Pow i e śc i Jonathana Kellermana
ALBUM MORDERSTW
BAGNO
BOMBA ZEGAROWA
CIAŁO I KREW
CICHA WSPÓLNICZKA
DETEKTYWI
DIABELSKI WALC
DOKTOR ŚMIERĆ
IMPULS
KIEDY PĘKA TAMA
KLINIKA KLUB
SPISKOWCÓW
NAD KRAWĘDZIĄ
NIEDOBRA MIŁOŚĆ
OBSESJA
OCZY DO WYNAJĘCIA
PAJĘCZYNA
POKRĘTNY UMYSŁ
POTWÓR
SELEKCJA
TERAPIA
TEST KRWI
UNIK
W OBRONIE WŁASNEJ
WŚCIEKŁOŚĆ
Z ZIMNĄ KRWIĄ
oraz
Jonathan & Faye Kellerman
PODWÓJNE ZABÓJSTWO
BOSTON, SANTA FE
MIASTA ZBRODNI
BERKELEY, NASHvILLE
JONATHAN
KELLERMAN
DOWÓD
1
Ja mówię prawdę. Oni kłamią. Ja
jestem silny. Oni słabi. Ja jestem
dobry. Oni źli.
To nie była żadna robota, ale Doyle przynajmniej coś zarabiał.
Po co ktoś bulił piętnaście dolców za godzinę, trzy godziny dzien-
nie, pięć dni w tygodniu za pilnowanie pustej skorupy potwornego
domiszcza jakiegoś bogatego idioty, tego Doyle nie kapował.
Rozejrzenie się zajmowało mu piętnaście minut. Jeśli szedł powoli.
Resztę czasu siedział, jadł obiad i słuchał Cheap Trick na walkmanie.
I myślał o tym, że byłby prawdziwym gliną, gdyby nie wysiadło mu
kolano.
Firma mówiła „idziesz tam i tam", on robił, co mu kazali.
Nie miał już prawa do renty, zgodził się na pół etatu bez dodatków.
Sam płacił za pranie munduru.
Raz podsłuchał, jak dwóch innych rozmawiało za jego plecami.
„Kuśtyk ma fart, że w ogóle coś dostał".
Jakby to była jego wina. Miał we krwi pół promila, nawet się nie
zbliżył do dopuszczalnego limitu. Drzewo wyskoczyło nie wiadomo
skąd.
„Kuśtyk" Doyle poczuł falę gorąca na twarzy i w piersi, ale jak zwy-
kle nic nie powiedział. Któregoś dnia...
Zaparkował taurusa na łysym kawałku ziemi tuż przy ogrodzeniu,
poprawił koszulę.
7
Siódma rano, wszędzie cicho, nie licząc krakania głupich wron.
Dzielnica bogatych idiotów, ale niebo w takim samym nędznym od-
cieniu mlecznej szarości jak w Burbank, gdzie mieszkał Doyle.
Na Borodi Lane było pusto. Jak zwykle. Doyle rzadko kiedy kogoś
tu widywał, jeśli już, to pokojówki i ogrodników. Nadziani durnie pła-
cili, żeby mieszkać w tej okolicy, ale nigdy tu nie przebywali, jedna po-
tworna posiadłość obok drugiej, ukryte za wielkimi drzewami i wyso-
kimi bramami. Chodników też nie było. O co w tym wszystkim w ogóle
chodzi?
Co jakiś czas środkiem ulicy przebiegała z nieszczęśliwą miną jakaś
wychudzona blondynka w dresie z Rodeo Drive. Nigdy przed dziesiątą,
ten typ śpi do późna, je śniadanie w łóżku, potem masaż i tak dalej.
Wylegują się w satynowej pościeli, obsługiwane przez pokojówki i lo-
kajów, dopóki nie wykrzeszą dość energii, żeby ruszyć swoje chude
tyłki i długie nogi.
Truchta sobie taka środkiem jezdni, a tu wypada jakiś rolls i bęc. To
by dopiero było.
Doyle wyjął z bagażnika pudełko na drugie śniadanie pomalowane
w kamuflujący wzór, ruszył w kierunku dwupiętrowej skorupy ze sklejki.
Drugie piętro to ten kretyński zamkowy element - wieża. Niedokończo-
ny szkielet domu, w zamyśle wielkiego jak... jak zamek z Disneylandu.
Dom z bajki. Doyle pomierzył krokami, wyszło mu co najmniej dwa
tysiące metrów kwadratowych. Osiem tysięcy metrów działki, może
dziesięć.
Konstrukcja obita sklejką - Doyle'owi nie udało się ustalić dlacze-
go. Wszystko stanęło i teraz było szare, pokrzywione, poznaczone za-
ciekami rdzy z gwoździ.
Obrzydliwe szare niebo przeciekało przez gnijące belki. W upalne
dni Doyle chowa...
izebel