wprowadzili wierzchowce za bramę.

Pochodnie oświetlały jaskinię. Większą jej część stworzyły siły natury, lecz niektóre partie były sztucznym tworem. Powiększenie groty przerosłoby umiejętności nawet górskich karłów. Kto tego dokonał? Jeźdźcom było to obojętne; dawno już przestali zwracać uwagę na otoczenie. Nawet wartownicy, ledwie cienie, ale zawsze obecni, zostali przez nich zignorowani.

Coś ciemnego, pokrytego łuską i tylko z grubsza przypominającego ludzkie kształty wypełzło na spotkanie wojowników, wyciągając szponiastą, bezkształtną dłoń. Otuleni w płaszcze podróżni powierzyli słudze swoje wierzchowce.  Weszli do głównej groty.

Siedziba ich gospodarza emanowała ogromną mocą niczym olśniewająca, starożytna świątynia. Tu i ówdzie stały podobizny postaci ludzkich i nieludzkich. Wszyscy od dawna nie żyli i nawet historia zapomniała o ich rodzaju. Wreszcie tutaj jeźdźcy okazali pewną dozę szacunku. Przyklękli kolejno przed siedzącą przed nimi postacią. Kiedy wszyscy oddali hołd, stanęli w półkręgu, twarzami do gospodarza.

Wężowy kark wygiął się w łuk. Błyszczące oczy omiotły grupę. Krwistoczerwony jęzor wysunął się z pyska na znak zadowolenia, a straszliwe, błoniaste skrzydła rozpostarły się w całej okazałości. Mimo skąpego oświetlenia pokryte złotą łuską smocze cielsko prezentowało się imponująco. Majestatycznie, jak przystało na monarchę swoich pobratymców. A jednak postawa władcy zdradzała coś w rodzaju niepewności. Jeśli pozostali coś zauważyli, skrzętnie te myśli skryli.

Głosem, który był sykiem, a jednak wprawiał skalną komnatę w lekkie drżenie, Złoty Smok przemówił:

- Witajcie, bracia! Witajcie i czujcie się jak w domu! Stojący w pewnej odległości od siebie przybysze zrobili się na wpół przejrzyści, jak gdyby nie byli niczym więcej niż tylko złudzeniem. A jednak nie znikli. Zamiast tego, urośli; ich ciała, płynne jak żywe srebro, szybko zmieniały kształty. Wyrosły im skrzydła i ogony, a ręce i nogi przeistoczyły się w szponiaste kończyny. Hełmy wtopiły się w twarze aż w końcu stały się twarzami. Usta rozciągnęły się w paszcze, w nikłym świetle błysnęły ostre zęby. Wszelkie pozory człowieczeństwa zniknęły w przeciągu minuty.

Rozpoczęła się Rada Smoczych Królów.

Złoty Smok pokiwał głową. Jako cesarz, Król Królów, z przyjemnością patrzył, jak poddani z zapałem podporządkowują się jego woli. Przemówił ponownie i tym razem z jego nozdrzy wysnuły się wstęgi dymu.

- Rad jestem, że tego dokonaliście. Lękałem się, że niektórzy z was mogli pozwolić, by zawładnęły nim emocje. - Zatrzymał spojrzenie na Czarnym Smoku, monarsze śmiercionośnych Szarych Mgieł.

Czarny Smok zachował milczenie, ale jego oczy rozbłysły.  Cesarz Smoczych Królów skierował uwagę na najbliższego ze swoich braci. Błękitny Smok - bardziej wąż morski niż stworzenie lądowe - z szacunkiem skłonił głowę.  - Rada zwołana została na prośbę pana Nadmorskiego Irillianu. Zauważył on dziwne wydarzenia i pragnie dowiedzieć się, czy podobne wypadki mają miejsce na ziemiach jego braci. Mów.

Szczuplejszy od większości pobratymców, Błękitny Smok przypominał rasowe zwierzę - poruszał się płynnie, jak przystało na istotę, która większą część życia spędza we wschodnich morzach. Woń soli i ryby przepełniła powietrze, gdy przemówił. Okryty pyłem płowy smok, Brązowy, skrzywił nos. Nie dzielił upodobania brata do morza.  - Suzerenie, bracia. - Rozejrzał się, zwracając baczną uwagę na Czarnego Smoka. - W ciągu minionych lat w moich włościach panował niczym niezmącony spokój. Ludzie nie burzyli się, a moje klany mnożyły się zdrowo.

Przerwało mu warknięcie Brązowego Smoka, pana Ziem Jałowych na południowym zachodzie. Od zakończenia wojen ze Smoczymi Mistrzami patrzył, jak jego klany stale się kurczą. Większość twierdziła, iż było to dziełem samozwańczych Mistrzów, ale nikt nie był pewien, jakich czarów użyli wiedźmini w próbie pokonania Królów. Oni wyjałowili ziemie Brązowego, jednak nie wiadomo, czy spowodowali spadek płodności w jego klanach. Nad tym można było spekulować tylko prywatnie. Brązowy nadal był najzagorzalszym z wojowników.

Pan Nadmorskiego Irillianu zignorował wybuch brata i kontynuował.  - Ostatnio ten stan rzeczy uległ zmianie. Zapanowało wzburzenie - nie, to implikuje zbyt wiele. Daje się odczuć pewne... podniecenie. Tyłko tak mogę to nazwać. Nie tylko wśród ludzi. Wywiera wpływ na innych, nawet na wężosmoki i pomniejsze jaszczury.  - Ha!

Po tej uwadze napłynęła fala chłodu przenikającego aż do szpiku kości. Szron osiadł w miejscach, gdzie sięgnął oddech Lodowego Smoka. Złoty Smok spojrzał na niego z dezaprobatą. Chudy jak kościotrup król Północnych Pustkowi znów się roześmiał. Ze wszystkich smoków był jednym z naj szpetniej szych i najmniej lubianych.  - - Babiejesz, bracie! Poddani zawsze próbują się burzyć. Wystarczy potraktować paru z nich pazurem i zdławić takie myśli w zarodku.

- - Rzekł monarcha ziemi bardziej pustej niż włości Brązowego.  - - Rzekł monarcha, który wie, jak rządzić! - Zdawało się, że lada moment z paszczy Lodowego Smoka buchnie śnieżna zawierucha.

- - Cisza!

Grzmiący ryk Złotego Smoka zagłuszył wszystkie spory. Lodowy Smok cofnął się i spuścił białe jak śnieg oczy, oślepione blaskiem cesarza. Kiedy Król Królów wpadał w złość, jego ciało zaczynało się jarzyć.

- Niegdyś takie wewnętrzne waśnie niemal doprowadziły do naszej zguby! Już o tym zapomnieliście?

Wszyscy pochylili głowy, z wyjątkiem Czarnego Smoka. Najego masywnym pysku malowała się leciutka sugestia zadowolenia. Złoty Smok spojrzał na niego ostro, ale nie zganił go. W tej chwili zachowanie króla Szarych Mgieł było usprawiedliwione.  Wyciągając się na pełną długość, Smoczy Cesarz górował nad pozostałymi.  - - Przez prawie pięć ludzkich lat walczyliśmy w tej wojnie - i niemal stanęliśmy w obliczu klęski! Nasz brat Brązowy nadal odczuwa następstwa, gdy patrzy, jak wymierają jego klany! Jego problem jest najbardziej widoczny, lecz wszyscy nosimy blizny zadane przez Smoczych Mistrzów.

- - Smoczy Mistrzowie nie żyją! Nathan Bedlam, ostatni, sczezł dawno temu! - ryknął Czerwony Smok, który władał wulkanicznymi ziemiami zwanymi Równinami Piekieł.  - Zabierając z sobą Purpurowego Króla! - Czarny nie mógł się powstrzymać. Jego oczy zapłonęły niczym latarnie.

Cesarz pokiwał głową.

- - Tak, zabierając z sobą naszego brata. Bedlam był ostatnim i najgroźniejszym z Mistrzów. Swoim ostatnim wyczynem nadwątlił nasze siły. Penacles jest miastem wiedzy, a Purpurowy był jego panem, to on obmyślił naszą strategię. - Ostatnie stwierdzenie wypowiedziane zostało z pewną niechęcią, bowiem Złoty nie kwapił się przypominać braciom, kto wiódł ich naprawdę w owych dniach.

- - A teraz jego ziemie przywłaszczył sobie Gryf! Jak długo mamy czekać, nim uderzymy? Wszak od tamtego czasu pojawiło się i przeminęło wiele pokoleń ludzi! - Czarny ze złości potrząsnął głową.

- - Nie ma następcy. Znacie obowiązujące reguły. Trzynaście królestw, trzynastu królów. Dwadzieścia pięć księstw, dwudziestu pięciu książąt. Nikomu nie wolno złamać tej zasady...

„Na razie” - dodał w myślach cesarz.

- Podczas gdy my czekamy na następcę, wielmożny Gryf spiskuje. Pamiętajcie, był dobrze znany Mistrzom.

- - Nadejdzie jego kolej. Może już wkrótce. Czarny czujnie zmierzył wzrokiem swego pana.

- - Co to oznacza?

- Jak każe obyczaj, przejąłem smoczycepo Purpurowym. Pierwszy wylęg dał tylko pośledniejsze smoki, z których większość, oczywiście, skazana została na śmierć. Ostatni łęg zapowiada się bardziej obiecująco, Królowie pochylili się w stronę cesarza. Wylęgi były sprawą najwyższej wagi. Następujące po sobie niewłaściwe lęgi mogły zagrozić wymarciem danego klanu.

- - Tylko z kilku złożonych jaj wylęgną się poślednie smoki. Większość to smoki ogniste. Jednakże cztery jaja mają cętkowany szlaczek!

- - Cztery! - Słowo to zabrzmiało niczym krzyk uniesienia. Cętkowany szlaczek był znakiem Królów. Takich jaj należało strzec jak oka w głowie, bowiem sukcesorzy Smoczych Królów wykluwali się niezmiernie rzadko.

- Muszą upłynąć jeszcze całe tygodnie. Matka chroni jaja przed niesfornymi pomniejszymi smokami, nie wspominając o wszelkiego rodzaju drapieżnikach. Jeśli dopisze nam szczęście, wszystkie wyklują się zdrowo.

Czarny uśmiechnął się, a w smoczym uśmiechu zawsze było coś złowieszczego.

- - W takim razie zmiażdżymy tego wielmożnego Gryfa!

- - Może.

Wszyscy obrócili się ku temu, który zwarzył ich dobry humor. Raz jeszcze pan Nadmorskiego Irillianu powiódł po nich wzrokiem, jakby mówił: „Tylko spróbujcie się odezwać!” Kiedy nikt nie zaprotestował, ze smutkiem potrząsnął grzywiastą głową.  - - Żaden z was nie słuchał! Czy muszę powtarzać? Nie zrozumcie mnie źle. Wieść o jajach napawa mnie radością. Być może moje obawy są nieusprawiedliwione. Tym niemniej muszę przemówić, bo gdy zmilczę, zawsze będę tego żałować.  - - Mów zatem i skończmy z tym! Jestem zmęczony tym ględzeniem.

Ignorując Czarnego, król Wschodnich Mórz podjął:

- Tylko raz odczułem podobne pobudzenie. Ostatnim razem zapowiadało ono nastanie Smoczych Mistrzów.

Niejeden wielki pan syknął gniewnie, a może i ze strachem. Czarny skrzywił pysk w uśmiechu.

- Prawdę mówiąc, bracie Błękitny, muszę przeprosić cię za swoje zachowanie.

Poruszyłeś temat, który pragnąłem przedyskutować.

Cesarz potrząsnął głową.

- Ten kraj jest stary. Smoczy Królowie władają nim od wieków, ale nasze rządy są młode w porównaniu z panowaniem wcześniejszych ras. Nawet teraz dają o osobie znać ślady starożytnych mocy. Przyczyna tego poruszenia uczuć naszych poddanych równie dobrze może mieć magiczną naturę. Mimo wszystko... - przerwał i rozejrzał się po grocie - próbowaliśmy wyplenić tych, którzy potrafili dostrajać się do pradawnych sposobów. Wiem o niewielu żyjących dzisiaj ludziach, którzy stanowią zagrożenie.  - - Tylko jeden może nam zagrozić. - Słowa były ciche, ale stanowcze. Nie patrząc, wszyscy wiedzieli, że to Czarny znów zabrał głos.

- - Któż taki?

Mieszkaniec Szarych Mgieł z dumą rozpostarł skrzydła. Skupiał uwagę wszystkich zebranych.

- Znamy dobrze jego rodzinę. Bardzo dobrze. Jest młody, nie wyszkolony i nazywa się Cabe Bedlam.

Smoczy Królowie, nawet Złoty, wzdrygnęli się lekko, jak gdyby coś ich ukąsiło.

- - Bedlam! - szepnęły liczne głosy.

- - Dlaczego nie wiedzieliśmy o tym człowieku? - zaskrzeczał cesarz. - Gdzie jest ten pomiot demona - wiedźmina?

- Na ziemiach zajmowanych obecnie przez Gryfa. Nathan Bedlam umieścił dziecko, które jest jego wnukiem, w Mito Pica. Od kiedy region ten słynie z wydawania na świat wiedźminów i im podobnych, czasami wysyłam tam szpiegów. To jeden z nich odkrył tego człowieka.

- - Przekroczyłeś co najmniej dwie granice, bracie! - warknął Czerwony. - Ciekaw jestem, ilu masz szpiegów.

- - Wszyscy mamy swoje oczy i uszy. Poza tym, tego człowieka trzeba obserwować!  - - Czemuś nie kazał go zabić? - zapytał Zielony Smok. - To do ciebie niepodobne, Czarny. Od kiedy to okazujesz wahanie w dochodzeniu do celu?

Służalczo chyląc głowę przed cesarzem, Czarny odparł:

- - Nie uczyniłbym tego bez zezwolenia swego pana. Złoty parsknął.

- - Chyba pierwszy raz w życiu.

- - Czy mam twoją zgodę?

- - Nie. Zapadła cisza.

- - Młode niedługo się wyklują, dlatego nie dopuszczę do konfliktu, który może sprowokować Gryfa do ataku. Jest przebiegły. Wie, jaką wagę przywiązujemy do cętkowanych jaj. Jego agenci mogliby narobić nam szkód. Dopóki szczenię Bedlama pozostaje tam, gdzie jest, i nie zna swojej siły, pozostawimy je w spokoju.  - - Jeśli będziemy zwlekać, to szczenię może sięgnąć po sławę swego przeklętego przodka!

- - Tym niemniej, musimy czekać. Kiedy nasze młode będą dość silne, ostatni z Bedlamów umrze.

Usiadł.

- Narada skończona.

Cesarz odchylił się na tronie i zamknął oczy, jak gdyby do snu, celowo ignorując swoich braci. Smoczy Królowie odsunęli się bez słowa. Ich ciała zadrżały i zmalały. Wielkie gadzie pyski cofnęły się i znów przemieniły w smocze hełmy przysłaniające prawie ludzkie twarze. Skrzydła skurczyły się, ogony przestały istnieć. Przednie kończyny stały się rękami, a zadnie wyprostowały się i przeistoczyły w nogi.

Po zakończeniu przemiany jeźdźcy oddali salut swemu panu i opuścili komnatę. Złoty nie patrzył, jak odchodzą.

Mroczny stwór przyprowadził wierzchowce. Zaczekał, aż wojownicy ich dosiądą, a potem pobrnął w wieczną noc jaskini.

Smoczy Królowie przejechali przez spiżową bramę. Niektórzy parami, inni w pojedynkę, wszyscy podążali jedną ścieżką przez góry. Jakiś wężosmok zbudził się i wytknął łeb na ścieżkę. Gdy tylko poznał jeźdźców, uskoczył w bok i przypadł do ziemi. Nawet nie drgnął, dopóki nie zniknęli mu z oczu.

Po wyjeździe z Gór Tyber wojownicy rozdzielili się i każdy ruszył w swoją stronę.  Wiedzieli, że śmiertelni ludzie nie zwrócą większej uwagi na samotnych jeźdźców. Ci, którzy śmieliby stanąć im na drodze, trafiliby w objęcia śmierci.  Jeździec kierujący się na południe zwolnił, gdy towarzysze zniknęli mu z oczu. Przed nim rosła niewielka kępa drzew i tam się zatrzymał. Patrząc w ciemność, usiadł i czekał.  Niedługo. Po paru minutach dołączył do niego drugi Smoczy Król. Przywitali się bez słowa. Ich zachowanie nie było przyjazne; łączył ich wspólny cel i pragnęli go osiągnąć jak najmniejszym kosztem.

Przybysz dobył z pochwy wielki miecz i wyciągnął go, ostrzem do przodu, w stronę drugiego. Ten położył na czubku dłoń w rękawicy. Jego oczy zapłonęły, gdy wezbrała w nim moc. Przepłynęła przez rękę, przez dłoń i wsączyła się w samą broń.  Kiedy skończyli, miecz jarzył się i pulsował. Stopniowo światło ciemniało, jak gdyby metal chłonął moc. Po chwili miecz wrócił do poprzedniego stanu, choc lekko wibrował.  Drugi jeździec schował go do pochwy.

Popatrzyli na siebie, porozumiewając się na poziomie odmiennym od znanego ludziom. Pokiwali głowami. Dokonało się to, co musiało się dokonać. Drugi smok trącił ostrogą boki wierzchowca i odjechał. Nie dążył w stronę swojego królestwa; cel jego podróży leżał na południu.

Pozostały jeździec patrzył za nim, dopóki nie skryła go ciemność. Jego oczy przesunęły się w kierunku potężnego pasma gór, w szczególności ku szczytowi Kivan Grath.  Po chwili odwrócił się i odjechał.

Koła wydarzeń zostały wprawione w ruch.

II

- Gdzie moje piwo?

Gospoda Pod Łbem Wężosmoka słynęła z rozmaitości klientów, niektórych ludzkich, innych nie. Do tych nieludzkich należał ogr, który walił mięsistą pięścią w stół, aż sypały się drzazgi. Jego zachowanie idealnie harmonizowało z twarzą - bezczelną i szpetną.  Ślepia wyszukały w tłumie czarnowłosego dwudziestoparoletniego młodziana, który stał z kuflem przy beczce i klął piwo, że tak wolno leje się z kurka. W oczach ogra był brzydki jak każdy człowiek, lecz wedle norm ludzkich miał regularne rysy. Nie było to oblicze bohatera, ale silnie zarysowana szczęka, lekko zadarty nos i bystre oczy czyniły je prawie przystojnym.

Klienci stojący nieopodal mimowolnie utworzyli barierę, która skryła go przed wzrokiem spragnionego ogra, ale chłopak wiedział, że wielkolud mu nie odpuści. Było to tylko kwestią czasu.

Skoczył ku niemu, nerwowy i bez śladu chęci, jednak musiał to zrobić, gdyż był służącym w oberży. Szybko postawił ciężki kubek na stole i pobladł, gdy kropla wzburzonego piwa o włos minęła pysk ogra. Spodziewał się, że zaraz przemknie mu przed oczyma całe jego raczej nudne życie.

Stwór zmierzył go morderczym wzrokiem, na szczęście doszedł do wniosku, że piwo jest ważniejsze. Rzucił mu monetę, poderwał kubek i opróżnił haustem, który zwaliłby z nóg większość ludzi. Cabe szybko wycofał się do kuchni.

- Cabe! Przyniosłeś Deidrze prezent?

Zwinna, szczupła ręka wyłuskała monetę, a właścicielka ręki przytuliła do niego bujny biust. Deidra obdarzyła go długim, soczystym całusem, następnie zręcznie wsunęła monetę za kawałek szmatki, który bez powodzenia starał się przysłaniać jej kobiece atrybuty.  Potrząsnęła ciemnoblond włosami i uśmiechnęła się, widząc, jak wlepia oczy w jej obfite piersi.

- Niezły widok, co nie? Może później. Dla Cabe’a zawsze było później.  Deidra odwróciła się, zakręciła biodrami i wyszła z tacą do karczmy. Cabe patrzył za nią, dopóki nie zginęła mu z oczu, i poniewczasie przypomniał sobie o utraconej monecie.  Może była tego warta... ale później.

Wiedział, że Deidra lubi mężczyzn z pieniędzmi, lecz chyba miała do niego słabość - no, w pewnym stopniu. Trzeba przyznać, nie był brzydki i choć nie zaliczał się do bohaterów, potrafił poradzić sobie w walce... pod warunkiem, że udało mu się wytrwać dość długo. Z jakiegoś powodu Cabe prawie zawsze uciekał, gdy zanosiło się na bijatykę. To dlatego pracował w tawernie i nie chadzał własnymi drogami jak jego ojciec, łowczy króla Mito Pica.  Choć z Cabe’a na łowach nie było żadnego pożytku, ojciec nigdy się tym nie trapił. Był nawet zadowolony, gdy syn powiedział mu, że znalazł pracę w podrzędnej karczmie. Raczej dziwne podejście jak na wojownika, ale Cabe go kochał.

Odgarnął z czoła czarne włosy, wiedząc, że gdzieś pod palcami wije się srebrny kosmyk, który zawsze zakrywał albo farbował. Srebrne kosmyki uważano za znak wiedźminów i nekromantów. Cabe nie chciał zostać zabity przez tłum tylko dlatego, że miał włosy jak czarnoksiężnik. Kłopot w tym, że kosmyk się powiększał.  - Cabe! Ruszaj się, bazyliszkowy bobku!

Wezwania chlebodawcy zaliczały się do gatunku tych, których Cabe posłuchałby, nawet gdyby tu nie pracował. Cyrus był człowiekiem wielkim jak góra i przy nim nawet ogr wydawał się mały.

Skoczył na jednej nodze.

- Słucham, Cyrusie.

Właściciel karczmy, który bardziej przypominał niedźwiedzia niż człowieka, wskazał na stół stojący w ciemnym kącie.

- Chyba widziałem tam klienta! Zobacz no, czy mu czegoś nie trzeba!

Cabe ruszył w stronę wskazanego miejsca, przemykając między stołami i klientami.

Kąt był dziwnie ciemny, jednak widział, że nikt tam nie siedzi. O co temu Cyrusowi...  Zamrugał i spojrzał jeszcze raz. Ależ tam ktoś był! Jak to się stało, że nie zauważył go od razu? Nie potrafił tego zrozumieć. Spiesznie ruszył do stołu.  Płaszcz. To było wszystko, czym ów człowiek - jeśli był to człowiek - zdawał się być.  Ręka, lewa, pojawiła się w polu widzenia i położyła na stole monetę, a spod kaptura dobiegł silny, choć jakby nierzeczywisty głos.

- Piwo. Bez jedzenia.

Cabe stał przez chwilę jak wryty, a potem przyszło mu na myśl, że powinien spełnić prośbę klienta. Wymruczał przeprosiny i wrócił do szynkwasu.  Cyrus prawie natychmiast podał mu piwo, lecz gdy Cabe ruszył przez ciżbę, zatrzymała go potężna dłoń.

Ogr przyciągnął go i wetknął mu monetę w rękę.

- Jak tam skończysz, przynieś mi następne piwo! I tym razem pilnuj, żeby nie wyskakiwało z kufla!

Cabe ostrożnie postawił piwo na stole nieznajomego. Gdy to zrobił, dłoń w rękawiczce chwyciła go za nadgarstek.

- Siadaj, Cabe.

Cabe próbował się wyrwać, miał jednak wrażenie, że trzymająca go ręka zesztywniała jak po śmierci i już nigdy go nie puści. Usiadł z rezygnacją po drugiej stronie stołu, a ręka od razu go uwolniła.

Spróbował ujrzeć twarz skrytą pod kapturem. Albo światło w karczmie przygasło, albo nie było tam żadnej twarzy. Cabe wzdrygnął się ze strachu. Co to za człowiek, który nie ma twarzy? Co gorsza, czego taka istota chce od kogoś tak nieznacznego jak on? Jak gdyby rozbawiony, nieznajomy przekrzywił głowę, umożliwiając mu wnikliwsze badanie.  Pod kapturem była twarz. Zdawała się lekko rozmyta i zawsze skryta w półcieniu.

Cabe dostrzegł błysk srebra w gąszczu brązowych włosów.

Wiedźmin!

- - Kim jesteś? - To wszystko, co mógł wykrztusić.

- - Możesz zwać mnie Simonem. Tym razem.

- - Tym razem? - Dla Cabe’a jego słowa nie miały krzty sensu.

- - Jesteś w wielkim niebezpieczeństwie, Cabie Bedlamie.

- - W niebezpieczeństwie? Jakim... Bedlamie? Nie jestem...

- - Cabe Bedlam. Zaprzeczysz?

Chłopak zaczął coś mówić, potem popadł w zadumę. Niezależnie od tego, co myślał, nie mógł zaprzeczyć dziwacznym słowom wiedźmina. Nikt nigdy nie zwał go tym nazwiskiem, nawet on sam o nim nie myślał... A jednak, z niewiadomego powodu, nazwisko brzmiało właściwie.

Na twarzy nieznajomego pojawił się lekki uśmiech. Może. Trudno było powiedzieć.

- - Nie możesz temu zaprzeczyć. To dobrze.

- - Ale mój ojciec...

-...jest twoim ojczymem. Wypełnił swoje zadanie. Wiedział, co trzeba było zrobić.  - Czego ode mnie chcesz? To znaczy... O nie! - Cabe przypomniał sobie, jakie opowieści wiązały się z rzeczonym nazwiskiem. Było owiane legendą i z pewnością nie pasowało do służącego z oberży. Cabe nie był - i nie chciał być - wiedźminem. Gwałtownie potrząsnął głową, próbując zanegować rzeczywistość w taki sam sposób, w jaki wypierał się srebrnego pasma we włosach.

- Tak, bowiem nazywasz się Bedlam. Cabe poderwał się z ławy.  - Ale nie jestem wiedźminem! Odejdź ode mnie! - Szybko zdał sobie sprawę z wybuchu i rozejrzał się po karczmie. Klienci popijali piwo, jakby nie działo się nic szczególnego. W karczmie panował gwar, ale mimo to, jakim cudem mogli przegapić jego okrzyk? Odwrócił się do wiedźmina...

...i nikogo nie zobaczył.

Marszcząc brwi, zajrzał pod stół, na wpół spodziewając się, że znajdzie tam mroczną postać. Niczego nie znalazł... z wyjątkiem monety, być może zostawionej przez wiedźmina.  Cabe nie był pewien, czy powinien przyjąć pieniądze od czarnoksiężnika, ale ostatecznie zadecydował, że moneta wygląda dość normalnie. Poza tym, pieniądz to pieniądz.  Odszedł od stołu, rzucając przez ramię jedno niepewne spojrzenie. Ledwo zważał na otaczających go ludzi. Jego uwagę zaprzątały słowa wiedźmina. Był Bedlamem. Nie mógł temu zaprzeczyć, choć jeszcze przed chwilą o tym nie wiedział.  W głowie kłębiły mu się myśli. Wiedźmin był osobą obdarzoną mocą. Dlaczego zatem nie ujawniły się jego zdolności? I kim był nieznajomy, który kazał zwać się Simonem - „tym razem”?

Cabe przedzierał się przez tłum, gdy ktoś złapał go za koszulę. Odwrócił się i zamarł, patrząc w groteskowy pysk ogra. Gorący, smrodliwy oddech falami omywał jego twarz. Cabe czuł, że zaraz zwymiotuje.

- Gdzie moje piwo?

Piwo. Cabe wziął monetę i zapomniał o zamówieniu.

- Chciałeś ukraść mi pieniądze, co? Myślałeś, że będę zbyt pijany, żeby to zauważyć, co? - Stwór podniósł mięsistą pięść i przygotował się do uderzenia. - Dam ci nauczkę!  Cabe zamknął oczy i modlił się, żeby cios nie złamał mu szczęki. Czekał, spodziewając się, że lada chwila znajdzie się na podłodze.  Czekał.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin