Kava Alex - Maggie O'Dell 03 - Łowca dusz.rtf

(769 KB) Pobierz
ALEX KAVA

Alex KAVA

ŁOWCA DUSZ

The Soul Catcher

Tłum.: Katarzyna Ciążyńska


Strzeż się łowcy dusz

Który zjawia się w błysku światła.

 

Nie wierz jego słowom.

 

Nie patrz mu w oczy.

 

Bo skradnie ci duszę.

Uwięzi ją na wieczność całą

W małym czarnym pudełku.

 

Anonim

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Środa

20 listopada

Okręg Suffolk, Massachusetts

nad rzeką Neponset

Eric Pratt oparł głowę o ścianę. Niszczejący tynk pękał i kruszył się, a okruchy wpadały mu za kołnierz koszuli, przyklejając się do mokrego od potu karku niczym robactwo, które usiłuje wpełznąć pod skórę. Na zewnątrz zrobiło się cicho - za cicho - bo ta cisza przemielała sekundy w minuty, minuty zaś w wieczność. Czego oni tam szukają, do jasnej cholery? Przynajmniej wreszcie przestali walić światłem latarek po brudnych szybach.

Zmrużył oczy, żeby wypatrzyć garbate cienie swoich towarzyszy. Tkwili rozproszeni po całym pomieszczeniu, wyczerpani i spięci, a mimo to wciąż w pogotowiu. O zmierzchu ledwie ich widział, za to czuł zapach: kłujący nozdrza odór potu zmieszany z czymś, co rozpoznał jako smród strachu.

„Wolność słowa. Wolność od strachu”.

I gdzież się teraz podziewa owa wolność? Gówno! Wszystko to wielkie gówno! Dlaczego tak późno to zrozumiał?

Zwolnił uścisk dłoni, w których trzymał karabin szturmowy AR-15. Podczas ostatniej godziny dziwnie nabrał wagi, ale tylko on dawał jako takie poczucie bezpieczeństwa. Wstyd mu było, że z bronią czuje się pewniej, niż słuchając modlitwy z ust mamroczącego Davida czy słów pokrzepienia przekazywanych przez Ojca za pomocą aparatu nadawczo-odbiorczego. Zresztą jedno i drugie urwało się przed wielu godzinami.

No i w ogóle jaki pożytek ze słów, zwłaszcza w takiej sytuacji? Jaką mają moc teraz, gdy całą szóstką znaleźli się w pułapce w tym domu letniskowym? Gdy otaczają ich lasy najeżone agentami FBI i ATF? * Jakie słowa zdołałyby uchronić ich przed gradem kul, skoro spadli na nich żołnierze Szatana? Wróg się zjawił, jak przepowiedział to Ojciec, i żadne słowa go nie powstrzymają. Trzeba by czegoś więcej, żeby to osiągnąć. Słowa to bezcelowe, niedorzeczne gówno!

I co z tego, że Bóg słucha tych bluźnierczych myśli? Niech słucha. I tak nic gorszego nie może już mu zrobić. Bo niby co?

Eric uniósł lufę i przytknął ją do policzka. Chłodny metal przynosił spokój i pewność siebie.

„Zabij albo zostaniesz zabity”.

Tak, akurat te słowa rozumiał i nadal im wierzył. Kiedy znów oparł głowę o ścianę, na włosy spadł mu skruszały tynk. Wciąż przypominał Ericowi robactwo, wszy, które zagrzebują się w tłustej skórze głowy. Zamknął oczy, żałując, że nie potrafi odstrzelić sobie mózgu. Może by tyle nie myślał. Co się kryje za tą pieprzoną ciszą? Co oni tam robią, do diabła? Wstrzymał oddech i zamienił się w słuch.

Z pompy w rogu nieprzerwanie kapała woda. Gdzieś tam w innym kącie zegar odmierzał głośno sekundy. Na zewnątrz jakaś gałąź skrobała o dach. Powiał chłodny wietrzyk, który dostał się do środka przez popękane szyby, niosąc ze sobą zapach sosnowych igieł i odgłos liści szurających po ziemi. Natychmiast przypomniało mu to grzechot kości w tekturowym pudełku.

,,I tyle tylko zostało. Po prostu pudełko kości”.

Kości i stary popielaty podkoszulek, podkoszulek Justina. Tyle właśnie zostało po jego bracie. Ojciec wręczył mu to pudełko, oznajmiając, że Justin był za słaby. Że za słabo wierzył. Że tak właśnie kończą ci, którzy nie wierzą.

Eric nie mógł pozbyć się obrazu białych kości, wyczyszczonych do cna przez dzikie wygłodniałe zwierzęta. Nie był w stanie znieść myśli, że niedźwiedzie albo kojoty - a może jedne i drugie - walczyły o to mięso, warcząc i rwąc je na strzępy.

I jak on ma żyć z tymi koszmarnymi wyrzutami sumienia? Dlaczego pozwolił, żeby do tego doszło? Justin zamienił się w proch, w związki chemiczne, próbując go ratować, przekonując do wyjazdu. A jak on, Eric, mu się odwdzięczył? Nie powinien był dopuścić, żeby Ojciec odprawił rytuał inicjacyjny. Powinni byli zwiewać jak najdalej, gdy było to jeszcze możliwe. Bo jaką szansę ma teraz przed sobą? Czy nie wystarczy, że po bracie zostało tylko pudełko kości?

Wstrząsnął nim dreszcz. Wzdrygnął się i otworzył oczy, by sprawdzić, czy nikt niczego nie zauważył. Miał jednak przed sobą tylko ciemność, która całkiem pochłonęła wnętrze domu.

- Co się dzieje? - zaskrzypiał jakiś głos.

Eric poderwał się na nogi i zaraz przyczaił się w kucki, szykując karabin do strzału. Dostrzegał zamaszyste, sztywne ruchy pozostałych; panika postukiwała w metalicznym rytmie, kiedy naprędce sposobili broń.

- Davidzie, co się tam dzieje? - odezwał się znowu ten sam głos, tym razem łagodniej; towarzyszyły mu trzaski fal radiowych.

Eric wypuścił i nabrał powietrze, wstał i osunął się wzdłuż ściany, patrząc, jak David czołga się w stronę aparatu nadawczo-odbiorczego.

- Ciągle tu jesteśmy - wyszeptał David. - Mają nas…

- Czekajcie spokojnie - przerwał mu głos. - Mary będzie u was za piętnaście minut.

Zapadła cisza. Eric zastanawiał się, czy którykolwiek z jego towarzyszy uznał zaszyfrowaną wiadomość Ojca za absurd. A może któregoś przynajmniej zdziwiła i oburzyła? Wtedy usłyszał, jak David przekręca pokrętło, zmieniając kanał na piętnasty.

W pomieszczeniu ponownie zapanowała cisza. Eric widział, jak pozostali zbliżają się do aparatu, z niecierpliwością wyczekując na płynące z niego polecenia, a może nawet jakąś boską interwencję. David też chyba na coś czekał. Eric chętnie zobaczyłby jego twarz. Czy boi się na równi z innymi? A może w dalszym ciągu odgrywa rolę nieustraszonego przywódcy tej spartaczonej, nieprzemyślanej misji?

- Davidzie - zatrzeszczał głos z aparatu. Kanał piętnasty był bardzo źle słyszalny.

- Jesteśmy tu, Ojcze - odparł David z wyraźnym drżeniem.

Eric czuł, że żołądek podchodzi mu do gardła. Jeżeli David się boi, to znaczy, że jest gorzej, niż im się wydaje.

- Jaka sytuacja?

- Jesteśmy otoczeni. Na razie nie było wymiany ognia. - David urwał i zakasłał, żeby jakoś dać upust lękowi. - Obawiam się, że nie mamy innego wyjścia, musimy się poddać.

Na Erica spłynęła nadzieja. Rozejrzał się szybko, wdzięczny, że kryje go ciemność, wdzięczny, że koledzy nie widzą jego ulgi, nie widzą tej jego zdrady. Odłożył broń. Rozluźnił mięśnie. Tak, oczywiście, nie ma innego wyjścia, należy się poddać. To jedyna szansa. Poddadzą się i ten koszmar wreszcie dobiegnie kresu.

Nie pamiętał już nawet, jak długo to trwa. Od wielu godzin huczało na zewnątrz z głośnika. Reflektory zalewały dom oślepiającym światłem. A tam, wewnątrz, aparat warczał głosem Ojca, który wciąż przypominał im o bezwzględnej konieczności zachowania odwagi. Eric pomyślał, że odwagę i głupotę dzieli bardzo cienka linia.

Wtem zdał sobie sprawę, że Ojciec długo nie odpowiada. Zesztywniał, wstrzymał oddech i zamienił się w słuch. Na dworze szemrały liście. Coś się poruszyło albo wyobraźnia płata mu głupie figle. Czyżby wyczerpanie przeszło w stan paranoiczny?

I w tej właśnie chwili Ojciec szepnął:

- Jeśli się poddacie, będą was torturować. - To brzmiało wciąż tajemniczo, choć wypowiedziane zostało miękko, ze spokojem. - Nie pozwolą wam żyć. Przypomnijcie sobie Waco*[1] przypomnijcie sobie Ruby Ridge*[2]*.- Zamilkł, a oni czekali jak zawieszeni na nitce, z nadzieją na jakąś konkretną instrukcję, a przynajmniej na słowa pocieszenia. Gdzie się podziały te wszystkie potężne zaklęcia, które potrafią leczyć i chronić przed złem?

Do uszu Erica dobiegł trzask złamanej gałęzi. Natychmiast chwycił za broń. Pozostali także to usłyszeli i szybko przeczołgali się po drewnianej podłodze, wracając na swoje stanowiska.

Eric nie zwracał uwagi na denerwujące walenie własnego serca. Krople potu spływały mu po plecach, a palce trzęsły się tak mocno, że trzymał je z dala od spustu. Czy snajperzy zajęli już swoje pozycje? Albo, co gorsza, może agenci szykują się do podpalenia domu, tak samo, jak zrobili w Waco? Ojciec ostrzegał ich przed płomieniami Szatana. Biorąc pod uwagę ilość materiałów wybuchowych, które składowali w piwnicy pod drewnianą podłogą, w ciągu kilku sekund znaleźliby się w niezłym piekle. I to bez drogi ucieczki.

Po raz kolejny światło reflektorów uderzyło w szyby.

Wszyscy pochowali się jak szczury, wciskając się we własne cienie. Eric niechcący uderzył strzelbą o kolano i osunął się po ścianie. Dostał gęsiej skórki. Jego nerwy znajdowały się na granicy wytrzymałości, serce tłukło się o żebra, nie pozwalając swobodnie oddychać.

- No i znowu - mruknął, gdy z głośnika na zewnątrz ryknął jakiś głos.

- Nie strzelać. Mówi agent specjalny Richard Delaney z FBI. Chcę tylko z wami porozmawiać. Może uda nam się rozwiązać to nieporozumienie bez pomocy kul.

Eric miał chęć wybuchnąć śmiechem. Kolejne gówniane bzdury. Ale żeby się zaśmiać, musiałby się ruszyć, a on niczym tknięty paraliżem tkwił przyklejony do ściany, i tylko zaciśnięte na karabinie ręce mu drżały. Dałby głowę, że chodzi o kule, a nie żadne tam słowa. Już nie.

David odsunął się od aparatu nadawczo-odbiorczego i z bronią luźno spuszczoną u boku podszedł do frontowego okna. A ten co znowu wyprawia? Eric dojrzał jego twarz w świetle reflektorów. Spokojne oblicze Davida nasłało na niego kolejną falę lęku.

- Nie pozwólcie schwytać się żywcem - skrzypiał tymczasem głos Ojca. -Jesteście bohaterami, dzielnymi wojownikami. Sami wiecie, co trzeba zrobić.

David kroczył w stronę okna, jakby niczego nie słyszał, jakby stracił słuch. Zahipnotyzowany oślepiającą jasnością, przystanął. Wysoki i szczupły, w aureoli światła przypominał Ericowi podobizny świętych z katechizmu.

- Dajcie nam minutę! - krzyknął David. - Potem wyjdziemy, panie Delaney, i porozmawiamy. Ale tylko z panem, z nikim innym.

Zanim David wyjął z kieszeni kurtki plastikowy woreczek, Eric zorientował się, że to kłamstwo, i że nie będzie żadnego spotkania ani rozmowy. Na widok czerwono-białych kapsułek zakręciło mu się w głowie. Nie, to chyba sen. Musi być jakieś inne wyjście. Nie chce jeszcze umierać. Nie teraz, nie w taki sposób.

- Pamiętajcie, że taka śmierć to śmierć honorowa. - Głos płynął sobie gładki i czysty, zupełnie jakby Ojciec stał tuż obok nich i właśnie komentował myśli Erica. - jesteście bohaterami, każdy z was jest bohaterem. Szatan nie ma do was dostępu.

Pozostali ustawili się w kolejce jak barany idące na rzeź, każdy pobrał śmiertelną kapsułkę i trzymał ją w dłoni z szacunkiem niczym hostię. Nikt się nie sprzeciwił. Na ich twarzach widniał wyraz ulgi, która nadeszła na skutek przedawkowanego strachu i zmęczenia.

Eric tkwił w miejscu, unieruchomiony przez konwulsje paniki. Kolana miał tak miękkie, że nie mógł się podnieść na nogi. Ściskał karabin, trzymając się go z całej siły, jakby było to jego ostatnie koło ratunkowe. David, zorientowawszy się w sytuacji, podszedł do niego i podał mu kapsułkę na wyciągniętej dłoni.

- W porządku, Eric. Połknij ją, nic nie poczujesz. - Jego głos był tak opanowany i pozbawiony wyrazu jak jego twarz. W oczach miał pustkę, jakby już uciekło z nich życie.

Eric wpatrywał się w maleńką kapsułkę, niezdolny do jakiegokolwiek ruchu. Ubranie przykleiło mu się do ciała i nasiąknęło potem. A z radia wciąż sączył się ten sam głos:

- Czeka na was wszystkich o wiele lepszy świat. Nie obawiajcie się. Jesteście dzielnymi bojownikami, powodem naszej wielkiej dumy. Wasze poświęcenie uratuje setki innych.

Eric wziął kapsułkę drżącymi palcami, z wahaniem, które kazało Davidowi stać nad nim. David włożył swoją kapsułkę do ust i przełknął głośno, a potem czekał, aż to samo zrobią pozostali, w tym Eric. Ten ujrzał w oczach dowódcy, w jego ściągniętej twarzy, nadzwyczajny spokój. A może zżerał go już cyjanek potasu?

- A teraz wy - syknął David przez zaciśnięte zęby.

Wszyscy go posłuchali, Eric również. Uradowany David wrócił do okna i zagrzmiał:

- Już w porządku, panie Delaney. Możemy z panem porozmawiać! - Potem podniósł broń i oparł ją na ramieniu.

Zgadując z ustawienia strzelby, Eric domyślał się, że David bez pudła trafi tego Delaneya w głowę i agent skończy życie, nim padnie na ziemię. A oni wszyscy zdechną, zanim David wystrzeli cały magazynek, a żołnierze Szatana staranują drzwi domku letniskowego.

Eric, tak jak pozostali, leżał w oczekiwaniu na pierwszy strzał. Czekali, by cyjanek przedostał się z pustego żołądka do krwi. To nie powinno zająć więcej niż jakieś dziesięć minut. Liczyli na to, że zakończą życie, nim zaczną tracić oddech.

Wtem rozległ się strzał. Eric przyłożył policzek do zimnej podłogi. Czuł wibracje, słyszał trzask tłuczonego szkła i krzyki osłupienia na zewnątrz.

Gdy jego towarzysze czekali na śmierć, Eric Pratt po kryjomu wypluł ukrytą w ustach czerwono-białą kapsułkę. Nie, nie zamierza przemienić się w pudełko kości, jak stało się to z jego młodszym bratem. Woli podjąć ryzyko i spróbować swoich sił w walce z Szatanem.

ROZDZIAŁ DRUGI

Waszyngton

Obcasy pantofli Maggie O’Dell stukały po nędznym linoleum, zapowiadając jej nadejście. Jasno oświetlony korytarz, który przypominał pomalowany na biało betonowy tunel, ział pustką. Żadnych głosów, żadnych hałasów zza mijanych drzwi. Ochroniarz na parterze poznał ją, nim pokazała mu przepustkę, i puścił bez sprawdzenia dokumentu.

- Dzięki, Joe.

Odpowiedział jej uśmiechem, nie zorientowawszy się, że ukradkiem zerknęła na plakietkę z jego imieniem i nazwiskiem.

Zwolniła, żeby spojrzeć na zegarek. Do wschodu słońca brakowało jeszcze dwu godzin. Jej szef, zastępca dyrektora Kyle Cunningham, korzystając z telefonu, wyciągnął ją z łóżka. Zresztą nie była to jakaś wyjątkowa sytuacja. Jako agentka FBI Maggie przyzwyczajona była, że telefon dzwoni o każdej porze dnia i nocy. Nie było też nic dziwnego w tym, że szef wcale jej nie obudził, a jedynie przerwał rutynowe przerzucanie się po pościeli. Znowu obudziły ją koszmary. Bank jej pamięci obfitował w znaczną liczbę krwawych, przewracających wnętrzności obrazów, które wystarczą jej chyba na całe lata. Na samą tę myśl zacisnęła zęby, zdając sobie przy okazji sprawę, że idzie ze zwiniętymi w kułak, opuszczonymi po bokach dłońmi. Otworzyła je gwałtownie, wyprostowała palce i poruszyła nimi, jakby chciała je ukarać za to, że ją zdradzają.

Jedno było w każdym razie zaskakujące w telefonie Cunninghama: jego spięty i zdenerwowany głos, który z kolei stał się powodem zdenerwowania Maggie. Ten człowiek był wręcz uosobieniem opanowania i równowagi. Pracowała z nim od dziewięciu już prawie lat i odkąd pamiętała, zawsze mówił spokojnie, chłodno i rzeczowo. Nawet wtedy, gdy ją za coś upominał. Tym razem przysięgłaby, że słyszała lekkie drżenie w tym głosie, emocje, które musiały wypłynąć na powierzchnię. To wystarczyło, żeby ją poważnie zaniepokoić. Jeśli ta sprawa tak bardzo wyprowadziła Cunninghama z równowagi, to znaczy, że jest źle. Bardzo źle.

Podał jej przez telefon kilka faktów, choć było jeszcze za wcześnie na szczegóły. A więc gdzieś w stanie Massachusetts nad rzeką Neponset doszło do wymiany ognia między agentami FBI i ATF oraz grupą mężczyzn ukrywających się w domu letniskowym. Trzech agentów odniosło rany, jeden zginął. Pięciu podejrzanych z domu letniskowego nie żyje. Szósty, jedyny, który przeżył, został przewieziony do Bostonu i zamknięty w areszcie federalnym. Służby wywiadowcze nie wiedzą jeszcze, kim jest ten młody człowiek, co to za grupa ani w jakim celu zgromadziła arsenał broni. A także dlaczego ci ludzie strzelali do agentów, a potem odebrali sobie życie.

Dziesiątki agentów i pracownicy wydziału sprawiedliwości przeczesują dom i okoliczne lasy, szukając odpowiedzi na powyższe pytania. Cunningham został poproszony o niezwłoczne wykonanie analizy podejrzanych. Wysłał już na miejsce zbrodni zawodowego partnera Maggie, agenta specjalnego R.J. Tully’ego. Maggie, ze względu na swoje przygotowanie z zakresu medycyny sądowej, otrzymała polecenie udania się do miejskiej kostnicy, gdzie sześciu zmarłych - pięciu młodych mężczyzn z domu letniskowego i jeden agent - czekało, by opowiedzieć jej swoją tragiczną historię.

Podszedłszy do otwartych drzwi w końcu korytarza, zobaczyła ich. Czarne worki ułożone jeden obok drugiego na stołach z nierdzewnej stali, stwarzające pozór jakiegoś makabrycznego dzieła sztuki. Wyglądało to nawet zbyt dziwacznie, by było prawdziwe. Zupełnie jak jej życie ostatnimi czasy. Bywało, że z trudem odróżniała to, co rzeczywiste od tego, co należało do jej rutynowych koszmarów.

Ze zdumieniem ujrzała Stana Wenhoffa, który ubrany w fartuch czekał na nią. Zazwyczaj Stan zostawiał nocne wezwania swoim kompetentnym i zdolnym asystentom.

- Dzień dobry, Stan.

- Uhm - powitał ją znajomym burknięciem, stając plecami do Maggie i oglądając slajdy we fluorescencyjnym świetle.

Tak, będzie teraz udawał, że to wcale nie ta pilna i poważna sprawa wyciągnęła go z pościeli, choć w innym wypadku bez wahania wezwałby swojego asystenta. I wcale nie zależało mu na tym, żeby osobiście dopilnować, by wszystko odbyło się zgodnie z przepisami. On po prostu nie mógł przepuścić okazji, by stać się obiektem zainteresowania mediów. Większość znanych Maggie koronerów i lekarzy medycyny sądowej byli to ludzie cisi, poważni, czasem wręcz odludki. Większość, ale nie Stan Wenhoff, główny lekarz medycyny sądowej okręgu. Ten uwielbiał stawać w świetle reflektorów przed telewizyjnymi kamerami.

- Spóźniłaś się - warknął, tym razem zaszczycając ją spojrzeniem.

- Przyjechałam najszybciej, jak mogłam.

- Uhm - powtórzył. Grubymi, spiczasto zakończonymi palcami wsadził slajdy z powrotem do pojemnika, a uczynił to z trzaskiem, który sygnalizował, jak bardzo jest niezadowolony.

Maggie zignorowała go. Zdjęła żakiet i sięgnęła do szafy, nie czekając na zaproszenie, którego się nie spodziewała. Miała na końcu języka, że Stan nie jest jedyną osobą, która wolałaby znajdować się w tej chwili gdzie indziej.

Związała plastikowy fartuch w talii, zastanawiając się równocześnie, jaka część jej życia kierowana jest przez morderców, którzy zmuszają ją do zrywania się z łóżka w środku nocy i polowania na nich w zatopionych w księżycowym świetle lasach, wzdłuż wzburzonych ponurych rzek, na pastwiskach lub polach kukurydzy? Uświadomiła sobie równocześnie, że tym razem jednak dopisało jej szczęście. Przynajmniej tego wczesnego ranka jej stopy są suche i ciepłe, w przeciwieństwie do stóp agenta Tully’ego.

Kiedy odwróciła się od szafy, okazało się, że Stan rozpiął już suwak torby pierwszego klienta i właśnie rozchylał worek, uważając, by jego zawartość - w tym także płynna - nie wydostała się na zewnątrz. Maggie uderzyła młoda twarz chłopca, tak gładka, że nie zdążyła jeszcze poznać ostrza maszynki do golenia. Chłopak mógł mieć piętnaście, najwyżej szesnaście lat. Za młody, żeby pić alkohol i głosować, nawet prawo jazdy jeszcze mu się nie należało. Za to dość dorosły, żeby wiedzieć, jak zdobyć półautomatyczną broń i jak się nią posługiwać.

Chłopak miał bardzo spokojną twarz. Nie było na niej śladu krwi, żadnych zadrapań czy ran, siniaków, niczego, co tłumaczyłoby tę śmierć.

- Cunningham mówił mi, że popełnili samobójstwo, ale nie widzę śladów po kuli.

Stan wziął plastikowy woreczek z blatu za plecami i podał jej nad ciałem chłopca.

- Wypluł to ten, który przeżył. Podejrzewam, że to arszenik albo cyjanek. Prawdopodobnie cyjanek. Siedemdziesiąt pięć miligramów cyjanku potasu całkowicie wystarczy.

W woreczku znajdowała się czerwono-biała kapsułka. Maggie z łatwością zobaczyła na niej nazwę wytwórcy. Takie kapsułki sprzedawano bez recepty jako lek na ból głowy. W tej ktoś wymienił zawartość, posłużył się nią jako wygodnym opakowaniem.

- A więc byli przygotowani na taką ewentualność.

- Jak widać. Cholera, skąd tym gówniarzom przychodzą do głowy takie pomysły?

Maggie podejrzewała, że nie był to pomysł chłopców. Ktoś musiał ich do niego nakłonić, przekonać, że nie wolno im się poddać. I chyba zrobiła to ta sama osoba, która zgromadziła broń, wypełniła kapsułki śmiercionośnym środkiem i nie zawahała się dla nieznanej idei poświęcić życia młodych ludzi. Ktoś o wiele bardziej niebezpieczny niż ci chłopcy.

- Moglibyśmy zajrzeć do pozostałych, zanim zaczniemy autopsję?

Maggie starała się zadać to pytanie najzwyczajniejszym tonem. Chciała się przekonać, czy wszyscy chłopcy są biali, co potwierdzałoby jej wstępne podejrzenie, że mogli należeć do jakiejś grupy o zabarwieniu rasistowskim. Stan od razu się zgodził. Pewnie sam był ciekaw, co zobaczy.

Zabrał się za suwak kolejnego worka, celując spiczastym palcem w Maggie.

- Ale najpierw włóż te okulary, na nic ci się nie przydadzą na czubku głowy.

Nienawidziła tego, ponieważ jednak Stan miał kompletnego bzika na punkcie regulaminu, musiała go posłuchać. Zsunęła ochronne okulary na nos i wciągnęła lateksowe rękawiczki. Rozsuwając trzeci zamek błyskawiczny, zerkała na worek, którym zajął się Stan. Potem spojrzała znowu na to, co miała przed sobą, i gwałtownie zabrała ręce, jakby coś ją ukąsiło.

- Jezu drogi! - Wlepiła wzrok w poszarzałą twarz mężczyzny, na której widniała idealnie okrągła dziura po kuli, nieduża i czarna na tle bladego czoła. Słyszała chlupot jakiegoś płynu, który na szczęście nie wylał się z worka.

- Co jest?

Wzdrygnęła się. Stan pochylił się nad zwłokami, starając się zobaczyć, co ją tak przeraziło.

- To pewnie ten agent. Mówili, że jeden zginął - oznajmił zniecierpliwiony.

Maggie cofnęła się parę kroków. Jej ciało zlał zimny pot, chwyciła się blatu, nie dowierzając własnym nogom. Stan patrzył na nią, tym razem zaniepokojony.

- Znam go - powiedziała tylko i rzuciła się w stronę umywalki.

ROZDZIAŁ TRZECI

Suffolk, Massachusetts

R.J. Tully chorobliwie nie znosił furkotu śmigieł helikoptera. Nie chodzi nawet o to, że w ogóle bał się latać, ale lot tym właśnie wehikułem uświadamiał mu za każdym razem, że znajduje się dziesiątki metrów nad ziemią w czymś, co da się porównać wyłącznie do mydlanej bańki z silnikiem. Poza tym równie jazgotliwa maszyna po prostu nie może być bezpieczna, uważał. Z drugiej strony w duchu dziękował hałasowi za to, że uniemożliwia jakąkolwiek konwersację. Zastępca dyrektora Cunningham przez całą drogę był wyraźnie podenerwowany i przejęty. Fatalnie wpływało to na Tully’ego, który znał swego szefa od około roku. W ciągu tych wszystkich miesięcy jedynym wyrazem emocji Cunninghama była zmarszczka na czole. Ten facet nawet nie przeklinał.

Cunningham bawił się aparatem nadawczo-odbiorczym, usiłując zdobyć najświeższe informacje od zespołu, który znajdował się już na miejscu zbrodni. Jak na razie dowiedział się tylko tyle, że ciała zostały przewiezione samolotem do stolicy. W strzelaninie uczestniczył agent federalny, a zatem i śledztwo, w tym autopsja, miało być prowadzone pod nadzorem władz federalnych, a nie stanowych czy okręgowych. Dyrektor Mueller osobiście nalegał, by ciała przetransportowano do stolicy, a zwłaszcza ciało zastrzelonego agenta FBI.

W dalszym ciągu nie ustalono tożsamości zmarłych. Tully doskonale zdawał sobie sprawę, że szef nie może usiedzieć spokojnie, ponieważ nie zna nazwiska zabitego agenta, z tego powodu bez przerwy obraca i tłamsi coś w ręku i bez ustanku przestawia swoje radio, jakby zmiana częstotliwości mogła przynieść mu nowe dane. Marzył o tym, żeby Cunningham znieruchomiał. Zdawało mu się bowiem, że każdy dodatkowy ruch wzmaga trzęsienie helikoptera, choć wiedział też, że z naukowego punktu widzenia nie miało to sensu. A jeśli jednak miało?

Pilot ściął czubki drzew, rozglądając się za miejscem nadającym się do lądowania. Tully starał się nie myśleć o grzechotaniu pod swoim siedzeniem, które podejrzanie nasuwało porównanie ze zgrzytem obluzowanej śruby. Usiłował więc sobie przypomnieć, czy zostawił dla Emmy dość pieniędzy na stole w kuchni. Czy to dziś córka ma jechać na tę szkolną wycieczkę? Czy może w czasie weekendu? Powinien sobie takie rzeczy zapisywać. A swoją drogą Emma jest już wystarczająco dorosła, żeby być odpowiedzialną, i sama pamiętać o takich rzeczach. I właściwie dlaczego z czasem nie staje się łatwiej?

Odnosił ostatnio wrażenie, że całe to jego rodzicielstwo przychodzi mu z wielkim bólem. Jeżeli wycieczka ma się odbyć tego dnia, to może nie zaszkodzi, jeśli Emma czegoś się przy okazji nauczy? Jeżeli zostawił jej za mało pieniędzy, może ją to nareszcie przekona, żeby poszukać sobie jakiejś dorywczej pracy? Skończyła przecież piętnaście lat. Kiedy Tully był w jej wieku, pracował po szkole i w czasie wakacji, nalewając benzynę na stacji Ozzie 66 za dwa dolary na godzinę. Czyżby świat uległ aż tak drastycznej przemianie od czasów jego młodości? Zaraz, to było trzydzieści lat temu… Czy to możliwe, że to już trzydzieści lat?

Helikopter zaczął zniżać lot. Żołądek podszedł Tully’emu do gardła, natychmiast przywracając go do tu i teraz. Pilot postanowił wylądować na pasie tr...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin