Kava Alex - Trucizna.doc

(1291 KB) Pobierz

Alex Kava

 

 

 

Trucizna

(Whitewash)

 

Przełożyła Katarzyna Ciążyńska

 

ROZDZIAŁ PIERWSZY

 

Czwartek, 8 czerwca

EcoEnergy Industrial Park

Tallahaasee, Floryda

 

Doktor Dwight Lansik nie miał najmniejszej ochoty patrzeć w dół. Nie cierpiał zapachu unoszącego się spod stalowej kratownicy, który przypominał dziwną mieszankę woni smażonej wątróbki, kanału ściekowego i zepsutego mięsa. Wiedział, że ten smród prędko go nie opuści, nawet jeśli będzie stał długo pod prysznicem i szorował się tak mocno, aż jego skóra zrobi się czerwona i obolała. To właśnie z tego powodu zazwyczaj unikał kładek i pomostów nad srebrnoszarymi kontenerami i labiryntem łączących je rur. Wystrzegał się zwłaszcza spacerów nad zbiornikiem z potężną otwartą pokrywą, który kojarzył mu się z wielką uśmiechniętą paszczą, kiedy wrzucano do niego ładunek z ostatnich tego dnia ciężarówek. Niestety, akurat w tym miejscu Ernie Walker, szef produkcji, wyznaczył mu spotkanie.

To właśnie cały Ernie. Nawet jeśli zwraca się do kogoś z jakąś kretyńsko banalną sprawą, zawsze musi robić to ostentacyjnie. W minionym tygodniu zmusił Dwighta do spotkania dokładnie pod rurą odpływową, by Dwight sam poczuł, że była za bardzo rozgrzana.

Ernie, mogłeś mi po prostu powiedzieć, że ta cholerna rura jest za gorąca – warknął Dwight, a Ernie tylko wzruszył ramionami i odparł:

Lepiej samemu się przekonać.

Ernie miał rację, choć Dwight niechętnie to przyznawał. Gdyby nie został ściągnięty do strefy dekompresji, nigdy by nie odkrył rzeczywistego problemu, o wiele poważniejszego niż nadmiernie rozgrzana rura odpływowa. No bo niby kiedy i w jaki sposób? Pracował przecież w laboratorium, tam było jego miejsce i tam wolał przebywać, analizując i wyliczając czas i temperaturę gotowania. Zajmował się recepturami i wzorami.

Jego żona, Adele, często z niego żartowała. To wspomnienie zabolało go. Adele nie było już od roku, a on nadal bardzo za nią tęsknił. Tak, żartowała – a może go prowokowała – że Dwightowi wystarczy jedno spojrzenie, by określić skład każdego organizmu opartego na związkach węgla, włączając w to jego samego. Przyznawał, że to prawda. Ważył zaledwie siedemdziesiąt kilogramów i wiedział, że składa się na to dokładnie czternaście kilogramów tłuszczu, niecałe trzy kilo gazu, niespełna trzy kilo związków organicznych i prawie czterdzieści dziewięć kilogramów wody. Ale takie rzeczy Dwight i tak powinien wiedzieć. Za to z pewnością nie można było od niego oczekiwać, że będzie miał pojęcie o tym, czy każdy zawór do zmniejszania ciśnienia jest w pełni sprawny ani czy któraś z kolumn destylacyjnych nie została zapchana. To wchodziło w zakres kompetencji Erniego.

Do obowiązków Erniego nie należało z kolei grzebanie w programach komputerowych, które kontrolują proces produkcji i dyrygują nim – kolejność działań i temperatura, poszczególne etapy przetwarzania, to, jak długo i jak szybko wsad przesuwa się rurami, a także, co dzieje się z ostatecznym produktem i odpadami. Nie, to nie leżało w kompetencjach Erniego, do tego uprawniony był wyłącznie Dwight. To on, twórca tego programu, jako jedyny miał prawo i możliwość zmieniania go i wnoszenia poprawek. Ale te chciwe dranie znalazły sposób, żeby to obejść, żeby go zignorować. Teraz Dwight miał tylko nadzieję, że Ernie nie odkrył kolejnego charakterystycznego sygnału, na który on jeszcze nie zdążył zareagować.

Nagle Dwight chwycił się barierki, by utrzymać równowagę. Czyżby stalowa krata pod jego stopami zaczęła wibrować?

Obejrzał się na drabinę na końcu kładki. Czy słyszałby, jak Ernie wspina się po chwiejnych metalowych szczeblach? Ochronne zatyczki w uszach tłumiły hałas urządzeń, szum i pobrzękiwanie rur i zwojów wężownic, które wiły się zygzakiem od zbiornika do zbiornika, syczenie hydrauliki i jęk wirników, a nawet chlupot płynu w dole. A jednak, chociaż kładka zachybotała się przez moment, na jej końcu nikogo nie było widać.

Dwight czekał – lada chwila spodziewał się zobaczyć na szczycie drabiny dłonie Erniego. Z łoskotom podjechała kolejna cysterna, biegi zazgrzytały, chmura oparów benzyny uniosła się w górę. Kładka znów się zakołysała. Być może to tylko wibracje spowodowane przez samochód. Albo wyobraźnia Dwighta.

Poprawił okulary ochronne i zerknął na zegarek. Dzień pracy dobiegł końca. Gdzie, do diabła, podział się Ernie? Dwight miał nadzieję, że wyjdzie trochę wcześniej, a teraz zapowiada się, że utknie w korku. Ten człowiek w hotelu Marriott na lotnisku będzie musiał na niego poczekać. A zresztą, co z tego? Czy powinien się tym przejmować? I tak bez niego nie zaczną, nic bez niego nie zrobią. Po kilku krótkich rozmowach telefonicznych zorientował się, że chcą uzyskać od niego możliwie najwięcej informacji. Do diabła, mają szczęście, że zdecydował się postąpić uczciwie.

To swojej babce zawdzięczał imię po wielkim generale Dwighcie D. Eisenhowerze, lecz ani razu w swoim życiu Dwight Lansik nie zachował się jak przystało na generała. Zamiast tego zawsze był potulnym i posłusznym szeregowcem czy sługą, harował jak wół i pozwalałby inni przypisywali sobie zasługi wynikające z jego heroicznej pracy. Najwyższa pora wziąć sprawy w swoje ręce. Co z tego, że przyjedzie do hotelu trochę spóźniony? To bez znaczenia, ci ludzie i tak rzucą się na każdą najmniejszą informację, którą on posiada, rzucą się jak wygłodzone sępy, gotowe porwać na strzępy i zniszczyć wszystko, co stworzył ciężką pracą. Niech czekają.

Zmusił się, by spojrzeć w dół. Gęsta zupa, którą nazywali wsadem, bulgotała i wirowała w zbiorniku o pojemności dziesięciu tysięcy litrów, skąd była później wysysana dalej i przepychana do potężnych ostrzy, które kroiły, siekały i mieliły to wszystko na grudki wielkości ziarnka grochu. Gazy gnilne powstawały w tej miksturze całkiem naturalnie, bez żadnej elektronicznej ingerencji czy stymulacji. Nie, ten smród nie był tworem człowieka, lecz naturalnym i nieuniknionym skutkiem wrzucenia do jednego zbiornika psujących się odpadów z rzeźni: oślizgłych jelit, krwi w kolorze rdzy i jasno-pomarańczowych gąbczastych płuc, które pływały i podskakiwały na powierzchni obok zgniłych kurzych łbów z nienaruszonymi, otwartymi oczami. Przecież kurczaki chyba też mają powieki?!

Chryste, co za fetor! Oczy piekły Dwighta pomimo ochronnych okularów. Nie patrz w dół, powiedział sobie, żeby powstrzymać odruch wymiotny.

Po raz wtóry zerknął na zegarek, przesuwając go na swoim kościstym nadgarstku. Rolex wart był więcej niż jego samochód, dostał ten skromny prezent od dyrektora generalnego z okazji otwarcia zakładu. Nosił go, by przypominać swoim podwładnym, że jest w tej firmie bardzo ważną osobą, choć tak naprawdę uważał, że to jarmarczny gadżet i wyrzucanie pieniędzy.

Gdzież, do diabła, podziewa się Ernie Walker? Jak śmie skazywać go na czekanie w palącym słońcu i w tym obrzydliwym smrodzie?

Dwight przechylił się przez barierkę z nadzieją, że kładka przestanie się kołysać. Zaczęło mu się robić niedobrze. Podkoszulek przykleił się do pleców jak druga skóra. Dwoma szybkimi ruchami podciągnął starannie zawinięte rękawy wyprasowanej błękitnej koszuli, rozpiął kołnierzyk i rozluźnił krawat. Nie pomogło. Stłumione hałasy łączyły się ze sobą w ryk, aż głowa zaczęła mu pękać z bólu. Zdjął żółty kask i przetarł czoło. Stracił na moment równowagę, gdyż lekko zakręciło mu się w głowie, i nawet nie zauważył, że od tyłu ktoś się do niego zbliża.

Pierwsze pchnięcie rzuciło go na barierkę. Miał wrażenie, że powietrze uciekło mu z płuc. Zgiął się wpół, a barierka wcisnęła mu się w żołądek. Zanim złapał oddech, poczuł, że ktoś chwyta go za nogi i podnosi.

O Boże! – krzyknął, chwytając się kurczowo barierki.

Zaciskał mocno dłonie na stalowej barierce, wisiał na niej. Chciał oprzeć na czymś stopy, ale tylko ślizgał się po betonie. Nie było tam żadnego występu, żadnych pęknięć, zupełnie nic. Ręce go rozbolały, ściskał metal palcami mokrymi od potu.

Próbował spojrzeć w górę, błagać o ratunek, ale jego głos był taki słaby, jakby dochodził z daleka, i dodatkowo stłumiony przez zatyczki w uszach. Wiedział, że nikt nie usłyszy go w tych wibracjach, zgrzytach i pobrzękiwaniach. Mimo to pomiędzy oddechami zanosił błagania do cienia, który znajdował się nad nim, do tej wielkiej postaci, wokół której słońce za plecami tworzyło efekt aureoli. Okulary mu zaparowały, kask wpadł do gęstej zupy. Z powodu zatyczek w uszach zdawało mu się, że jego krzyk rozlega się wyłącznie w głowie.

Kiedy rura spadła z całą siłą na palce Dwighta, był przekonany, że połamała mu kości. Pomimo bólu nadal ściskał metalową barierkę, lecz wkrótce jego palce stały się bezwładne. Kiedy rura uderzyła go w głowę, czuł, że traci panowanie nad ciałem.

Czuł też, że leci w dół. Świadomość opuściła go niepostrzeżenie. Słyszał wibracje otaczającej go gęstej mazi, które przypominały fale oceanu rozbijające się o brzeg. Przez zlewające się w jedno mętną rdzawą wodę i niebieskie niebo widział podskakujące obok kurze łby z szeroko otwartymi oczami.

Dwight Lansik bardzo dobrze wiedział, że za parę minut maź go wessie, połknie go w całości, że stanie się częścią mieszanki, którą sam stworzył. Był zatem wdzięczny, kiedy wreszcie wszystko pochłonęła czerń.

 

Colin Jernigan kroczył żwawo przez zatłoczony hol hotelu Marriott, próbując znaleźć jakieś spokojne miejsce. Wibracje w telefonie komórkowym nie ustawały. Colin przepchnął się obok dwóch ospałych biznesmenów, o mały włos nie potykając się o wielkie walizki, które za sobą ciągnęli.

Tak? – warknął w końcu do mikrofonu.

Odpowiedziała mu cisza. Przeszedł przez obrotowe drzwi, i z hałasu rozmów wpadł w szum silników samochodowych. W dalszym ciągu fatalnie słyszał.

Proszę mówić.

Spotkanie właśnie zostało odwołane – powiedział w końcu męski głos.

Nie rozpoznał go, ale to nie miało znaczenia. Jeśli ten człowiek zna numer jego telefonu, to znaczy, że ma prawo do niego dzwonić. Colin nie odpowiedział, nie musiał tego robić, ponieważ niemal natychmiast usłyszał kliknięcie, a potem ciągły sygnał.

Wsunął telefon do kieszeni marynarki. Nie był zdziwiony ani rozczarowany, dawno temu pozbył się tych dwóch bezwartościowych emocji. Mimo to jego palce trafiły na złotą spinkę do krawata. Potarł ją kciukiem, jakby na szczęście, równocześnie poprawiając krawat i przeglądając się w szybie pustej kabiny portiera hotelowego.

Przetarł oczy i przyjrzał się uważnie swojemu odbiciu. Wyglądał okropnie. Wkrótce wszystkie włosy przedwcześnie mu posiwieją. Ramiona miał tak przygarbione, że natychmiast je wyprostował. Ból w karku świadczył o tym, że być może siwizna wcale nie jest przedwczesna.

Niepotrzebna podróż, cały dzień zmarnowany. Wolał nie myśleć, jak powie o tym szefowej, bo będzie wściekła, był tego pewny. Zastanowił się krótko, dlaczego doktor Lansik w ostatniej chwili się wycofał.

Colin Jernigan wzruszył ramionami i zerknął na zegarek. Potem zaczął szukać wzrokiem lotniskowego autobusu. Zdrzemnie się trochę w drodze powrotnej, może nawet zdoła dotrzeć do Waszyngtonu przed dziennikiem o jedenastej wieczór.

ROZDZIAŁ DRUGI

 

Piątek, 9 czerwca

Tallahassee, Floryda

 

Telefon wyrwał Sabrinę Galloway ze snu prawie godzinę przed budzikiem. Wyłączyła go już i odłożyła na nocną szafkę, ale kiedy znowu opadła na poduszki, czekała, aż jej serce przestanie walić i oddech wróci do normy.

Czego się spodziewała? Przecież właśnie po to porzuciła spokojne, przewidywalne życie w Chicago i przeniosła się do Tallahassee. I powiedziała w szpitalu, że mogą do niej dzwonić o każdej porze dnia i nocy. Mimo to, ilekroć telefon dzwonił przed wschodem słońca, wpadała w panikę.

Obudziłam panią?

Ton był zawsze ten sam – szorstki, autorytarny i bez cienia skruchy. Chociaż za każdym razem dzwoniła inna pielęgniarka, wszystkie mówiły podobnie. Z początku Sabrina próbowała zapamiętać ich imiona, ale kiedy telefon dzwonił coraz częściej, przestała się tym przejmować, choć wiedziała, że to zdenerwowałoby jej ojca, w każdym razie w innym czasie. Teraz już może mniej.

Wiem, że jest wcześnie – ciągnęła pielęgniarka – ale zaraz kończę dyżur. – To także często podawały jako powód, niezależnie od tego, czy dzwoniły tuż po północy, czy przed szóstą rano.

Tak, rozumiem – odparła Sabrina i przygryzła dolną wargę. Prawdę mówiąc, nie rozumiała, dlaczego ktoś z następnej zmiany nie mógłby do niej zadzwonić o bardziej rozsądnej porze, kiedy serce nie zamierałoby jej ze strachu, że coś się stało. Oczywiście, jeżeli sprawa nie była pilna. W ten sposób nigdy nie będzie wiedziała, kiedy rzeczywiście nastąpi kryzys.

Znowu usiłował opuścić teren – oznajmiła rozdrażniona kobieta, jakby rzecz dotyczyła nastolatka, który nie wrócił do domu o umówionej godzinie. Potem dodała po namyśle: – On chce się z panią widzieć. Doktor Fullerton uważa, że trochę się uspokoi, jak panią zobaczy.

Sabrina obiecała, że przyjedzie jak najszybciej, na co pielęgniarka odparła, że wystarczy, jak pojawi się po południu. Panują nad sytuacją. Dlaczego zatem budzą ją w porze zarezerwowanej na sytuacje wyjątkowe, wywołując panikę, która będzie towarzyszyła jej do rana? Zna odpowiedź, nie musi pytać. Raz zadała to pytanie i usłyszała, że wykonują tylko jej polecenia, honorują jej prośbę, by informować ją o każdej porze, kiedy muszą uciec się do specjalnych środków, by go uspokoić.

Nie mamy obowiązku kontaktować się z panią – przypomniała jej przełożona pielęgniarek na koniec swojego wykładu. Robią jej tylko przysługę, z grzeczności.

Sabrina usiadła na brzegu łóżka, czekając, aż minie ucisk w piersi. Za każdym razem spodziewała się najgorszego, wiadomości podobnej do tej, jaką otrzymała dwa lata temu. Od tego wszystko się zaczęło. Ucisk w piersi zamienił się w ból, niewiele lepszy, ale przynajmniej znajomy. W dalszym ciągu tęskniła za matką.

Sięgnęła po sportowe buty, które zostawiła obok nocnej szafki, gdzie czekały, aż wsunie w nie stopy w półmroku świtu. Niezależnie od telefonów, Sabrina zawsze budziła się przed wschodem słońca. Codzienna rutyna była jej opoką, porządkowała chaos, który zapanował w jej dotąd przewidywalnym i zorganizowanym życiu. Zamiast w piżamie, sypiała w sportowym biustonoszu i szortach do joggingu, żeby nie mogła wykręcić się od porannego biegu. Nabrała tego zwyczaju po przeprowadzce na Florydę. W pierwszych tygodniach w nowym miejscu wyjście spod kołdry kosztowało ją mnóstwo wysiłku. Powtarzała sobie, że musi być silna ze względu na ojca, nie może stracić także i jego.

Gdy tylko wstała, zaczęła słać łóżko, porządnie naciągając na rogach prześcieradło. Zanim skończyła, siedziała znów na skraju materaca, zła, że ponownie musieli skrępować ojca. Kiedy ujrzała go po raz pierwszy z rękami przypiętymi do łóżka skórzanymi paskami, jakby był zbrodniarzem, poprosiłaby puścili go z nią do domu. Ani przez moment nie pomyślała, że nie będzie w stanie równocześnie pracować i opiekować się ojcem. Pielęgniarka – ta sama, która uświadomiła jej, że dzwoniąc do niej, robią jej grzeczność – szybko wybiła Sabrinie z głowy ten heroiczny pomysł, wyjaśniając, że skoro ojciec sam podpisał zgodę na pobyt w szpitalu, tylko on i doktor Fullerton mogą zadecydować, kiedy z niego wyjdzie. A doktor Fullerton nie zrobi tego, oczywiście, szybko.

Sabrina chwyciła szary T-shirt, który leżał na krześle, i włożyła go. Przypomniała sobie, co ma tego dnia do zrobienia w pracy, od razu lak reorganizując w myślach dzień, by znaleźć czas na nieplanowaną wycieczkę. Spyta szefa, czy może wyjść wcześniej. Jest piątek, więc nie powinna mieć z tym problemu. Jeśli szczęście jej dopisze, będzie wracała do domu przed zmierzchem. To może głupie, ale nie znosiła Chattahoochee po zmierzchu. Ilekroć się do tego przyznawała, czuła się jak dziesięcioletnia dziewczynka, ponieważ różne plotki i pogłoski faktycznie brzmiały jak stare legendy opowiadane przy ognisku.

W kuchni usłyszała kliknięcie pierwszego regulatora czasowego. W ciągu minuty pomieszczenie wypełnił zapach świeżo parzonej kawy. Kilka sekund później zaklekotał lodownik, wysypując do dozownika kostki lodu do koktajlu mlecznego na śniadanie.

Czekając na kawę, Sabrina podniosła zza drzwi zwiniętą gazetę i poprawiła doniczkę, w którą notorycznie trafiał dostawca gazet. Zerkając na lokalne tytuły, natychmiast zatęskniła za „Chicago Tribune”. Kto by pomyślał, że będzie jej brakowało historii o morderstwach i malwersacjach, że nie wystarczy jej program uroczystości organizowanych w okręgu i informacja o nowym podziale na strefy miejskie. Od przeprowadzki do Tallahassee na Florydzie minął prawie rok, a ona nadal się tutaj nie zadomowiła. Przypuszczała, że nigdy tak się nie stanie, choć w istocie wcale nie chodziło o Florydę.

Całe dotychczasowe życie spędziła w Chicago, w ciągu trzydziestu pięciu lat przeniosła się najdalej z centrum na przedmieścia. Nigdy nie czuła się samotna w mieście liczącym dwa miliony osiemset tysięcy mieszkańców, nawet podczas ciągnących się w nieskończoność zim. Oczywiście, dopadał ją wtedy niepokój. Jakże mogło być inaczej, kiedy wciąż miała przed sobą góry czarnego brudnego śniegu i zwały lodu na ulicach? W ponurym środku zimy opatuleni obcy ludzie mijali się, nie patrząc sobie w oczy, wszyscy skupieni wyłącznie na jednym – powrocie do ciepłego domu. Ale tak wyglądało w zimie życie na środkowym zachodzie.

W Chicago miała ustalony plan dnia, czas wypełniały jej zajęcia ze studentami. A jeszcze przed dwoma laty miała także rodzinę, która była jej liną ratowniczą: lekko neurotyczną, za to kochającą matkę, cudownego kochającego ojca i lekkomyślnego, lecz czarującego brata, który był jej najlepszym przyjacielem. Nigdy nie wyobrażała sobie, że wszyscy znikną z jej życia niemal w jeden dzień.

Nie, tu nie chodzi o Florydę. Sabrina nie potrzebowała tytułu doktorskiego, by wiedzieć, że jej samopoczucie nie zależy od tego, co ją otacza, tylko od niej samej. Ciepła i słoneczna Floryda mogłaby i powinna zadziałać raczej jak katalizator. Mieszkańcy Tallahassee wymieniali spojrzenia, kiedy spotykali się na ulicy, chociaż Sabrina podejrzewała, że na nią patrzyli wyłącznie z ciekawości i szybko dochodzili do wniosku – widziała to w ich oczach – że nie jest stąd.

Zastanawiała się, skąd to wiedzą. Co tak naprawdę ją zdradza?

Przejrzała gazetę, czytając tylko tytuły, i nalała do kubka jedną czwartą chudego mleka i trzy czwarte kawy. Na dole trzeciej strony jej uwagę zwrócił tytuł: „Koniec Jackson Springs”.

Codziennie w drodze do EcoEnergy Sabrina mijała rozlewnię wody butelkowanej, która była firmą rodzinną. Pokiwała głową, bo tak naprawdę informacja ta jej nie zdziwiła. Jako naukowiec uważała, że rząd federalny fatalnie kontroluje stan wody w miastach, pozwalając na zbyt wysoki poziom arsenu i innych niebezpiecznych zanieczyszczeń w miejskich wodociągach. Pomysł, że skuteczniej kontrolowaliby wodę butelkowaną, brzmiał jak żart. Popijała ciepłą kawę, bardziej martwiąc się zawartością kofeiny niż jakością wody. Odkąd zamieszkała w Tallahassee, nie przespała przyzwoicie ani jednej nocy, a przecież kofeina stanowi pewnie najmniejszy z jej problemów. Oby tylko było to takie proste.

Olivia, przyjaciółka Sabriny, często przypominała jej, że w ciągu niecałego roku Sabrina pozbierała się i przeniosła do zupełnie nieznanej sobie części kraju. Rzuciła się w wir nowej pracy w obcym jej do tej pory przemyśle, a na dodatek opiekowała się ojcem.

To kofeina powoduje stres i nie daje ci spać w nocy – konkludowała Olivia, wypychając policzek językiem.

Sabrina wypiła kawę do dna i odstawiła kubek. Mimo woli potarła miejsce na palcu, na którym nosiła pierścionek z diamentem. Był za luźny, ale dotąd nie wybrała się z nim do jubilera, by go dopasować. Stale bała się, że go zgubi, kiedy bez przerwy wciągała i zdejmowała gumowe rękawiczki, a zatem pierścionek leżał bezpiecznie w pudełku na toaletce, by nie spłynął razem z wodą.

I kogo ona oszukuje? Tak naprawdę zdjęła go, ponieważ związane z nim obietnice już dawno straciły znaczenie. Kosztowało ją to o wiele więcej, niż się spodziewała.

Szczerze mówiąc, nowa praca miała być dla niej ratunkiem. W końcu Sabrina jest naukowcem, znajduje wielką przyjemność w mierzeniu się z nowymi zagadkami, w rozwiązywaniu nierozwiązywalnych problemów, znajdowaniu alternatywy dla starych, rutynowych metod. Ta nienasycona ciekawość była w jej wypadku naturalna i instynktowna. Nadeszła pora, by Sabrina znalazła się w prawdziwym świecie i skonfrontowała się z jego wyzwaniami, zamiast siedzieć, debatować i teoretyzować na ich temat. Przez dziesięć lat poświęcała tyle uwagi zdobyciu stałej pracy, że zapomniała chyba, co to jest dreszcz odkrycia.

W dzieciństwie marzyła właśnie o czymś takim jak praca w EcoEnergy. Kiedy dorastała, jej starszy brat Erie kopał piłkę i składał modele samochodów, a Sabrina błagała ojca o używany mikroskop, by mogła lepiej przyjrzeć się cząsteczkom, z których zbudowana jest grudka ziemi. Całymi godzinami rozmyślała, jak oddzielić od siebie te cząsteczki, a potem znów godzinami eksperymentowała, co się stanie, kiedy doda do każdej z nich wodę. Gdy Erie poznawał dziewczyny, Sabrina rozkładała cząsteczki kwasu siarkowego i fosfaty chromu. Latem, kiedy skończyła piętnaście lat, jej matka wpadła w ekstatyczną radość, dowiedziawszy się, że Sabrina spędza wszystkie popołudnia z Billym Snyderem, ale radość ta trwała do chwili, gdy oznajmili, że pracują razem nad stworzeniem takiej latarki, która świeciłaby w ciemnościach bez baterii.

Najsurowsze oskarżenie matki brzmiało:

Stajesz się coraz bardziej podobna do ojca.

Matka zawsze mówiła to z uśmiechem, a Sabrina wiedziała, że jest to bardziej komplement niż oskarżenie. Taka właśnie była matka – twórczo wykorzystywała w równej mierze pędzle i glinę, co melodramat i sarkazm. Sabrina wiedziała też, że rodzice się kochali, chociaż lekko z siebie pokpiwali i prowokowali się. Matka nazywała wynalazki swojego męża, Arthura Gallowaya, „bezwartościowym ustrojstwem”, chociaż podczas pokazów klaskała i ukrywała łzy wzruszenia. Ustrojstwa ojca stanowiły zazwyczaj źródło wszystkich rodzinnych kłótni, a zdaniem matki także powód ich niełatwego życia i problemów. Ale ojciec nigdy się tym nie przejmował, na wybuchy matki odpowiadał uśmiechem. Udawało mu się ugłaskać ją całusem w policzek i zapewnieniem, że kocha ją do szaleństwa.

Sabrina nie przypominała sobie żadnych specjalnych problemów, nie pamiętała, by jej rodzime kiedykolwiek – choćby raz – brakowało pieniędzy. Praca ojca w charakterze wykładowcy na uniwersytecie zapewniała im więcej niż dostatnie życie. Dopiero po śmierci matki Sabrina uprzytomniła sobie, że przez wszystkie kłótnie i oskarżenia matka po prostu dawała do zrozumienia, że zdaje sobie sprawę, iż Arthur Galloway mógłby być sławnym wynalazcą, gdyby nie wziął sobie na barki rodziny i konieczności jej utrzymania. Miała świadomość, że poświęcił coś o wiele cenniejszego i chciała go zapewnić, że ona o to nie prosiła. Jakby przy okazji dawała mu pretekst, a może drugą szansę, by zmienił zdanie. To było bredzenie kobiety, która nie mogła uwierzyć, że jest warta dobrego losu, jaki stał się jej udziałem. A tak naprawdę Meredith i Arthur Gallowayowie byli w sobie zakochani do szaleństwa. W końcu to nie humory matki doprowadziły Arthura Gallowaya do choroby umysłowej, to nie one wbiły klina między ich dzieci. To raczej brak owych humorów, brak matki rozerwał na strzępy rodzinne więzi.

Na zewnątrz rozległ się jakiś trzask. W pierwszej chwili Sabrina się przestraszyła, chociaż poznała ten dźwięk. Potem skrzywiła się, słysząc kolejne uderzenie. Pobiegła przez pokój do przesuwanych oszklonych drzwi.

Hej, przestań! – krzyknęła, otworzywszy drzwi. Za późno. Wielka biała kocica zrzuciła łapą trzecią terakotową doniczkę z balustrady tarasu.

Przestań wreszcie, Lizzie.

Sabrina chwyciła szczotkę, która zajmowała stałe miejsce w rogu małego patia, i machnęła nią przed kotką, zanim ta zdołała zrzucić kolejną doniczkę. Dopiero po wielu tygodniach mieszkania w tym domu Sabrina uświadomiła sobie, że kotka terrorystka jest głucha jak pień, więc nawet podnoszenie szczotki nie działało, dopóki nie znalazła się na linii wzroku zwierzęcia.

W taki ranek jak dziś Sabrina zupełnie nie miała ochoty rozprawiać się z Lizzie Borden.

ROZDZIAŁ TRZECI

 

Tallahassee, Floryda

 

Jason Brill odchodził od recepcji, kręcąc głową. To śmieszne, co w tym hotelu uważa się za apartament. Tak zwany kierownik recepcji był tak ograniczony, że nawet się nie zawstydził, tylko unosił gęste krzaczaste brwi na każde pytanie Jasona, jakby nie mieściło mu się w głowie, że brzęcząca i pusta mała lodówka to niezupełnie to samo, co dobrze zaopatrzony minibar. Jason poprawił krawat i ściągnął rękawy koszuli, jakby sprzeczka nie skończyła się na ostrej wymianie zdań. Miał chęć uderzyć tego faceta, dawniej tak właśnie by zrobił. Wiedział, że szef nie będzie narzekał na pokój, ale on nie był usatysfakcjonowany.

Zacisnął palce na karcie magnetycznej do tego żałosnego apartamentu, po czym wsunął ją do tylnej kieszeni spodni. Do niego należało dopilnowanie, by senator dostał to, co najlepsze, i miał nienaganną obsługę. Tego ranka okazało się to szczególnie trudne, ponieważ nikt z personelu tego cholernego hotelu – angielski nie był tu dla nikogo pierwszym językiem – nie wiedział nawet, kim jest senator John Quincy Allen. Dobra, to jeszcze jeden powód, by popierać stanowisko szefa w sprawie imigracji, które w skrócie opierało się na tym, że należy odesłać całą tę cholerną hołotę do domu i zbudować mur.

Wcześniej Jason rozważał pójście do innego hotelu, ale zapewne różnica nie byłaby wielka, gdyż w całym mieście nie było przyzwoitego hotelu czterogwiazdkowego. Teraz żałował, że senator zdecydował się zostać tutaj na noc. Może przekona go, by wracali jednak po zakończeniu zwiedzania. Zaoszczędziłby senatorowi przynajmniej omletu szefa kuchni z nieściętym białkiem – do tej pory czuł w ustach ten paskudny smak. Owsianka z kolei była rozwodniona. Swoją drogą Jason nie rozumiał, dlaczego śniadanie na południu nie może się obyć bez płatków owsianych. Ale senator nie przejmie się omletem, przejmie się płatkami, chociaż się nie poskarży. Spuści tylko oczy i lekko skinie głową, jakby mówił: „Więc nie udało się zdobyć nic lepszego”.

Boże, jak on nie znosił tej pełnej rozczarowania miny, tego spojrzenia mówiącego: „A zatem tak mi się odwdzięczasz?”. Czasami wolałby, żeby facet zmieszał go z błotem. Wuj Louie mawiał do Jasona: „To niezdrowo, jak człowiek nie wypowie, co mu leży na wątrobie. Jak dusisz wszystko w środku, to w końcu wybuchniesz”. Wuj Louie nie należał do wielkich mędrców, ale nie brakowało mu zdrowego rozsądku, czego z kolei nie można powiedzieć, jak odkrył Jason, o ludziach, którzy cieszyli się największą popularnością w stolicy.

Ale Jason wiedział także, na czym polega różnica między tymi, którzy odziedziczyli dobre maniery i dyscyplinę, a tymi, którzy muszą uczyć się tego od zera, czyli różnica między senatorem Johnem Quincym Allenem i wujem Louiem. Ten pierwszy, tak jak Jason w tej chwili, spokojnie odszedłby od dupka z recepcji, ten drugi walnąłby o ścianę gębą tego zadowolonego z siebie drania.

Poruszył ramionami i wyciągnął szyję, bo cały dzień czuł tam napięcie. Kiedy dotarł do wind i nacisnął przycisk ze strzałką do góry, wyjął telefon komórkowy. Czekając na windę, przeglądał listę połączeń. Drzwi windy rozsunęły się i wysiadły z niej dwie rozgadane pokojówki. Kiedy dostrzegły Jasona, natychmiast urwały rozmowę w połowie zdania. Było to oczywiste, pomimo że nie rozumiał ich języka. Starsza, mijając go, skłoniła głowę, młodsza obdarzyła zaś uśmiechem, cudownie nieśmiałym, jakby nie miała pojęcia, że ma ładną pupę. Ale potem obejrzała się przez ramię, jakby jednak chciała się upewnić, czy zauważył jej jędrne pośladki. To mu przypomniało, że dyscyplina z pewnością nie jest zdrowa dla dwudziestosześcioletniego faceta.

Co prawda nie istniał żaden podręcznik dobrego zachowania dla szefa personelu senatora, nikt też nie powiedział mu nigdy, co wypada, a czego nie wypada robić. Doszedł do tego sam. Dość szybko zdał sobie sprawę, że polityka to nieustający ciąg poważnych insynuacji, niezależnie od tego, czy zawiera się umowy, czy wypruwa flaki. Dają nawet tym insynuacjom oryginalne nazwy, używając na przykład sformułowania: „polityka osobistej destrukcji”. Ale tam, skąd pochodził Jason, nie miało znaczenia, jak to się nazywa, czy jak delikatnie się to robi. Wypruwanie flaków to zawsze wypruwanie flaków.

Gdy tylko wszedł do windy, zadzwoniła komórka.

Jason Brill – powiedział.

Brill, mówi Natalie Richards.

Uśmiechnął się mimo woli, jakby przywołał ją myślami.

Witam, pani Richards.

O co chodzi z tą zmianą lokalu na przyjęcie przed szczytem?

U mnie wszystko w porządku, dziękuję, a jak się pani miewa?

Skończ z tymi pierdołami, Brill. Nie mam czasu na twoje głupkowate poczucie humoru. I nie lubię, kiedy ludzie zaczynają bawić się w ciuciubabkę i nie pofatygują się, żeby powiadomić nasze biuro.

Spokojnie, pani Richa...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin