Henry Kuttner - Maszyna Ego.doc

(772 KB) Pobierz

HENRY KUTTNER

 

MASZYNA EGO

 

 

 

NAJLEPSZE OPOWIADANIA TOM 1

PRZEŁOŻYŁA: DANUTA GÓRSKA

 

Parytet żelaza              The Iron Standard

Czarny Anioł Śmierci                 Black Angel

Gnom              A Gnome There Was

Absalom              Absalom

Cień na ścianie              A Shadow on the Screen

Maszyna ego              The Ego Machine

 

PARYTET ŻELAZA

The Iron Standard

 

- Więc forsy nie będzie jeszcze przez rok… czasu wenusjańskiego - stwierdził Thirkell, z obrzydzeniem nabierając na łyżkę zimnej fasoli.

Rufus Munn, kapitan, zerknął na niego przelotnie znad talerza zupy, którą usiłował oczyścić z karaluchów. - Nie wiem, po co w ogóle musimy toto importować. Rok i cztery tygodnie, Steve. I miesiąc w kosmosie, zanim znowu trafimy na Ziemię.

Pulchna, okrągła twarz Thirkella spoważniała. - A do tego czasu co? Mamy się żywić zimną fasolą?

Munn westchnął i wyjrzał przez otwarty, osłonięty właz statku kosmicznego „Goodwill” na zewnątrz, gdzie we mgle poruszały się niewyraźne postacie. Ale nie odpowiedział. Barton Underhill, supercargo i chłopak na posyłki, który wkręcił się na ten lot dzięki pieniądzom swojego taty, uśmiechnął się skąpo i odparł:

- A czegoś się spodziewał? Nie odważymy się zużyć paliwa. Mamy akurat tyle, żeby starczyło na powrót do domu. Więc zostaje zimna fasola albo nic.

- Niedługo nie zostanie nic - oświadczył Thirkell ponuro.

- Byliśmy rozrzutni. Marnowaliśmy zapasy na urządzanie bankietów.

- Bankiety! - warknął Munn. - Oddaliśmy całe żarcie Wenusjanom.

- No - mruknął Underhill - oni nas karmili… przez miesiąc.

- Ale przestali. Wprowadzili embargo. Swoją drogą, co oni mają przeciwko nam?

Munn odepchnął stołek z nagłym postanowieniem. - Tego będziemy musieli się dowiedzieć. Tak nie może dalej być. Po prostu nie mamy dość żywności, żeby wystarczyło na rok. I nie możemy żyć z ziemi… - Przerwał, kiedy ktoś rozpiął zamek błyskawiczny klapy w osłonie. Do środka wszedł krępy mężczyzna o czerwonobrązowej twarzy, orlim nosie i wystających kościach policzkowych

- Znalazłeś coś, Czerwonoskóry? - zagadnął Underhill.

Mike Szybujący Orzeł cisnął na stół plastykową torbę.

- Sześć grzybów. Wenusjanie na pewno stosują metody hydroponiczne. Muszą. Na takiej gąbczastej glebie rosną same grzyby, a większość z nich jest trująca. Nic z tego, kapitanie.

Munn zacisnął usta. - No tak. Gdzie jest Bronson?

- Poszedł na żebry. Ale nie dostanie ani fala - Nawajo kiwnął głową w stronę włazu. - O, już idzie.

Po chwili usłyszeli powolne kroki Bronsona. Inżynier wszedł do środka z twarzą równie czerwoną, jak jego włosy.

- Nie pytajcie o nic - burknął. - Niech nikt się do mnie nie odzywa. Żeby Irlandczyk musiał żebrać o parszywe kilka falów u jakiegoś zielonego stwora z żelaznym kółkiem w nosie, jak dzikus z Ubangi. Nigdy się nie otrząsnę ze wstydu.

- Serdecznie ci współczuję - powiedział Thirkell. - Ale przyniosłeś chociaż parę falów?

Bronson zmierzył go spojrzeniem.

- Miałem wziąć od niego te brudne pieniądze, nawet gdyby mi je dawał? - wrzasnął z oczami nabiegłymi krwią.

- Słowo daję, wolałbym je rzucić w tę oślizłą gębę. Ja miałbym brać ich śmierdzące pieniądze? Dajcie mi trochę fasoli. Chwycił talerz i z ponurą miną zaczął jeść.

Thirkell wymienił spojrzenia z Underhillem. - Nie dostał pieniędzy - stwierdził ten ostatni.

Bronson żachnął się i parsknął. - Zapytał mnie, czy należę do Gildii Żebraczej! Na tej planecie nawet włóczędzy muszą wstępować do związków zawodowych!

Kapitan Munn w zamyśleniu zmarszczył brwi. - Nie, to nie są związki, Bronson, nie przypominają nawet średniowiecznych gildii kupieckich. Tarkomary są o wiele potężniejsze i mają o wiele większą swobodę działania. Związki zawodowe wyrosły na określonej bazie społeczno - ekonomicznej i realizują określony cel - system kontroli i utrzymania równowagi, który wciąż się rozwija. Nie mówię o związkach; na Ziemi niektóre są w porządku - jak Transport Lotniczy - a niektóre skorumpowane, jak Podmorskie Połowy. Tarkomary są inne. Nie wypełniają żadnych konkretnych zadań. Po prostu utrzymują w zastoju wenusjański system gospodarczy.

- Tak - dorzucił Thirkell - i dopóki nie zostaniemy członkami, nie wolno nam pracować… w żadnym zawodzie. I nie możemy do nich wstąpić, dopóki nie zapłacimy wpisowego… tysiąc sofalów.

- Powoli z tą fasolą - ostrzegł Underhill. - Zostało tylko dziesięć puszek.

Zapadło milczenie. W końcu Munn puścił w obieg paczkę papierosów.

- Musimy coś zrobić, to oczywiste - powiedział. - Tylko od Wenusjan możemy dostać żywność, a oni nic nam nie dadzą. Jedna rzecz przemawia na naszą korzyść: ich prawa są tak arbitralne, że nie mogą nam odmówić sprzedaży żywności… odrzucenie legalnej oferty jest nielegalne.

Mike Szybujący Orzeł posępnie sortował swoje sześć grzybów.

- Owszem. Jeżeli będziemy mogli złożyć legalną ofertę. Jesteśmy bankrutami… wenusjańskimi bankrutami… i niedługo zaczniemy przymierać głodem. Jeśli ktoś potrafi znaleźć na to odpowiedź…

 

Było to w 2044 roku, trzy lata po pierwszej zakończonej sukcesem wyprawie na Marsa, wiele lat od lądowania na Księżycu. Księżyc był oczywiście niezamieszkany z wyjątkiem pewnych żywych, lecz nie posiadających inteligencji alg. Żwawi, szerokopierśni Marsjanie ze swoim przyspieszonym metabolizmem i dziwacznymi, błyskotliwymi umysłami okazali się nastawieni przyjaźnie i pewne było, że pomiędzy cywilizacjami Marsa i Ziemi nie będzie żadnych tarć. Co do Wenus, wcześniej nie wylądował tu żaden statek.

„Goodwill” był ambasadorem. Był to eksperyment, podobnie jak wcześniejsza wyprawa na Marsa, ponieważ nikt nie wiedział, czy na Wenus istnieje inteligentne życie. Na pokładzie zmagazynowano zapasy wystarczające na ponad rok, koncentraty, plastykowe pojemniki, odwodnioną, witaminizowaną żywność, ale każdy członek załogi w głębi duszy był przekonany, że na Wenus znajdą mnóstwo jedzenia.

Żywność była, owszem. Wenusjanie hodowali ją w hydroponicznych zbiornikach pod miastami. Na powierzchni planety nie rosło nic nadającego się do jedzenia. Zwierząt i ptaków żyło tu niewiele, więc polowanie było niemożliwe, nawet gdyby Ziemianom pozwolono zatrzymać broń. A na początku przypominało to jedno wielkie święto po męczącej podróży w kosmosie - całoroczny festyn i karnawał w obcym, fascynującym świecie.

Obcy świat, bez wątpienia. Wenusjanie okazali się konserwatywni. Co było dobre dla ich odległych przodków, było dobre również dla nich. Wydawało się, że nie chcieli żadnych zmian. Obecny system działał dobrze od stuleci; po co go teraz zmieniać?

Ziemianie oznaczali zmiany - to było oczywiste.

Rezultat: bojkot Ziemian.

Zastosowano bierny opór. W pierwszym miesiącu Ziemianie nie napotkali żadnych trudności: kapitanowi Munnowi wręczono klucze do bram stolicy, Vyring, na której peryferiach stał obecnie „Goodwill”, a Wenusjanie hojnie zaopatrywali ich w żywność - dziwne, lecz w smakowite potrawy z hydroponicznych ogrodów. W zamian Ziemianie rozrzutnie obdarowywali ich własnym jedzeniem, niebezpiecznie uszczuplając własne zapasy.

A wenusjańska żywność szybko się psuta. Nie próbowano jej zabezpieczyć, ponieważ hydroponiczne zbiorniki stanowiły pewne, niewyczerpalne źródło dostaw. W końcu Ziemianom został tylko niewielki zapas własnej żywności, wystarczający zaledwie na kilka tygodni, oraz ogromny stos odpadków, w które po paru dniach zamieniły się soczyste, apetyczne potrawy.

Wówczas Wenusjanie przestali przynosić swoje łatwo się psujące owoce, jarzyny oraz mięsne grzyby i przykręcili śrubę. Przyjęcie się skończyło. Nie mieli zamiaru krzywdzić Ziemian; nadal troskliwie okazywali im życzliwość. Ale odtąd ich hasło brzmiało: Zapłata Przy Dostawie - i nie udzielano kredytu. Wielki mięsny grzyb, wystarczający dla czterech głodnych mężczyzn, kosztował dziesięć falów.

Ponieważ Ziemianie nie mieli falów, nie dostawali mięsnych grzybów - ani niczego innego.

Na początku Ziemianie nie potraktowali tego poważnie. Dopóki nie poszli po rozum do głowy i nie zaczęli się zastanawiać, w jaki sposób właściwie mają zdobyć jedzenie.

Nie było sposobu.

Siedzieli więc tak na statku jedząc zimną fasolę i wyglądając jak pięciu z Siedmiu Krasnoludków, piątka niskich, krępych, silnych mężczyzn, grubokościstych i muskularnych, dobranych specjalnie ze względu na budowę fizyczną, żeby mogli wytrzymać trudy kosmicznej podróży - a ich mózgi, również specjalnie dobierane, nie mogły im w niczym pomóc.

Problem był prosty - prosty i prymitywny. Oni - przedstawiciele potężnej cywilizacji Ziemi - byli głodni. Wkrótce głód jeszcze bardziej da im się we znaki.

I nie posiadali ani fala - nic prócz bezwartościowego złota, srebra i papierowych banknotów. Na statku był metal, ale brakowało potrzebnego im czystego metalu, mieli tylko stopy, których nie mogli niszczyć.

Podstawą systemu monetarnego Wenus było żelazo.

 

…Musi być jakieś rozwiązanie - mówił Munn z uporem. Jego surowa, pobrużdżona twarz spochmurniała. Gniewnym gestem odsunął talerz. - Idę jeszcze raz porozmawiać z Radą.

- Co to pomoże? - chciał wiedzieć Thirkell. - Jesteśmy w kropce, nie mamy wyjścia. Tylko pieniądze do nich przemawiają.

- Wszystko jedno. Idę pogadać z Jorust - warknął kapitan.

- Ona nie jest głupia.

- Właśnie - odparł Thirkell znacząco.

Munn popatrzył na niego, kiwnął na Mike’a Szybującego Orła i ruszył do wyjścia. Underhill zerwał się na nogi.

- Mogę iść z wami?

Bronson bez apetytu grzebał w swojej porcji fasoli.

- Po co chcesz iść? Nie będziesz mógł nawet zagrać na automatach w jakiejś knajpie w Vyring… jeśli oni mają automaty. Może myślisz, że kiedy im powiesz, że twój stary jest królem Zjednoczonych Kopalin, złamią się i wydadzą nam bony na posiłki?

Ale mówił dość przyjaznym tonem, więc Underhill tylko się uśmiechnął. Kapitan Munn powiedział: - No to chodź, jak chcesz, ale się pospiesz. - Trzej mężczyźni zanurzyli się w gęstą mgłę i poczłapali przez grząskie, lepkie błoto.

Upał był do wytrzymania; silne wiatry Wenus powodowały szybkie parowanie - naturalna klimatyzacja, dzięki której nie czuło się wilgoci. Munn sprawdził kompas. Przedmieścia Vyring znajdowały się w odległości pół mili, ale mgła była jak zwykle gęsta jak grochówka. Na Wenus zawsze panuje pogoda uniemożliwiająca loty. Trójka mężczyzn w milczeniu brnęła przed siebie.

- Myślałem, że Indianie potrafią wyżyć z ziemi - zauważył w końcu Underhill pod adresem Nawaja.

Mike Szybujący Orzeł popatrzył na niego kpiąco.

- Nie jestem wenusjańskim Indianinem - wyjaśnił. - Mógłbym zrobić łuk i strzały i upolować jakiegoś Wenusjanina… ale to nie pomoże, chyba że będzie miał dużo sofalów w portfelu.

- Moglibyśmy go zjeść - burknął Underhill. - Ciekawe, jak smakuje pieczony Wenusjanin?

- Spróbuj, to będziesz mógł napisać bestseller, kiedy wrócisz do domu - rzucił Munn. - Jeżeli wrócisz do domu. W Vyring mają policję, kolego.

- Och, już dobrze - mruknął Underhill i na tym zakończył temat. - Przed nami śluza. Chryste, czuję zapach czyjegoś obiadu!

- Ja też - jęknął Nawajo - ale miałem nadzieję, że nikt o tym nie wspomni. Zamknij się i maszeruj dalej.

Mur otaczający Vyring spełniał rolę grobli, a nie umocnień obronnych. Wenus była nie tylko cywilizowana, ale również zjednoczona; najwyraźniej nie istniały tu ani wojny, ani bariery celne - co w naturalny sposób sprzyjało powstaniu światowego państwa. Samoloty transportowe hałasowały im nad głowami, kiedy przemykali się dołem, niewidoczni we mgle. Mgła okrywała ulice, tylko od czasu do czasu jakiś silniejszy podmuch rozdzierał ją na strzępy. W osłoniętym od wiatru Vyring panowało nieprzyjemne gorąco z wyjątkiem zamkniętych pomieszczeń, gdzie można było włączyć klimatyzację.

Underhillowi przypomniała się Wenecja: ulice były kanałami. Łodzie najrozmaitszych kształtów i rozmiarów wyprzedzały ich, dryfowały lub przemykały obok. Nawet żebracy nie chodzili piechotą. Wzdłuż kanałów biegły nierówne, błotniste ścieżki, ale nie korzystał z nich nikt, kto miał choćby jednego fala przy duszy.

Ziemianie szli na piechotę, przeklinając z całego serca, kiedy stopy z chlupotem grzęzły im w mule. Większość mieszkańców nie zwracała na nich uwagi.

 

Do nabrzeża zbliżyła się wodna taksówka, a jej pilot, noszący błękitną odznakę swego tarkomaru, pomachał do nich.

- Może was podwieźć? - zapytał.

Underhill pokazał mu srebrnego dolara.

- Jeśli to przyjmiesz, czemu nie.

Wszyscy Ziemianie szybko opanowali wenusjański język; byli znakomitymi lingwistami, co obok innych międzyplanetarnych umiejętności stanowiło jeden z powodów, dla których zostali wybrani. Fonetyczny język wenusjański bynajmniej nie był trudny. - Nie sprawiło im również najmniejszej trudności zrozumienie odmownego „nie” pilota taksówki.

- Zagrajmy w orła i reszkę - zaproponował Underhill bez większej nadziei.

- Podwójna stawka albo nic.

Ale Wenusjanie nie uprawiali hazardu.

- Podwójne co? - spytał pilot. - Ta moneta? Ona jest srebrna. - Pokazał im srebrny, rokokowy filigran na dziobie swojej łodzi. - Śmieć!

- To byłoby wspaniałe miejsce dla Benjamina Franklina - zauważył Mike Szybujący Orzeł. - On miał sztuczne zęby z żelaza, no nie?

- Jeśli to prawda, facet nosił w gębie wenusjańską fortunę - stwierdził Underhill.

- Nie całkiem.

- Jeśli mógł za nią kupić porządny obiad, to była fortuna - upierał się Underhill.

Pilot, popatrzywszy z pogardą na Ziemian, odpłynął szukać zamożniejszych pasażerów. Munn, wytrwale brnący przez pokłady błota, otarł pot z czoła. Wspaniałe miejsce ten Vyring, pomyślał.

Wspaniałe miejsce, żeby umrzeć z głodu.

Po pół godzinie ciężkiego marszu Munn poczuł, że zaczyna w nim narastać tępa złość. Jeśli Jorust odmówi zobaczenia się z nim, pomyślał, będzie draka, mimo że Wenusjanie odebrali im broń. Czuł, że mógłby rozedrzeć Vyring na strzępy samymi zębami. I pożreć wszystkie jadalne części.

Na szczęście Jorust okazała się przystępna. Ziemianie zostali wprowadzeni do jej gabinetu, dużego, luksusowego pokoju, położonego wysoko ponad miastem. Przez otwarte okna napływał chłodny powiew. Jorust krążyła po pokoju w wielkim fotelu, wyposażonym w koła i jakiś rodzaj silnika. Wzdłuż ścian biegła nachylona ukośnie półka, przypominająca blat biurka i prawdopodobnie służąca tym samym celom. Umieszczona była na wysokości ramion, ale fotel Jorust podnosił ją do odpowiedniego poziomu. Ona pewnie zaczyna rano od jednego kąta, pomyślał Munn, i przez cały dzień pracy stopniowo objeżdża pokój dookoła. Jorust była szczupłą, siwowłosą Wenusjanką o skórze przypominającej fakturą dobrze wyprawiony szagryn i czujnym spojrzeniu czarnych oczu, które teraz wyrażało ostrożność. Zeszła z fotela, gestem zaprosiła mężczyzn do zajęcia miejsc i sama również usiadła. Zapaliła fajkę wyglądającą jak za duża cygarniczka, wepchnąwszy do niej wałeczek sprasowanego żółtego ziela. Z fajki wzbił się aromatyczny dym. Underhill pożądliwie pociągnął nosem.

- Obyście byli godni swych ojców - powiedziała uprzejmie Jorust, wyciągając w geście powitania sześciopalczastą dłoń. - Co was sprowadza?

- Głód - przyznał otwarcie Munn. - Myślę, że już czas zagrać w otwarte karty.

Jorust obserwowała go z nieprzeniknioną miną.

- A więc?

- Nie lubimy, jak się nami pomiata.

- Czy wyrządziliśmy wam krzywdę? - zapytała przewodnicząca Rady.

Munn popatrzył na nią.

- Wyłóżmy karty na stół. Wywieracie na nas nacisk. Jesteś tu grubą rybą, więc albo to twoja robota, albo o tym wiesz. Co ty na to?

- Nie - powiedziała Jorust po chwili milczenia. - Nie, nie mam aż takiej władzy, jak wydajecie się sądzić. Jestem jednym z administratorów. Ja nie ustanawiam praw, ja tylko pilnuję, żeby ich przestrzegano. Nie jesteśmy wrogami.

- Może dojdzie do tego - oświadczył Munn posępnie. - Jeśli z Ziemi przyleci następna ekspedycja i znajdzie nas martwych…

- Nie zabijemy was. To wbrew naszej tradycji.

- Ale możecie zagłodzić nas na śmierć.

Oczy Jorust zwęziły się.

- Kupcie sobie żywność. Każdy ma do tego prawo, bez względu na pochodzenie.

- A czego użyjemy zamiast pieniędzy? - zapytał Munn. - Wy nie przyjmujecie naszej waluty, a my nie mamy waszej.

- Wasze pieniądze są bezwartościowe - wyjaśniła Jorust. - Mamy złoto i srebro z kopalni… u nas są powszechnie spotykane. Za jednego difala, czyli dwadzieścia falów, można kupić mnóstwo jedzenia. Za sofala można kupić nawet więcej.

Miała oczywiście rację i Munn o tym wiedział. Jeden sofal wart był tysiąc siedemset dwadzieścia osiem falów. Właśnie!

- A jak według ciebie mamy zdobyć trochę waszych żelaznych pieniędzy? - warknął.

- Zapracujcie na nie, tak jak my. Fakt, że pochodzicie z innej planety, nie zwalnia was z obowiązku tworzenia poprzez pracę.

- W porządku - zgodził się Munn - chcemy pracować. Daj nam jakieś zajęcie.

- Jakie?

- Pogłębianie kanałów! Cokolwiek!

- Czy należycie do tarkomaru pogłębiaczy kanałów?

- Nie - przyznał Munn. - Jak mogłem zapomnieć, żeby się zapisać?

Jorust zignorowała jego sarkazm. - Musicie się zapisać. Tutaj wszystkie rzemiosła mają swoje tarkomary.

- Pożycz mi tysiąc sofalów, to się do któregoś zapiszę.

- Próbowaliście już tego wcześniej - zwróciła mu uwagę Jorust. - Nasi lichwiarze donieśli, że ofiarowany przez was zastaw był bezwartościowy.

- Bezwartościowy? Chcesz powiedzieć, że nie mamy na statku nic, co byłoby dla waszej rasy warte tysiąc sofalów? Przypieracie nas do muru i ty o tym wiesz. Sam nasz oczyszczacz wody jest dla was wart sześć razy więcej.

Jorust wydawała się urażona. - Od tysiąca lat oczyszczamy wodę filtrem z węgla drzewnego. Gdybyśmy teraz zmienili metodę, nazwalibyśmy naszych przodków głupcami. Oni nie byli głupcami: byli mądrzy i wielcy.

- No a postęp?

- Nie widzę potrzeby postępu - odparła Jorust. - Nasza cywilizacja jest doskonała w swojej obecnej postaci. Nawet żebracy nie cierpią głodu. Na Wenus nie ma nieszczęśliwych ludzi. Metody naszych przodków są sprawdzone i działają dobrze. Więc po co je zmieniać?

- Ale…

- Zmieniając status quo naruszylibyśmy tylko równowagę - oświadczyła stanowczo Jorust i wstała. - Obyście byli godni pamięci swych ojców.

- Posłuchaj… - zaczął Munn.

Ale Jorust siedziała już w swoim fotelu i nie zwracała na niego uwagi.

Trzej Ziemianie wymienili spojrzenia, wzruszyli ramionami i wyszli. Odpowiedź była zdecydowanie odmowna.

- I to jest właśnie to - stwierdził Munn, kiedy zjeżdżali na dół windą, - Jorust planuje zagłodzić nas na śmierć. Słowo się rzekło.

Underhill nie chciał się z nim zgodzić. - Ona ma rację. Jak sama mówi, jest tylko administratorką. To tarkomary stanowią tutejszą grupę nacisku. Tworzą potężny blok.

- Wiem, one rządzą planetą - skrzywił się Munn. - Trudno zrozumieć psychikę tych ludzi. Wydają się przeciwni wszelkim zmianom. My reprezentujemy zmiany, więc postanowili zwyczajnie nas zignorować.

- Nie uda im się - oświadczył Underhill. - Nawet jeśli umrzemy z głodu, po nas przylecą inne statki z Ziemi.

- Zastosują do nich tę samą sztuczkę.

- Zagłodzą ich? Ale…

- Bierny opór. Nie ma prawa nakazującego Wenusjanom gościć Ziemian. Mogą po prostu przyjąć politykę zamkniętych drzwi, a my nic na to nie poradzimy. Na Wenus nie było transparentu z napisem: „Witamy”.

Mike Szybujący Orzeł przerwał długie milczenie, kiedy znaleźli się na nadbrzeżu kanału. - Ich psychologia to rodzaj kultu przodków. Może przeniesiony egoizm… jakiś rasowy kompleks niższości.

Munn potrząsnął głową.

- Trochę za szybko wyciągasz wnioski.

- Dobra, może i tak. Ale to się sprowadza do kultu przeszłości. I strachu. Ich obecny system społeczny istnieje od wieków. Nie chcą go zakłócić. To logiczne. Jeśli masz maszynę, która funkcjonuje doskonale i wypełnia wszystkie wyznaczone zadania, czy chciałbyś ją ulepszyć?

- Czemu nie? - odparł Munn, - Jasne, że chciałbym.

- Po co?

- No… żeby zaoszczędzić czasu. Jeśli nowe urządzenie podwoi wydajność maszyny, chciałbym je mieć.

Nawajo zamyślił się. - Załóżmy, że to będą … powiedzmy… lodówki. Usprawnienie wywoła określone następstwa. Będzie potrzeba mniej pracy, co naruszy strukturę ekonomiczną.

- Minimalnie.

- W tym przypadku. Ale zmiana nastąpi również z punktu widzenia konsumenta. Więcej ludzi będzie miało lodówki. Więcej ludzi będzie robiło domowe lody. Sprzedaż lodów się zmniejszy… sprzedaż detaliczna. Hurtownicy będą kupować mniej mleka. Farmerzy będą…

- Wiem - przerwał Munn. - Wystarczy przerwać jedno ogniwo i cały łańcuch pęka. Mówisz o mikroskopijnych zmianach. Nawet jeśli masz rację, istnieją jeszcze naturalne mechanizmy regulujące.

- Eksperymentalna, rozwijająca się cywilizacja gotowa jest zaakceptować takie mechanizmy - powiedział Mike Szybujący Orzeł.

- Wenusjanie są ultrakonserwatywni. Uważają, że nie potrzebują się już rozwijać ani zmieniać. Ich system działa od stuleci. Jest idealnie zintegrowany. Każda interwencja może im pomieszać szyki. Tarkomary mają władzę i nie zamierzają jej nikomu oddać.

- Więc umrzemy z głodu - podsumował Underhill.

Indianin wyszczerzył do niego zęby.

- Na to wygląda. Chyba, że wymyślimy jakiś sposób, żeby zarobić trochę forsy.

- Powinniśmy coś wymyślić - oświadczył Munn. - Przecież wybrano nas między innymi ze względu na iloraz inteligencji.

- Nasze umiejętności nie na wiele się przydadzą - zauważył Mike Szybujący Orzeł, kopnięciem strącając kamyk do kanału. - Ty jesteś fizykiem. Ja jestem przyrodnikiem. Bronson jest inżynierem, a Steve Thirkell konowałem. Ty, mój młody, bezużyteczny przyjacielu, jesteś synem bogatego człowieka. Underhill uśmiechnął się z zakłopotaniem. - No, tata ciężko się napracował, żeby do czegoś dojść. Umiał robić pieniądze. Tego nam teraz trzeba, no nie?

- Jak on się wzbogacił?

- Na giełdzie.

- To zawsze pomaga - stwierdził Munn. - Uważam, że najlepszym rozwiązaniem będzie znaleźć coś, czego Wenusjanie naprawdę potrzebują, a potem im to sprzedać.

- Gdybyśmy mogli wysłać przez radio wiadomość na Ziemię… - zaczął Underhill.

- …to nie musielibyśmy się o nic martwić - dokończył Nawajo. - Na nieszczęście Wenus ma warstwę Heaviside’a, więc nie możemy wysłać wiadomości przez radio. Lepiej rusz głową i spróbuj coś wymyślić, kapitanie. Ale czy Wenusjanie potem zechcą to kupić - nie mam pojęcia.

Munn zadumał się głęboko.

- Status quo nie może się utrzymać bez końca. To nieracjonalne, jak zawsze mawiał mój dziadek, mając na myśli praktycznie wszystko. Wszędzie są wynalazcy. Nowe metody… struktura społeczna musi je zasymilować. Spróbuję wykoncypować jakiś przyrządzik. Powinno mi się udać.

Nawet dobry środek konserwujący żywność powinien załatwić sprawę.

- Nie przy tych hydroponicznych ogrodach, które tyle wytwarzają.

- Hmm. Ulepszona pułapka na myszy… coś bezużytecznego, ale za to intrygującego. Jednoręki bandyta…

- Wydali prawo zakazujące hazardu.

- No to zaproponuj coś.

- Zdaje się, że Wenusjanie niewiele wiedzą o genetyce. Gdybym wyprodukował jakieś niezwykłe jedzenie drogą krzyżowania roślin… co?

- Może - odparł Munn. - Może.

Okrągła twarz Steve’a Thirkella zajrzała przez luk. Pozostali członkowie wyprawy siedzieli przy stole gryzmoląc coś na blokach papieru i popijając słabą kawę.

- Mam pomysł - oznajmił Thirkell.

Munn jęknął. - Już ja znam te twoje pomysły. Co znowu wymyśliłeś?

- To bardzo proste. Na Wenus wybuchnie epidemia, a ja wynajdę antywirusa, który ocali Wenusjan. Będą mi wdzięczni…

- …i ożenisz się z Jorust, po czym będziesz rządził całą planetą - dokończył Munn. - Ha!

- Nie całkiem - ciągnął niewzruszony Thirkell. - Jeśli nie będą wdzięczni, wstrzymamy dostawy antytoksyny, dopóki nam nie zapłacą.

- Jedynym słabym punktem twojego genialnego rozwiązania jest to, że Wenusjanie nie chorują na żadną zarazę - zauważył Mike Szybujący Orzeł. - Poza tym pomysł jest doskonały.

Thirkell westchnął. - Obawiałem się, że o tym wspomnisz. Może trochę odejdziemy od etyki… no wiesz, tylko troszeczkę… i wywołamy jakąś epidemię. Tyfus czy coś podobnego.

- Co za facet! - powiedział Nawajo z podziwem. - Byłby z ciebie pierwszorzędny morderca, Steve.

- Sam często tak myślałem. Ale nie zamierzałem posuwać się aż do morderstwa. Jakaś bolesna, niemożliwa do wyleczenia choroba…

- Na przykład co?

- Dyfteryt? - zaproponował z nadzieją zbrodniczy lekarz.

- Ładna perspektywa - mruknął Mike Szybujący Orzeł. - Gadasz jak jakiś Apacz.

- Dyfteryt, trąd, beri–beri, dżuma - rzucił gwałtownie Pat Bronson. - Głosuję na wszystkie. Dajmy tym paskudnym małym żabom posmakować naszej medycyny. Dajmy im w kość.

- Załóżmy, że pozwolimy ci wywołać małą epidemię… taką, która w żadnym przypadku nie okaże się śmiertelna… jak się do tego zabierzesz?

- Zatruję wodociągi albo… co?

- Czym?

Na twarzy Thirkella nagle odmalował się bolesny zawód.

- Och! Och!

Munn przytaknął. - „Goodwill” nie ma na składzie takich rzeczy. Jesteśmy pozbawieni zarazków. Antyseptyczni z zewnątrz i od środka. Już zapomniałeś, jakie zabiegi nam robili przed odlotem?

Bronson zaklął.

- Nigdy tego nie zapomnę. Co godzina zastrzyk! Antytoksyny, nakłucia, naświetlania ultrafioletem, aż mnie wszystkie kości bolały.

- Właśnie - potwierdził Munn. - Praktycznie jesteśmy pozbawieni zarazków. Musieli podjąć takie środki ostrożności, żeby nie dopuścić do wywołania epidemii na Wenus.

- Ale my chcemy wywołać epidemię - żałośnie zaprotestował Thirkell.

- Nie mógłbyś nawet zarazić Wenusjan katarem - poinformował go Munn.

- Więc po sprawie. A wenusjańskie środki znieczulające? Czy są tak dobre jak nasze?

- Lepsze - przyznał lekarz. - Co nie znaczy, że ich potrzebują, chyba że dla dzieci. Mają dziwne reakcje nerwowe. Po mistrzowsku opanowali autohipnozę, więc w razie potrzeby potrafią opanować doznanie bólu.

- Sulfamidy?

- Myślałem o tym. Też je mają.

- Co do mnie - wtrącił Bronson - myślałem o elektrowni wodnej. Za każdym razem, kiedy pada, mają tu powódź.

- Jest dobry system odwadniający - przypomniał Munn. - Kanały załatwiają sprawę.

- Daj mi skończyć! Te rybioskóre takie–owakie wykorzystują energię wodną, ale mało wydajnie. Mają tu tyle wartkich rzek, że pobudowali elektrownie w najlepszych miejscach… tysiące hydroelektrowni, a połowa z nich nie działa, kiedy opady skupiają się w innym regionie. Przez połowę czasu elektrownie są bezużyteczne. To kosztuje. Gdyby zbudowali tamy, mieliby stały dopływ wody przy mniejszych kosztach ogólnych.

- To jest myśl - zgodził się Munn.

Mike Szybujacy Orzeł zabrał głos: - Ja zajmę się krzyżowaniem roślin w hydroponicznych ogrodach. Mogę ulepszyć smak mięsnych grzybów dodając na przykład smak sosu Worcestershire. Wiecie, apelując do podniebienia…

- Całkiem nieźle. Steve?

Thirkell zmierzwił dłonią włosy. - Pomyślę nad tym. Nie poganiajcie mnie.

Munn spojrzał na Underhilla. - Miałeś jakieś przebłyski inteligencji, kolego?

Młodzieniec skrzywił się. - Jeszcze nie. Nie mogę nic wymyślić oprócz spekulowania na giełdzie.

- Bez pieniędzy?

- W tym problem.

Munn przytaknął.

- No, a ja pomyślałem o reklamie. Jestem fizykiem, więc to moja działka.

- Jak to? - zaciekawił się Bronson. - chcesz zademonstrować rozbijanie atomów? Odgrywać silnego człowieka?

- Lepiej siedź cicho. Na Wenus nie znają reklamy, chociaż mają handel. To dziwne. Sprzedaż detaliczna powinna natychmiast podskoczyć.

- Mają reklamówki radiowe.

- Stylizowane i zrutynizowane. Dzięki telewizji możemy ich zalać potopem reklamy. Przyciągające wzrok… tak. Sprytne urządzenia pokazywane w trakcie działania. Czemu nie?

- Chyba zbuduję Rentgen - oświadczył nagle Thirkell - jeśli mi pomożesz, kapitanie.

Munn zgodził się chętnie.

- Mamy wyposażenie i plany. Jutro zaczynamy. Zrobiło się dość późno.

Rzeczywiście było, późno, chociaż na Wenus nie było zachodów słońca. Piątka mężczyzn poszła spać, aby śnić o obfitych obiadach - wszyscy oprócz Thirkella, któremu śniło się, że zajada pieczonego kurczaka. Nagle kurczak zmienił się w Wenusjanina i zaczął pożerać Thirkella poczynając od stóp. Lekarz obudził się zlany potem, klnąc zażył tabletkę nembutalu ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin