Clive Cussler - Afera śródziemnomorska.doc

(1140 KB) Pobierz

CLIVE CUSSLER

AFERA ŚRÓDZIEMNOMORSKA

 

Tytuł oryginału THE MEDITERRANEAN CAPER

 

Warszawa 1994. Wydanie I

 

Dla Amy i Eryka,

aby żeglowali jak najdłużej

 

PROLOG

 

              Panował żar jak w piekarniku i była niedziela. W wieży kontroli ruchu powietrznego dyżurny Bazy Lotnictwa Wojskowego Brady przypalił następnego papierosa, położył na przenośnym klimatyzatorze stopy w skarpetkach i czekał, aż się cokolwiek wydarzy. Nie bez powodu nudził się jak mops: ruch powietrzny był zazwyczaj w niedziele marny, a praktycznie rzecz biorąc - bliski zera, bo w dni świąteczne samoloty bojowe niezmiernie rzadko latały nad Śródziemnomorskim Teatrem Operacyjnym, zwłaszcza że akurat nie dojrzewały żadne napięcia międzynarodowe. Od czasu do czasu siadała lub startowała wprawdzie jakaś maszyna, zwykle jednak chodziło tylko o uzupełnienie paliwa w samolocie, którym jakiś dygnitarz spieszył na konferencję gdzieś w Europie albo Afryce.

              Po raz dziesiąty od rozpoczęcia służby kontroler powiódł spojrzeniem po wielkiej tablicy z rozkładem lotów - żadnych startów, a od 16:30, przybliżonego czasu jedynego dziś lądowania, dzieliło go jeszcze bez mała pięć godzin.

              Był młody - niewiele po dwudziestce - i stanowił uderzający dowód przeciwko tezie, że blondyni opalają się kiepsko: każdy widoczny kawałek jego skóry przypominał ciemnoorzechowy fornir, intarsjowany platynową pajęczyną włosków. Cztery paski na rękawie świadczyły, że ma stopień sierżanta sztabowego, a jego mundurowa koszula koloru khaki była nawet pod pachami sucha jak pieprz, chociaż temperatura sięgała 37°C. Zwyczajem powszechnie tolerowanym w jednostkach Air Force, stacjonujących w regionach o gorącym klimacie, miał rozpięty kołnierzyk i nie nosił krawata.

              Wychylił się i ustawił klimatyzator w taki sposób, aby strumień chłodnego powietrza owiewał mu nogi. Rad z orzeźwiającego łaskotania uśmiechnął się, splótł dłonie na karku, rozparł się wygodniej i wbił wzrok w metalowy sufit. Natychmiast przed oczyma jego duszy zamajaczyła towarzysząca mu nieustannie wizja Minneapolis i dziewcząt paradujących po Nicollet Avenue - znów przeliczył w pamięci: jeszcze pięćdziesiąt cztery dni będzie się musiał męczyć, zanim w ramach rotacji wróci do Stanów. Każdą upływającą dobę odfajkowywał ceremonialnie w noszonym na piersi

czarnym notesiku.

              Ziewnąwszy po raz może dwudziesty wziął z parapetu lornetkę i spojrzał na samoloty, które stały na czarnym asfalcie pod budynkiem wieży kontroli. Lotnisko zbudowano na leżącej w północnej części Morza Egejskiego wyspie Thasos, oddzielonej od kontynentalnej Macedonii greckiej szesnastomilowym pasem wody, zwanym - jakżeby inaczej - cieśniną Thasos. Lądowy masyw Thasos składa się z czterystu trzydziestu kilometrów kwadratowych skał porośniętych drzewami. Pełno tu starożytnych ruin, datujących się niekiedy z tysięcznego roku przed naszą erą. Baza, skrótowo określana przez jej personel mianem Lotniska Brady, została wybudowana pod koniec lat sześćdziesiątych na mocy traktatu pomiędzy Stanami Zjednoczonymi i rządem greckim, a oprócz eskadry myśliwców złożonej z dziesięciu F-105 starfire na stałe stacjonowały w niej tylko dwa monstrualne transportowce C-133 cargomaster, które połyskując w oślepiającym egejskim słońcu, wyglądały teraz jak para spasionych wielorybów.

              W daremnym poszukiwaniu jakichkolwiek oznak życia sierżant kolejno przyglądał się uśpionym maszynom, lotnisko było jednak puste. Większość personelu albo krzepiła się piwem w pobliskim miasteczku Panaghia, albo zażywała na plaży kąpieli słonecznej, albo też drzemała w klimatyzowanych koszarach. Obecność ludzi sygnalizowała tylko samotna sylwetka żandarma, strzegącego bramy głównej, i pozostające w nieustannym  ruchu anteny radarowe, obracające się na dachu betonowego bunkra. Dyżurny powoli uniósł lornetę i pobiegł wzrokiem ponad lazurowymi falami morza: w dniu równie jasnym i bezchmurnym jak dzisiejszy mógł z łatwością dostrzec szczegóły odległego greckiego lądu. Potem skierował szkła na wschód, chwytając fragment linii horyzontu, gdzie ciemny błękit morza stykał się z jasnym błękitem nieba, a po chwili z migotliwej mgiełki rozpalonego upałem powietrza wyłoniła się biała plamka statku, stojącego na kotwicy.

              Sierżant zmrużył oczy, poprawił ostrość i wreszcie z najwyższym trudem odcyfrował wymalowane na dziobie mikroskopijne czarne literki: Pierwsze Podejście. Kretyńska nazwa, uznał. Nie potrafił  się w niej sensu. Na kadłubie statku widniały również inne oznakowania - śródokręcie pionową masywną krechą przecinał czarny napis NUMA - Narodowa Agencja Badań Morskich i Podwodnych. Zwieszające się nad wodą zakrzywione ramię ustawionego na rufie żurawika dobywało z głębi jakiś podobny do kuli obły przedmiot; na widok krzątających się przy urządzeniu ludzi sierżant doświadczył cichej satysfakcji, że również cywile muszą harować w tym niedzielnym skwarze. Nagle jego obserwacyjne rozrywki uciął dobiegający z interkomu odczłowieczony głos:

             - Wieża, tu Radar... Odbiór!

             Sierżant odłożył lornetkę i wcisnąwszy guzik uruchomił mikrofon.

             - Zgłasza się Wieża Kontrolna, Radar. Kto umarł?

             - Mam kontakt mniej więcej szesnaście kilometrów na zachód.

              - Szesnaście kilometrów na zachód? - zagrzmiał sierżant. - To przecież w głębi wyspy. Praktycznie mamy ten wasz kontakt już nad głową. - Raz jeszcze zerknął na zapisaną wielkimi literami tablicę i upewnił się, że nie ma prawa oczekiwać żadnego lotu, który byłby zaplanowany. - Następnym razem dajcie mi cynk wcześniej, dobra?

              - Nie mam bladego pojęcia, skąd się wziął - zadudnił głos z bunkra radarowego. - Przez sześć minionych godzin nie mieliśmy na ekranie w promieniu stu sześćdziesięciu kilometrów dosłownie niczego, co by leciało w naszą stronę.

              - No to albo przestańcie kimać na służbie - warknął sierżant - albo sprawdźcie swój cholerny sprzęt. - Zwolnił przycisk mikrofonu, chwycił lornetę, wstał i uważnie popatrzył w kierunku zachodnim.

              Był tam... maleńki ciemny punkcik, sunący zaledwie parę metrów ponad wzgórzami. Nadlatywał powoli - z szybkością najwyżej stu czterdziestu kilometrów na godzinę. Przez kilka chwil wydawało się, że trwa w nieruchomym zawieszeniu, ale potem, niemal błyskawicznie, zaczął nabierać konkretnego kształtu i w okularach lornety zarysowały się wyraziście kontury kadłuba oraz skrzydeł. Tak wyraziście, że o pomyłce nie mogło być mowy. Sierżantowi ze zdziwienia opadła szczęka, gdy suche powietrze wyspy rozdarł terkocąco-dudniący hałas silnika stareńkiego jednomiejscowego dwupłatu o stałym podwoziu ze szprychowymi kołami.

              Dziób, zdeformowany sterczącym zgrubieniem rzędowego silnika, miał poza tym opływowy kształt, który jednak na wysokości otwartej kabiny robił się kanciasty. Wielkie drewniane śmigło tłukło powietrze jak stary wiatrak, popychając antyczną maszynę z żółwią ospałością, pokryte zaś płótnem skrzydła o typowych dla wczesnych konstrukcji karbowanych krawędziach spływu płata dygotały i kołysały się na wietrze. Od kołpaka śmigła po koniuszki sterów wysokości cały samolot był wymalowany na jadowicie żółty kolor. Sierżant odjął od oczu lornetę dokładnie w chwili, gdy maszyna, ukazując dobrze znany krzyż maltański, niemieckie oznakowanie samolotów bojowych z czasów I wojny, przemknęła nad wieżą.

              Ściśle rzecz biorąc: przemknęła najwyżej półtora metra ponad nią. Gdyby coś takiego wydarzyło się w innych okolicznościach, sierżant padłby zapewne plackiem na podłogę, zdumienie jednak, wywołane widokiem tego niepojętego rozumowo, a tak przecież materialnego ducha spływającego z zamglonych niebios nad Frontem Zachodnim sprawiło, że stał jak słup soli. Kiedy samolot przelatywał nad wieżą, jego pilot bezczelnie pomachał ze swojej kabiny. Był tak blisko, że sierżant zdołał dostrzec jego rysy, przysłonięte nieco goglami, i wysłużoną czapkę-pilotkę. Widmo z przeszłości uśmiechało się od ucha do ucha, poklepując kolby zamontowanych na osłonie silnika sprzężonych karabinów maszynowych.

              Czy chodziło o jakiś monstrualny dowcip? Czy facet był szajbniętym Grekiem, który urwał się z cyrku powietrznego? A w ogóle, skąd przyleciał? Nagle zmysły sierżanta zarejestrowały fakt, iż gdzieś za śmigłem zamigotały dwa świetlne punkciki i oto roztrzaskane okna wieży kontrolnej przestały istnieć.

              Czas się zatrzymał i na uśpione Lotnisko Brady wtargnęła wojna. Pilot antycznego myśliwca zataczał kręgi wokół wieży kontroli lotów, schodząc nad ziemię atakował wysmukłe sylwetki leniwie rozpartych na pasie startowym odrzutowców i swymi muzealnymi ośmiomilimetrowymi pociskami dziurkował jak sito i rwał na strzępy cienkie kadłuby FS-105. Trzy z nich, trafione w zbiorniki paliwa, natychmiast stanęły w ogniu tak gwałtownym, że zdołał przemienić asfalt w dymiące kałuże smoły. Raz za razem latający eksponat wznosił się nad lotnisko i spadał, sypiąc ołowianym niszczycielskim gradem. Po trzech myśliwcach przyszła kolej na jeden z gigantycznych C-133 cargomasterów, który eksplodował z rykiem płomieni, sięgających wysokości stu metrów.

              W wieży kontrolnej pełniący służbę sierżant patrzył oszołomiony na sączącą się z jego piersi czerwoną strużkę krwi. Delikatnie wyszarpał z górnej kieszonki czarny notes i z hipnotyczną fascynacją spojrzał na małą, schludną dziurkę w samym środku okładki. Potrząsnął głową, żeby zrzucić czarny welon, który przesłaniał mu oczy, a potem z wysiłkiem dźwignął się na kolana i powiódł dokoła tępym spojrzeniem.

              Dosłownie wszystko - sprzęt radiowy, umeblowanie, podłogę - zaścielały roziskrzone kawałki potłuczonego szkła. Klimatyzator leżał na grzbiecie jak śmiertelnie trafiony mechaniczny zwierzak: sztywne łapy sterczały do góry, a z kilku okrągłych dziurek wyciekał na podłogę płyn chłodzący. Sierżant nieprzytomnie popatrzył na, cudownym zbiegiem okoliczności, nietknięte radio i kalecząc dłonie i nogi ostrymi odłamkami poczołgał się w jego stronę. Sięgnął po mikrofon i chwycił go kurczowo, plamiąc krwią plastykową rączkę.

              Ciemność zaczęła ogarniać myśli sierżanta, który zastanawiał się: "Jaka jest właściwa procedura? Co człowiek mówi w podobnej sytuacji?" Byle co! Byle co!

              - Do wszystkich, którzy mnie słyszą. MAYDAY! MAYDAY! Tu Lotnisko Brady. Zostaliśmy zaatakowani przez nie zidentyfikowany samolot. To nie jest alarm ćwiczebny. Powtarzam: Lotnisko Brady zostało zaatakowane...

 

Rozdział 1

 

              Major Dirk Pitt poprawił kabłąk słuchawek na swoich ciemnych gęstych włosach i powoli kręcąc gałką częstotliwości usiłował polepszyć odbiór. Potem, z błyskiem zdumienia w oczach koloru akwamaryny, uważnie słuchał przez moment, a na jego ogorzałym czole pojawiły się zmarszczki.

              Nie o to chodzi, iż wiadomość, jaką odebrał, była niezrozumiała. Wręcz przeciwnie. Ale po prostu nie mógł dać jej wiary. Jeszcze raz wytężył słuch w zgiełku, jaki czyniły dwa silniki wodnosamolotu catalina. Słowa, które dobiegały jego uszu, słabły zamiast nabierać mocy. Potencjometr siły głosu był rozkręcony do oporu, od Lotniska Brady zaś dzieliło ich zaledwie czterdzieści osiem kilometrów: w tych okolicznościach meldunek kontrolera ruchu powietrznego powinien rozszarpać bębenki Pitta. Albo siada zasilanie na Wieży, albo kontroler jest poważnie ranny - uznał Pitt. Dumał może minutę, a potem sięgnąwszy w prawo potrząsnął uśpioną sylwetką w fotelu drugiego pilota.

              - Koniec drzemki, śpiąca królewno. - Jego głos, cichy z pozoru i naturalny, miał w sobie coś, co sprawiało, że z łatwością przebijał się przez hałas dudniącego silnika czy zgiełk zatłoczonego pokoju.

              Kapitan Al Giordino ze znużeniem dźwignął głowę i donośnie ziewnął. W jego ciemnych podkrążonych oczach wyraźnie odbijały się trudy trzynastu godzin, jakie spędził w kabinie starej łodzi latającej bez przerwy wstrząsanej drgawkami. Wyrzucił w górę ramiona, nabrał powietrza w niezwykle pojemne płuca i przeciągnął się aż zatrzeszczały stawy. Potem siadł prosto i wysunąwszy głowę wbił spojrzenie w przestrzeń rozciągającą się za szybami kabiny.

             - Jesteśmy już nad Pierwszym Podejściem! - wymamrotał znowu ziewając.

             - Prawie - odparł Pitt. - Thasos na wprost przed nami.

              - O kurczę - mruknął Giordino, a potem skrzywił usta w uśmiechu. - Mogłem sobie jeszcze pospać dobrych dziesięć minut. Czemuś mnie obudził?

              - Przechwyciłem z Brady wiadomość, że lotnisko zostało zaatakowane przez nie zidentyfikowany samolot.

              - Chyba mnie podpuszczasz - powiedział z niedowierzaniem Giordino. - To musi być jakiś kawał.

              - Nie, wcale tak nie sądzę. Z głosu kontrolera nie wynikało, że wpuszcza mnie w maliny. - Pitt zawahał się, cały czas uważnie obserwując fale, które przemykały najwyżej piętnaście metrów pod kadłubem cataliny. Dla wprawy i utrzymania refleksu w dobrej formie, przez ostatnie kilometry leciał tuż nad morzem.

              - Niewykluczone, że Wieża Brady mówi zupełną prawdę - stwierdził Giordino, wciąż wpatrzony w okno. -Tylko spójrz tam, na wschodnią część wyspy.

              Obaj mężczyźni skoncentrowali całą uwagę na wyłaniającym się z morza kopulastym skrawku stałego lądu. Opustoszałe plaże, graniczące z białą wstążką przyboju, były żółte, a stoki łagodnych pagórków pokrywała zieleń drzew. Kolory te, rozmyte przez fale ciepła, żywo kontrastowały z błękitem Morza Egejskiego. Gdzieś z południowego obszaru Thasos biła w bezwietrzne niebo wielka kolumna dymu, tworząc nad wyspą olbrzymią, spiralnie skręconą czarną chmurę. Gdy dziób cataliny przybliżył się do Thasos nieco bardziej, Pitt i Giordino dostrzegli migotanie płomieni. Pitt chwycił mikrofon i wcisnął guziczek na jego rączce.

              - Wieża Brady, Wieża Brady, tu Papa-Bravo-Yankee-086, odbiór. - Nie było odpowiedzi i Pitt jeszcze dwukrotnie powtórzył wezwanie.

             - Cisza? - zapytał Giordino.

             - Grobowa - odparł Pitt.

              - Powiedziałeś: nie zidentyfikowany samolot. Rozumiem, że chodziło o jeden?

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin