N. Barley, Niewinny antropolog.docx

(259 KB) Pobierz
SERIA PODRÓŻNICZA

 

NIGEL BARLEY

Przełożyła Ewa T. Szyler

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

NIEWINNY ANTROPOLOG

Notatki z glinianej chatki

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Spis treści:

 

1.      Dlaczego by nie?...........................................................................................................str. 3

2.      Pełna gotowość..............................................................................................................str. 6

3.      W góry...........................................................................................................................str. 9

4.      Honi soit qui Malinowski............................................................................................str. 14

5.      Zaprowadźcie mnie do waszego wodza......................................................................str. 19

6.      Czy niebo jest dla ciebie czyste?.................................................................................str. 28

7.      „Kamerunie, kolebko naszych ojców”........................................................................str. 37

8.      Dno..............................................................................................................................str. 54

9.      Ex Africa semper aliquid novi....................................................................................str. 64

10.  Obrzędy i urzędy.........................................................................................................str. 67

11.  Mokre i suche..............................................................................................................str. 80

12.  Pierwsze i ostatnie owoce...........................................................................................str. 91

13.  Obcy swój..................................................................................................................str. 100

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dlaczego by nie?

Dla Jeepa

"Dlaczego by właściwie nie pojechać w teren?" Takie oto pytanie rzucił jeden z moich kolegów na koniec mocno zakrapianej dyskusji o stanie antropologii, nauczania uniwersyteckiego oraz życia akademickiego w ogólności. Podsumowanie nie wypadło najlepiej. Niczym pani Hubbard z angielskiej piosenki dla dzieci, szukaliśmy jedzenia w pustym

kredensie.

Moja historia niewiele różni się od innych. Wykształcenie zdobyłem w instytucjach szkolnictwa wyższego, a nauczycielem zostałem bardziej przez przypadek niż wskutek zamierzonego działania. Życie uniwersyteckie w Anglii opiera się na kilku niemożliwych do przyjęcia założeniach. Zakłada się mianowicie, że kto jest dobrym studentem, ten będzie dobrym naukowcem. Kto jest dobrym naukowcem, będzie dobrym nauczycielem. A kto jest dobrym nauczycielem, zechce z pewnością przeprowadzać badania terenowe. Żaden z tych związków w rzeczywistości nie zachodzi. Znakomici studenci przeprowadzają zatrważająco złe badania. Wspaniali akademicy, których nazwiska wciąż się spotyka w fachowych periodykach, prowadzą tak ogłupiające i nudne zajęcia, że studenci opowiadają się przeciw, wyparowując z sal wykładowych niczym rosa pod afrykańskim słońcem. Jest w zawodzie mnóstwo oddanych badaczy terenu, o skórach wyprawionych skwarem, którzy przez całe lata, zaciskając zęby, obcują z tubylcami i którzy sprawami uczelni interesują się niewiele albo wręcz nie interesują się nimi wcale.

Z tymi badaniami terenowymi, jak uznaliśmy - my, zniewieściali „młodzi antropolodzy” z doktoratami pisanymi po bibliotekach - mocno przesadzano. Naturalnie starsi nauczyciele, którzy „pełnili służbę” w czasach imperium i przy okazji swoich obowiązków „tyknęli trochę antropologii”, mieli własny interes w podtrzymaniu kultu boga, którego najwyższymi kapłanami się mienili. Za dużo znieśli trudów oraz niedostatków na bagnach i w dżunglach, żeby jakimś smarkaczom pozwalać iść na skróty. Przyciskani podczas dyskusji na temat rozmaitych zagadnień teorii czy metafizyki, kiwali smutno głowami, pykali z wolna fajkę, głaskali brody i mruczeli coś o „ludziach z krwi i kości”, którzy nijak nie pasują do abstraktów powołanych do życia przez „tych, co nigdy nie byli w terenie”. Okazywali autentyczny żal wobec nieświadomości swych kolegów, bo sprawa wydawała się całkowicie jasna. Oni tam byli, oni widzieli. O czym więc tu mówić.

Po paru latach nauczania wciąż tych samych, powszechnie przyjętych zasad na wydziale antropologii o nie wyróżniającym się poziomie akademickim nastał, jak mi się wydawało, czas na zmiany. Niełatwo było określić, czy badania terenowe są równie nieprzyjemną powinnością co służba ojczyźnie i należy przecierpieć je w milczeniu, czy też stanowią dodatkową korzyść, za którą powinno się być wdzięcznym losowi.

Opinie kolegów w tej sprawie okazały się niezbyt pomocne. Większość z nich miała dość czasu, by ubrać swoje doświadczenia w poświatę romantycznej przygody. Fakt odbytej wyprawy w teren zdaje się bowiem dawać licencję nudziarza. Znajomi i krewni kogoś takiego są nad wyraz zdziwieni, gdy najprostsze czynności - od przepierki po leczenie kataru – nie są oblane sosem etnograficznych reminiscencji. Dawne przeżycia stają się najlepszymi przyjaciółmi i wkrótce w pamięci nie pozostaje nic poza „starymi dobrymi czasami” w terenie może z wyjątkiem paru przypadków okropnych męczarni, których nie da się zapomnieć ani utopić w ogólnej euforii. Jeden

z moich kolegów na przykład twierdził, że doskonale było mu pomiędzy zgodnymi, uśmiechniętymi tubylcami, którzy obdarowywali go koszami owoców i kwiatów. Tymczasem wnikliwsza kronika wypadków obfitowała w sformułowania typu: „Było to wkrótce po tym, kiedy się zatrułem” albo „Nie mogłem dobrze chodzić, bo wciąż dokuczał mi ropiejący czyrak pod palcem”. Rzecz miała się więc jak z owymi wesołymi dykteryjkami z czasów wojny, które sprawiają, iż wbrew zdrowemu rozsądkowi gotowiśmy żałować, że nie było nas wtedy na świecie.

Może jednak uda się coś zyskać na doświadczeniach z terenu. Seminaria przestaną ciągnąć się niemiłosiernie. Stojąc przed koniecznością mówienia o czymś, o czym nie będę miał bladego pojęcia, sięgnę do worka z etnograficznymi anegdotami, jak to czynili w swoim czasie moi nauczyciele, i rozwinę opowiastkę, dzięki której moi uczniowie choć dziesięć minut przetrwają w skupieniu. Dostępny stanie się też cały zestaw technik dystansowania ludzi. I tu przypomina mi się pewien przykład. Podczas jednej z konferencji, nudnej wedle obowiązujących standardów, rozmawiałem z kilkoma starszymi kolegami, a wśród nich z dwójką ponurych australijskich etnografów.

Uczestnicy rozmowy wycofywali się po kolei, jakby się umówili, aż zostawili mnie całkiem samego na pastwę owego okropieństwa z antypodów. Po kilku minutach milczenia nieśmiało zaproponowałem drinka w nadziei przełamania lodów. Australijska etnografka skrzywiła się z niechęcią.

Phi sarknęła, wydymając usta dość tego mieliśmy w buszu. Pobyt w terenie ma tę wielką zaletę, że daje możliwość rzucania podobnych uwag, na co zwykły śmiertelnik nie mógłby sobie pozwolić. Sądzę, że posługiwanie się takimi właśnie zdankami stworzyło aurę ekscentryczności wokół nudnych w gruncie rzeczy osobników z wydziałów antropologii. Antropologowie mają dużo szczęścia, jeśli idzie o ich wizerunek w oczach opinii publicznej. Wiadomo na przykład, że socjologowie to pozbawieni poczucia humoru lewicujący głosiciele nonsensów i truizmów. Antropologowie tymczasem siadują u stóp kapłanów hinduizmu, oglądają cudzych bogów i plugawe rytuały, odważnie udają się tam, dokąd przed nimi nikt nie dotarł. Otacza ich aura świętości i boskiego oderwania się od spraw przyziemnych. Dla własnej korzyści uczynili się błogosławionymi męczennikami angielskiego kościoła ekscentryzmu. Propozycję przystania do tego grona niełatwo odrzucić.

Uczciwie mówiąc, należało także pomyśleć chociażby przelotnie o tym, że moje badania w terenie mogą wnieść coś istotnego do stanu ludzkiej wiedzy. Na pierwszy rzut oka wydawało się to jednak mało prawdopodobne. Samo gromadzenie faktów ma bowiem niewiele uroków. Antropologii nie brakuje faktów, lecz inteligentnego ich wykorzystania. Skłonność do „kolekcjonerstwa” jest w tej dyscyplinie powszechna i trafnie charakteryzuje wysiłki wielu etnografów oraz nieudolnych interpretatorów, którzy po prostu grupują zgrabne przykłady dziwnych obyczajów wedle obszarów albo alfabetycznie, albo w porządku zmian ewolucyjnych zależnie od bieżącej mody. Gwoli szczerości, wydawało mi się wówczas, i nadal mi się wydaje, że usprawiedliwienie badań terenowych oraz innych poczynań akademickich tkwi nie tyle w chęci uczestnictwa we wspólnym dorobku, ile w samolubnym planowaniu własnego rozwoju. Badania akademickie są, niczym życie klasztorne, nieustannym doskonaleniem ducha. Mogą też służyć szerzej pojmowanym celom, nie należy jednak oceniać ich wyłącznie na takiej podstawie.

Sformułowany tu pogląd nie pasuje naturalnie ani do akademickiej konserwy, ani do tych, którzy mają się za siły rewolucyjne. I jedni, i drudzy skażeni są nadmiernym pietyzmem wobec samych siebie oraz napuszoną zarozumiałością, co sprawia, że trudno im uwierzyć, by świat mógł nie śledzić każdego ich słowa. Stąd owo gremialne oburzenie w środowisku, gdy Malinowski, „wynalazca” badań terenowych, przedstawił się w swym dzienniku jako istota ludzka i omylna. Bywał czasami rozwścieczony przez „czarnych” albo nimi znudzony, dręczyło go pożądanie, doskwierała mu samotność. Wedle powszechnego odczucia dzienniki należało wycofać z obiegu, bo „źle służyły sprawie”, bo były niepotrzebnie obrazoburcze i wielorako lekceważyły starszyznę zawodu. Daje tu o sobie znać nieznośne zakłamanie u części wtajemniczonych, któremu powinno się przeciwdziałać przy każdej sposobności. Tak tedy, z głową pełną tych i innych myśli, rozpocząłem spisywanie świadectwa o moich własnych poczynaniach. Świadectwa nie będącego niczym nowym dla tych, którzy przeszli podobne doświadczenia, zamierzałem jednak uwypuklić aspekty traktowane w monografiach etnograficznych jako „nieetnograficzne”, „nie mające związku z”..., „nieważne”. W pracy zawodowej zawsze bardziej pociągały mnie wyższe stopnie abstrakcji i spekulacje teoretyczne, bo tylko postęp w tych właśnie dziedzinach może uczynić interpretację faktów bliższą rzeczywistości. Utkwiwszy wzrok w ziemi, zapewniamy sobie widok nie tylko mało interesujący, ale i częściowy. Książka ta może więc przywrócić w tym względzie równowagę, a zarazem pokazać studentom oraz, życzmy sobie tego, osobom nie związanym z antropologią, jak się ma gładka pisanina do orki na ugorze rzeczywistości, z której owa pisanina czerpie, oraz dać wyobrażenie o pracy w terenie tym, którzy czegoś takiego nie przeżyli. A zatem pomysł wyjazdu zagnieździł się w moich myślach i niczym ziarno w żyznej glebie, zaczął powoli kiełkować.

Dlaczego właściwie zachciewa mi się terenu? Spytałem kolegę. Uczynił obszerny gest, jeden z repertuaru gestów wykładowcy. Posiłkował się nim wówczas, gdy studenci zadawali pytania typu:

-          Co to jest prawda?

Albo:

-          Jak się pisze: „wół”?

Odpowiedź była jednak odpowiedzią.

Między bajki włożyć należy opowiastki o antropologach trawionych żądzą przebywania pośród wybranej, jednej jedynej grupy mieszkańców tej planety i strzeżenia jej sekretów - sekretów wielkiej wagi - przed resztą ludzkości, oraz o tym, że sugerowanie im, by zajęli się czym innym, jest jak sugerowanie, że mogli byli poślubić kogokolwiek, niekoniecznie swego wyjątkowego trafnie dobranego partnera. Moja praca dyplomowa została napisana na podstawie materiałów drukowanych i rękopisów w języku staroangielskim. Określiłem to wówczas, może nieco górnolotnie, że „podróżowałem w czasie, a nie w przestrzeni”. Sformułowanie takie łagodziło surowość moich egzaminatorów, ale i tak czuli się w obowiązku grozić mi palcem, przestrzegając, bym w przyszłości zajmował się bardziej konwencjonalnymi obszarami. Nie miałem słabości do żadnego kontynentu, a ponieważ nie wyspecjalizowałem się w żadnym konkretnym rejonie podczas studiów, nie żywiłem też uczucia odrazy do żadnej lokalizacji. Wnioskując z istniejących opracowań - mających odzwierciedlać badane ludy, a nie ludzi, którzy te ludy badali - Afryka wydawała mi się zdecydowanie nudnym kontynentem. Po znakomitym początku Evansa-Pritcharda tematy gwałtownie ograniczono do pseudosocjologii i systemów pokrewieństwa jako funkcjonujących całości. Później prace poprawiły się nieco, gdy należało zacząć rozważać „poważne” zagadnienia, takie jak uświęcone zwyczajem małżeństwa czy symbolizm, ale dalej wypadały blado. Antropologia afrykańska jest pewnie jedną z niewielu dziedzin, gdzie nudną opieszałość uznaje się za zasługę. Fascynująca musiała być natomiast Ameryka Południowa, lecz wiedziałem od kolegów, że kwestie polityczne nieustannie utrudniają pracę, a co więcej, pracuje się tam jakby w cieniu Levi-Straussa i antropologów francuskich. Oceania była chyba najłatwiejsza z punktu widzenia warunków bytowych, lecz wszystkie badania w Oceanii prowadziły do tego samego. Aborygeni zdawali się mieć monopol na diabelnie skomplikowany system związków małżeńskich. Indie byłyby wspaniałym miejscem, lecz dokonanie tam czegoś sensownego wymagałoby osiedlenia się na dobre pięć lat i nauczenia się najpierw kilku języków, by w ogóle zacząć. Daleki Wschód? Należało się zorientować, co tam da się zrobić. Taką ocenę można w istocie określić jako pobieżną, jednak wielu moich rówieśników, i późniejszych badaczy, postępowało w tenże sposób. Większość naukowych dociekań zaczyna się przecież od nieokreślonego zainteresowania jakimś obszarem wiedzy i rzadko się zdarza, że człowiek wie, o czym będzie traktować jego praca, póki nie zostanie napisana.

Kilka następnych miesięcy spędziłem na śledzeniu politycznych niepokojów w Indonezji, urozmaicanych ogólnymi wiadomościami o okrucieństwach i destrukcji w całej Azji. W końcu zacząłem się skłaniać ku Timorowi Portugalskiemu. Wiedziałem, że bardziej interesuje mnie symbolizm kulturowy i świat wierzeń aniżeli polityka czy społeczne procesy urbanizacji, a Timor zdawał się stwarzać po temu najrozmaitsze możliwości, ze swoimi królestwami i nakazowym systemem koligacenia się, w myśl którego małżeństwo należy zawrzeć w obrębie danej kategorii grup krewniaczych. Zdaje się być regułą, że uporządkowana struktura symboli często uwidacznia się wyraźniej, gdy mają miejsce zjawiska tego rodzaju. Już miałem zacząć opracowywać plan, gdy w gazetach zaroiło się od doniesień o wojnie domowej, ludobójstwie i inwazji. Biali najwyraźniej obawiali się o swoje życie, pojawiła się groźba głodu. Musiałem zapomnieć o tej podróży. Szybka konsultacja poprzez znajomości w handlu doprowadziła mnie do wniosku, że lepiej zrobię wracając do pomysłu Afryki, gdzie uzyskanie pozwolenia na prowadzenie badań nie było zbyt trudne, a warunki życia wydawały się bardziej stabilne. Skierowano moją uwagę na lud Bubi z Fernando Po. Tym, którzy nigdy nie dotarli na Fernando Po, pozwolę sobie wyjaśnić, że jest to wyspa u wybrzeży Afryki Zachodniej, dawna hiszpańska kolonia zarządzana jako część Gwinei Równikowej. Zacząłem węszyć za literaturą. Wszyscy bardzo niepochlebnie wyrażali się o Fernando Po i Bubi. Brytyjczycy szydzili, że jest to miejsce, „gdzie nawet późnym popołudniem można spotkać rozmamłanego hiszpańskiego urzędnika wciąż w piżamie”, i rozwodzili się z upodobaniem nad dokuczliwym gorącem i chorobami, z których owo miejsce słynęło. Dziewiętnastowieczni badacze niemieccy uznali tubylców za degeneratów. Mary Kingsley opisała wyspę jako obiecujące źródło węgla. Richard Burton zadziwił wszystkich faktem, że wybrał się tam i przeżyć. W sumie - deprymująca perspektywa. Na szczęście dla mnie, jak wówczas sądziłem, miejscowy dyktator zaczął uprawiać, oględnie mówiąc, politykę wyrzynania swoich oponentów. Nie mogłem zatem pojechać na Fernando Po. Wtedy właśnie jeden z moich kolegów podsunął mi dziwnie zaniedbywaną grupę pogańskich górali w północnym Kamerunie. W ten oto sposób zetknąłem się z Dowagami[1], którzy mieli stać się w przyszłości „moimi Dowayami” na dobre i na

złe. Niczym kula rzucona na równię pochyłą ruszyłem na spotkanie Dowayom. Poszukiwania w indeksie Międzynarodowego Instytutu Afrykańskiego zaowocowały kilkoma wzmiankami francuskich zarządców z czasów kolonialnych i bodaj dwiema wzmiankami przejeżdżających tamtędy podróżników. Dość w każdym razie napisano, bym mógł stwierdzić, że Dowayowie są wielce interesujący: uprawiają mianowicie kult czaszek, poddają się obrzezaniu, mają świszczącą wymowę, mumie oraz reputację ludzi krnąbrnych i dzikich. Wspomniany kolega podął mi nazwisko misjonarza, który mieszkał wśród nich przez wiele lat, skierował do paru lingwistów, którzy zajmowali się językiem Dowayów, a także potrafił wskazać mi na mapie miejsce, gdzie Dowayowie żyli. Chyba więc się załapałem.

Natychmiast wziąłem się do roboty, zapominając całkowicie o pytaniu, czy rzeczywiście chcę dokądkolwiek wyjechać. Na przeszkodzie stał mi jedynie brak pieniędzy i pozwolenia na prowadzenie badań. Gdybym od początku zdawał sobie sprawę, że zdobycie obu tych rzeczy jednocześnie zajmie mi dwa lata ustawicznych starań, prawdopodobnie powróciłbym do pytania, co to wszystko warte. Na szczęście moja niewiedza okazała się wielce korzystna i zacząłem zgłębiać sztukę podlizywania się fundatorom.

 

Pełna gotowość.

Na początku uznałem za słuszne pokazać ciału dysponującemu pieniędzmi, że proponowane badania są interesujące, nowatorskie i ważne. Tkwiłem wszelako w błędzie. Kiedy niedoświadczony etnograf podkreśla powyższe aspekty swych badań, komitet przyznający pieniądze zaczyna dociekać, być może na podstawie doświadczenia, czy planowane badania są standardowe, zwyczajne i czy stanowią kontynuację poprzedniej pracy. Podkreślając ogromne teoretyczne znaczenie moich skromnych badań dla przyszłości antropologii, stawiałem się w sytuacji człowieka piejącego z zachwytu nad rostbefem podczas przyjęcia wegetariańskiego. Wszystko, co robiłem, pogarszało tylko sprawę. Po jakimś czasie dostałem list, że komitet jest zainteresowany skompletowaniem danych etnograficznych tego terenu - czyli ordynarnym zebraniem faktów. Napisałem podanie na nowo, uwzględniając wszystkie kretyńskie szczegóły. Komitet zaczął martwić się, dla odmiany, że będę robił badania na nieznanej grupie ludzi. Napisałem podanie po raz kolejny i tym razem przeszło. Przyznano mi pieniądze. Pierwsza poprzeczka została pokonana.

Uzyskanie pozwolenia na prowadzenie badań stało się zatem problemem kapitalnej wagi, by czas i pieniądze nie przeciekały przez palce. Już przed rokiem napisałem do ministerstwa w Kamerunie. Przyrzeczono mi odpowiedź w stosownym czasie. Napisałem ponownie. Poproszono o przedłożenie szczegółów moich planów naukowych. Uczyniłem to i czekałem. Kiedy już straciłem nadzieję, otrzymałem pozwolenie na złożenie podania o wizę i na udanie się do stolicy, Jaunde. Z zażenowaniem przyznam się starym afrykańskim wyjadaczom, że w swojej naiwności uznałem to za kres moich kontaktów z biurokracją. Podejrzewam, że na tamtym etapie wyobrażałem sobie ludzi z administracji jako towarzyskich facetów wykonujących niezbędne minimum roboty z życzliwością i zachowaniem zdrowego rozsądku. W kraju o siedmiu milionach mieszkańców większość spraw można załatwić podczas zwykłej rozmowy, bez ceregieli, jak za starych dobrych czasów imperium brytyjskiego. Takie przekonanie okazało się wszak więcej niż nieporozumieniem nawet w przypadku najdrobniejszych kwestii.

Już same kontakty z ambasadą kameruńską powinny były być dla mnie lekcją. Ja jednak, wedle najlepszych antropologicznych wzorców, zaniechałem pochopnego wysnuwania wniosków i czekałem, aż zgromadzę wszystkie dowody. Zatelefonowałem do ambasady, by upewnić się, czy jest czynna, po czym zjawiłem się ze wszystkimi dokumentami, dumny ze swej zapobiegliwości w postaci dwóch koniecznych zdjęć paszportowych. Ambasadę zastałem zamkniętą. Natrętne dzwonienie spowodowało, że powściągliwy glos, odmawiający użycia jakiegokolwiek innego języka poza francuskim, obwieścił mi, żebym przyszedł jutro.

Wróciłem nazajutrz, lecz zdołałem dostać się jedynie do holu. Tam poinformowano mnie, że potrzebny mi dżentelmen jest nieobecny i nie wiadomo, kiedy wróci. Odniosłem wrażenie, że występowanie o wizę jest czymś dziwnym i niezwykłym. Zdobyłem wszak jedną użyteczną informację: nie mogłem prosić o wizę bez ważnego biletu tam i z powrotem. Udałem się więc do biura linii lotniczych.

Kameruńskie linie lotnicze Air Cameroon postrzegały klientów jako dokuczliwą przykrość. Nie zdawałem sobie wówczas sprawy, że w ten sposób funkcjonowali w Kamerunie wszyscy rządowi monopoliści, i składałem tę okoliczność na karb trudności językowych. Podejrzliwie przyglądano się zwykłym czekom, gotówka okazała się kłopotliwa. W końcu zapłaciłem za bilet francuskimi czekami podróżnymi. Jak to załatwiali inni, nie mam pojęcia. (Pierwsza dobra rada dla początkujących antropologów: wszystkie sprawy z egzotycznymi liniami lotniczymi załatwiajcie zawsze za pośrednictwem brytyjskiej agencji. Agencja zgodzi się przynajmniej na normalną formę płatności). Będąc w biurze linii, spytałem o pociągi z Jaunde do Ngaoundere, następnego przystanku w mojej podróży. Poinformowano mnie surowym tonem, że jestem w biurze linii lotniczych, a nie kolei, ale tak się akurat składa, że pomiędzy miastami kursuje klimatyzowany pociąg, a podróż trwa około trzech godzin. Uskrzydlony triumfem, z biletem w kieszeni wróciłem do ambasady. Rzeczonego dżentelmena wprawdzie jeszcze nie było, pozwolono mi jednak wypełnić, w trzech kopiach, stosowny formularz. Uczyniwszy to, zdumiałem się wielce, gdy pierwsza z kopii, ta nad którą tak się mozoliłem, została wyrzucona do śmieci. Czekałem około godziny. Nic się nie działo. Wchodzili tylko i wychodzili rozmaici ludzie, mówiący w większości po francusku. Warto wspomnieć, że Kamerun był dawniej kolonią niemiecką, przejętą przez Brytyjczyków i Francuzów podczas pierwszej wojny światowej, i że otrzymał następnie niepodległość jako republika federacyjna, by przekształcić się z kolei w republikę zjednoczoną. I chociaż Kamerun jest teoretycznie krajem dwujęzycznym, francusko-angielskim, zbytnią śmiałością byłoby przypuszczać, że daleko zajdzie się z samą tylko znajomością angielskiego. W końcu wkroczyła ogromna Afrykanka i stałem się tematem długiej rozmowy toczonej w języku mi nie znanym. Obecnie podejrzewam, że był to angielski. Jeśli na dawnych terytoriach brytyjskich ktokolwiek zagadnie cię w języku całkowicie niezrozumiałym, w którym nawet podstawowe dźwięki brzmią obco, będzie to prawdopodobnie angielski. Poprowadzono mnie do innego pomieszczenia, gdzie rzędami wokół ścian stały liczne tomy teczek. Stwierdziłem, że zawierają one szczegółowe informacje - oraz fotografie - dotyczące osób niemile w Kamerunie widzianych. Wciąż nie mogę się nadziwić, skąd tak młode państwo wzięło tak wiele niepożądanych osób. Kobieta szukała mnie daremnie przez dłuższy czas, po czym odłożyła akta z wyrazem, jak mi się wydawało, głębokiego rozczarowania. Kolejny problem stanowiły moje złączone ze sobą zdjęcia paszportowe. Powinny być osobno i dostałem burę, że przedłożyłem je w innej postaci. Rozpoczęły się żmudne poszukiwania nożyczek. Zaangażowano wielu urzędników, przesuwano meble, przetrząsano tomy z danymi o niepożądanych osobach. Starając się wykazać dobrą wolę, zerknąłem bez przekonania na podłogę. Znowu zostałem zbesztany. Byłem w ambasadzie i nie powinienem ani niczego dotykać, ani się rozglądać. Wreszcie wyśledzono nożyczki u człowieka z parteru, który, jak się zdaje, nie był uprawniony do ich używania. Wyjaśniano sprawę bardzo szczegółowo. Wszyscy winniśmy byli okazać oburzenie. Następnie powstał problem, czy moja wiza ma być płatna, czy też nie. W swojej naiwności ochoczo zaoferowałem opłatę, nie zdając sobie sprawy, że to nie błahostka, o której ja powinienem rozstrzygać. Decyzję należało pozostawić szefowi wydziału. Wróciłem do poczekalni, gdzie w końcu pojawił się kolejny Kameruńczyk, przejrzał dokumenty z wielką uwagą i zażądał ponownych wyjaśnień, odnosząc się podejrzliwie do pobudek kierujących moimi zamierzeniami. Główną trudnością, tu jak i gdzie indziej, było wytłumaczenie, dlaczego rząd brytyjski uważa za warte zachodu płacenie młodym ludziom stosunkowo dużych sum pieniędzy, by jechali w odludne części świata i rzekomo prowadzili badania wśród ludzi znanych w okolicy ze swej ignorancji i zacofania. Jak można zarobić na takich badaniach?

Najpewniej tkwi w tym jakaś ukryta intencja. Szpiegowanie, poszukiwanie zasobów mineralnych, przemyt - oto prawdziwe motywy. Jedynym wyjściem było robienie z siebie nieszkodliwego idioty, który niczego nie rozumie. I to mi się udało. Dostałem wizę, wielkiego ostemplowanego cukierka, na którym widniał mocno zafrykanizowany wizerunek Marianny,

bohaterki francuskiego rewolucjonizmu. Wyszedłszy, czułem się osobliwie zmęczony długotrwałym poniżaniem mnie i okazywaniem mi nieufności. Uczucie to dane mi było poznać

w przyszłości bardzo dokładnie.

Miałem przed sobą około tygodnia na uporządkowanie spraw i zakończenie przygotowań. Istotny element mojej codzienności w ciągu ostatnich kilku miesięcy stanowiły szczepienia - została jeszcze ostatnia dawka przeciw żółtej febrze, żebym był całkowicie zabezpieczony. Niestety szczepionka wywołała atak gorączki i wymiotów, co uszczupliło radość przyjęć pożegnalnych. Zaopatrzono mnie w zastraszająco duże pudło lekarstw oraz listę dolegliwości, które można przy ich pomocy kurować i których w większości zaznałem wskutek szczepień. Nadszedł moment na ostatnie dobre rady. Moja najbliższa rodzina, zupełnie nie zorientowana w antropologicznych eksperymentach, wiedziała jedynie, że muszę być szalony, skoro udaję się do dzikich krajów, gdzie będę najpewniej mieszkać w dżungli, narażając się nieustannie na niebezpieczeństwo ze strony lwów i węży, i jedynie jeśli dopisze mi szczęście, uniknę garnka ludożerców. W swoim czasie krzepiące wydały mi się słowa naczelnika mojej wioski na ziemi Dowayów, który żegnając mnie, powiedział, że chętnie towarzyszyłby mi w podróży do mojej angielskiej wioski, lecz obawą napawa go kraj, gdzie jest zawsze zimno, gdzie żyją dzikie bestie, takie jak europejskie psy w miejscowej misji, i gdzie, jak wiadomo, mieszkają kanibale. Książka tego rodzaju powinna bez wątpienia zawierać „porady dla młodych etnografów dotyczące badań terenowych”.

Krążą pogłoski, że wybitny antropolog Evans-Pritchard mówił swoim podopiecznym po prostu: „Kup sobie w sklepie Fortnuma i Masona koszyk z jedzeniem na piknik dla czterech osób i trzymaj się z dala od miejscowych kobiet”. Inny znawca Afryki Zachodniej dowodził, że sekretem powodzenia badań terenowych jest posiadanie dobrego siatkowego podkoszulka. Mnie osobiście radzono, bym spisał testament (co uczyniłem), zabrał lakier do paznokci dla miejscowych strojnisiów (czego nie zrobiłem) i kupił sobie porządny scyzoryk (który mi się złamał). Pewna pani antropolog podała mi adres sklepu w Londynie, gdzie mogłem się zaopatrzyć w krótkie spodnie z kieszonkami mającymi zabezpieczenie przed szarańczą. Uznałem to jednak za zbędny luksus. Przed wyjazdem etnograf postawiony zostaje przed koniecznością podjęcia decyzji, czy potrzebny mu będzie pojazd mechaniczny, czy też nie. Może on nabyć taki pojazd, zanim wyjedzie, zapakować weń wszystko, co potrzebne, by przetrwać, a następnie wysłać go statkiem do miejsca przeznaczenia. Może też bez jakiegokolwiek obciążenia dotrzeć do celu i tam dokonać niezbędnych zakupów. Zaletą pierwszego rozwiązania jest niski koszt i pewność, że kupi się to, czego się szuka.

Wadą - konieczność dodatkowych kontaktów z urzędnikami celnymi i innymi biurokratami, którzy mogą ci zwyczajnie wszystko zarekwirować, pobrać opłatę celną, poddawać twoje rzeczy działaniom monsunu, póki nie zbutwieją, narazić je na grabież, mogą żądać szczegółowego spisu twoich dóbr w czterech egzemplarzach oraz kontrasygnat i piec...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin