Johansen Iris - W polu rażenia.pdf

(842 KB) Pobierz
Johansen Iris - W polu razenia
Iris Johansen W POLU RAŻENIA
Rozdział 1
Arapahoe Junction,
Kolorado, 15 października
W iem, że się spóźniam, do cholery! - Alex Graham ściskała w dłoni telefon komórkowy. -
Zrobię te zdjęcia, jak tylko będę mogła.
- Już byś je dawno miała, gdyby nie to, że się tak bezsensownie wdałaś w te prace na
rumowisku. Miałaś fotografować ratowników w akcji, a nie sama w niej uczestniczyć -
powiedział sarkastycznym tonem Jim Karak. - Stare niusy to żadne niusy, Alex. Ta cholerna
tama przerwała się już prawie tydzień temu, a nasz magazyn wychodzi za dwa dni.
- Zrozum, tam nadal wygrzebują spod osuniętej ziemi żywych ludzi.
- Dlatego powinnaś robić optymistyczne zdjęcia bohaterskich akcji, zamiast machać
szpadlem. Łamiesz jedną z podstawowych zasad. Za bardzo się angażujesz.
- Tam nadal mogą być żywi ludzie... - Nie, to nie ma sensu. Dla Karaka liczy się tylko jedno
i w tym cały problem. - Dostaniesz te zdjęcia. - Rozłączyła się i z rezygnacją oparła o ścianę,
pocierając zmęczone skronie. Boże, ależ jest wykończona. Będzie miała szczęście, jeśli Karak
nie wezwie jej do siebie i nie oznajmi, żeby szukała sobie innego pisma. Jej zachowanie
pozostawiało wiele do życzenia i z pewnością nie było profesjonalne. Gdyby nie miała
poważnych osiągnięć, Karak już dawno by ją zwolnił.
- Jakieś problemy? - W drzwiach przyczepy stała Sara Logan z psem Montym.
- Drobne. - Alex skrzywiła się i wstała z krzesła. - Wygląda na to, że nie wykonuję swojej
pracy i nie skupiam się na tym, co istotne.
- Prawie mnie nabrałaś. - Sara napełniła wodą miskę dla Monty’ego i usiadła na podłodze
obok psa, który zaczął łapczywie chłeptać. - Dziś rano znaleźliśmy żywe niemowlę w tej
piekielnej dziurze. Moim zdaniem to dość istotne zajęcie.
- Też tak uważam - uśmiechnęła się Alex. - Pieprzyć Karaka.
Sara nie odwzajemniła uśmiechu.
- Nie chcę, żebyś straciła pracę, Alex. Wiem, ile ona dla ciebie znaczy. Mamy wielu innych
wolontariuszy, którzy pomagają kopać.
Alex uniosła brwi.
- O, czyżbyście mieli za dużo pomocników?
- Wiesz, że to nieprawda. W katastrofach takich jak ta trzeba działać najszybciej jak się da,
inaczej... No dobra, masz rację. Jesteś nam potrzebna. Nie chciałabym tylko, żebyś sobie
zaszkodziła. Bóg wie, że na tym świecie jest już wystarczająco dużo cierpienia.
A Sara Logan doświadczyła go w dużej mierze na własnej skórze, pomyślała Alex. Razem
ze swoim golden retrieverem Montym pracowała w brygadzie ratunkowo-poszukiwawczej i
Alex spotykała ją wielokrotnie przy okazji różnych katastrof w ciągu ostatnich pięciu lat. Ich
przyjaźń zrodziła się w obliczu tragedii, jakie potrafi zgotować natura albo sam człowiek.
- Nic mi nie będzie - rzuciła.
- Twój wydawca ma rację. To nie jest zajęcie dla ciebie. - Sara pokręciła głową. - Spójrz na
siebie. Cała jesteś brudna. Dłonie ci krwawią od ciągłego machania szpadlem i nie spałaś od
dwudziestu czterech godzin.
- A ty spałaś?
Sara puściła mimo uszu jej pytanie.
- Nie tylko dłonie ci krwawią. Alex, wycofaj się. To cię wykończy. Uwierz mi, wiem, co
mówię.
- Mówisz tak, jakbym nigdy nie była na miejscu katastrofy.
- Ale nigdy nie byłaś tak zaangażowana. Robiłaś zdjęcia i pomagałaś w namiocie pierwszej
pomocy. Nie odkopywałaś ciał ludzi w nadziei, że będą jeszcze żywi.
Sara nie chciała myśleć o tych ciałach. Zbyt wiele ich widziała w ciągu kilku ostatnich dni.
- Ty przecież ciągle to robisz - zauważyła Alex. - Mogłabyś zostać w domu i wieść
spokojne życie, ale za każdym razem, kiedy do ciebie zadzwonią, ty i Monty natychmiast
stawiacie się na miejscu kolejnej katastrofy. Dziwi mnie, że twój mąż jeszcze to wytrzymuje.
- Nie lubi tego, ale rozumie. - Sara spojrzała na nią spod zmarszczonych brwi. - Ale nie
rozmawiamy teraz o mnie. Obserwowałam cię przy pracy i uważam, że jesteś w tym świetna.
 
Kochasz to, co robisz, i setki razy sama mi mówiłaś, że twoją pasją jest opowiadanie historii.
Więc nie zbaczaj z wyznaczonego szlaku.
- Przecież nie zbaczam. Zrobię te zdjęcia. - Pochyliła się i pogłaskała puszystą sierść
Monty’ego. - Ja tylko nie mogę... Zrobię te zdjęcia.
Sara przyglądała się jej z zatroskanym wyrazem twarzy.
- Wydaje mi się, że nie powinnaś już więcej brać takich zleceń. Już od czasów Ground Zero
to narastało, a teraz jest jeszcze gorzej. Alex... zmieniłaś się.
Stal, beton i ten duszący pył, który zdawał się pokrywać cały świat niczym całun.
- Ground Zero zmieniło nas wszystkich.
Sara i Monty czołgający się pośród rumowiska, podczas gdy Alex stała i patrzyła na
wszystko bezradnie.
Sara i Alex tulące się rozpaczliwie do siebie z twarzami zalanymi łzami.
- Ale ja miałam do kogo wrócić do domu, żeby się po tym wyleczyć. Powinnam była i
ciebie zmusić, żebyś ze mną pojechała - stwierdziła Sara.
- Życie toczyło się dalej i ja też musiałam sobie radzić. - Alex wzruszyła ramionami. - Jeśli
nawet noszę jakieś brzemię tamtych wydarzeń, to widocznie tak musiało być. Zwykle nic mi
nie jest. Tylko teraz jest mi trochę ciężej. Te wydarzenia wywołują zbyt wiele wspomnień.
- Ale to nie to samo - przekonywała łagodnie Sara. - Tutaj udało nam się znaleźć ocalałych
ludzi. Jak na razie mamy siedemdziesiąt dwie uratowane osoby.
- Ale to za mało - szepnęła Alex. - Ciągle za mało. Nie potrafię trzymać się od tego z dala i
pozwalać... - Chrząknęła i nagle zmieniła temat. - Masz teraz przerwę?
- Nie. Musiałam tylko dać Monty’emu wody. Moja manierka była już pusta. Mamy jeszcze
kilka godzin pracy, zanim zrobi się ciemno. Dla Monty’ego jest znacznie bezpieczniej, kiedy
jest jasno i wyraźnie widzi, gdzie wchodzi. - Przerwała na chwilę. - Ale, ale omal nie
zapomniałam, że mamy dwie dobre wiadomości. W przyszłym tygodniu przyjedzie tu
prezydent.
- Najwyższy czas. Wiceprezydent Shepard był tu dzień po przerwaniu tamy.
- Tak, byłam pod wrażeniem. Musi się pokazać sam prezydent, żeby FEMA i wszystkie
organizacje przyszły z większą pomocą.
- To dobrze. Może uda mi się przekonać Karaka - Alex skrzywiła się - że czekałam ze
zdjęciami do przyjazdu Andreasa, żeby pokazać jego rolę w tej historii? - Pokręciła głową. -
Nie, nie potrafię dobrze kłamać. Poza tym prezydent jest teraz tak otoczony przez ochronę, że
nie zbliżyłabym się do niego nawet na kilometr.
- A ja się w ogóle dziwię, że zamierza tu przyjechać. Zeszłej nocy wybuchła bomba w
ambasadzie w Nowym Meksyku.
- Ta sama organizacja terrorystyczna?
- Przyznała się do tego Matanza - przytaknęła Sara. - Na trawniku przed ambasadą zostawili
płonącą kukłę Andreasa.
- Sukinsyny. - To był już trzeci atak na amerykańską ambasadę, jakiego dokonała
gwatemalska organizacja terrorystyczna w ciągu pół roku. Jak nie Środkowy Wschód, to
Gwatemala albo Wenezuela. Juan Cordoba i jego organizacja Matanza stanowili zawsze
element radykalny i rewolucyjny w swoim kraju, ale teraz, zasileni pieniędzmi z narkotyków i
wspierani przez Al Kaidę, urośli w taką siłę, że na swój cel wzięli Andreasa i jego rząd, który
działa na rzecz stabilizacji. Alex nie potrafiła już sobie wyobrazić, że kiedyś były czasy,
kiedy jej krajowi nie groził terroryzm i przemoc. Z drugiej zaś strony pamiętała swoje
dzieciństwo przepełnione zaufaniem, niewinnością i wiarą w to, że nic złego nie może jej
spotkać. Te wspomnienia wywołały w niej tylko frustrację, złość i ogromny smutek.
- Mam nadzieję, że twoja druga dobra wiadomość jest lepsza od pierwszej.
- Musisz nauczyć się przyjmować gorycz ze stoicyzmem. Przynajmniej Andreas nie
pozwala, żeby ktokolwiek zastraszył go na tyle, by zaczął ignorować ludzi, którzy go
potrzebują. Prawdopodobnie będzie bezpieczny, odwiedzając to miejsce. Wszystkie dowody
świadczą, że to, co się tu wydarzyło, to katastrofa wywołana przez siły natury. - Sara
uśmiechnęła się. - A ze wstępnego raportu o stanie gruntu po drugiej stronie tamy wynika, że
jest raczej stabilny. Jutro rano mają tam przysłać ekipę, która przeprowadzi ostateczną
ekspertyzę. Kiedy osunięcie ziemi zniszczyło ten teren, obawiali się, że po drugiej stronie
tamy będzie to samo.
- Jezu. Tylko tego by jeszcze brakowało! Następne osunięcie ziemi.
 
- Ewakuowali wszystkich z tego obszaru, tak na wszelki wypadek. Ale wygląda na to, że
ludzie będą mogli już wrócić do domów. - Sara pogłaskała Monty’ego po głowie. - Czas
wracać do pracy, kolego. - Wstała i ruszyła w kierunku drzwi. - A dla ciebie to pora, żeby
zrobić w końcu jakieś zdjęcia.
- Ależ ty potrafisz być apodyktyczna! - Alex poszła za nią i zatrzymała się w otwartych
drzwiach, przyglądając się obrazowi katastrofy. Za każdym razem, kiedy patrzyła na
rumowisko, robiło jej się niedobrze. Tama Arapahoe runęła pięć dni temu, a woda spłynęła w
dół doliny, zabijając sto dwadzieścia osób. Teraz zmagali się ze skutkami osunięć ziemi,
spowodowanych potężną siłą wody wdzierającej się w dolinę. Tony skał zasypały domy i całą
infrastrukturę Arapahoe Junction, a grunt był nadal na tyle niestabilny, że nie można było
wprowadzić ciężkich maszyn do odgruzowywania, trzeba było wszystko wykonywać ręcznie.
Chryste, Alex cieszyła się, że przynajmniej nie będzie następnej katastrofy na tym już
zrujnowanym obszarze.
- Przestań się gapić! - zawołała Sara. - Zacznij wreszcie fotografować.
Jasne, fotografować i ignorować fakt, że pod tymi skałami mogą się nadal znajdować żywi
ludzie.
- Obiecaj mi, że się tym zajmiesz - nalegała Sara.
- Obiecuję. Zrobię te cholerne zdjęcia i wyślę je jeszcze dzisiaj. - Alex chwyciła szpadel,
który stał oparty o bok przyczepy. Tak jak mówiła Sara, było jeszcze widno, a pracy po tej
stronie wąwozu było co nie miara. - Ale nie teraz. Nie mogę się tym teraz zajmować...
Było już późne popołudnie, kiedy Alex przerwała pracę i wróciła do przyczepy, żeby wziąć
aparat.
Pracowała oczywiście na tyle długo, że teraz będzie musiała się nieźle spieszyć, żeby
zdążyć ze zdjęciami przed zmrokiem. Cóż, jeśli nie zrobi wszystkich, jakie są jej potrzebne,
to najwyżej będzie improwizować.
Kilkaset metrów od przyczepy, nad namiotem pierwszej pomocy, podchodził do lądowania
helikopter. Alex pomachała w stronę pilota, Kena Nadera, kiedy ten wysiadł z kabiny.
Mężczyzna odwzajemnił pozdrowienie.
- Przywiozłem ci te obiektywy, o które prosiłaś - zawołał.
- Dzięki. W tej chwili ich nie potrzebuję. Wpadnę do ciebie później, żeby je odebrać. -
Odwróciła się i ruszyła w górę po zboczu wąwozu.
Całe wzgórze nadal było pełne ludzi, którzy ostrożnie i pieczołowicie odgruzowywali
kamień po kamieniu. Przez tydzień pracy z nimi poznała już kilkoro z nich. Janet Delsey
mieszkała w miasteczku, które zostało przysypane przez skały. Pracowała w lokalnej
bibliotece, ale w dniu tragedii była w Denver. Jej rodziców nadal nie odnaleziono.
Alex nastawiła ostrość i zrobiła zdjęcie.
Bill Adams, kierowca ciężarówki, przejeżdżał w pobliżu, kiedy dowiedział się o tamie.
Zaparkował swojego tira i przyłączył się do akcji ratunkowej.
Aparat Alex uchwycił go przy pracy.
Carey Melway był idealistą i pełnym wielkich nadziei uczniem college’u, który przyjechał
tu z Salt Lake City. W ciągu tych kilku dni Alex dostrzegła, jak chłopak z dziecka zmienił się
w dorosłego mężczyznę.
Zrobiła mu zdjęcie.
Przez następną godzinę wypstrykała cztery rolki filmów. Wolontariusze, ekipy ratunkowe z
psami, zasypany wąwóz.
- Trochę późno zabrałaś się do fotografowania. - Sara ostrożnie schodziła po nasypie
skalnym, a za nią Monty. - Masz wystarczająco dużo zdjęć?
- Za dużo. - Alex spojrzała na Janet Delsey. - Myślisz, że ona ma jakieś szanse na
odnalezienie swoich rodziców żywych?
- Szansa istnieje, jeśli dotrzemy do nich na czas. Co innego, gdyby to była lawina błotna, a
nie osunięcie skał. Między odłamkami skalnymi tworzą się szczeliny, przez które dociera
powietrze. - Sara wskazała na Monty’ego. - Muszę zejść na dół, nakarmić go i dać mu
witaminy. A ty już kończysz?
Alex pokręciła głową.
- Zrobiłam już większość ujęć ludzi, ale potrzebuję jeszcze zdjęć, które przedstawią całą
operację ratunkową.
- Powodzenia. Przyda ci się - powiedziała Sara i pomachała na pożegnanie.
 
Miała rację, uważając, że trudno będzie ogarnąć całą głębię tej tragedii, kiedy jest się na jej
wierzchołku.
Na wierzchołku.
Wzrok Alex powędrował wzdłuż zbocza wąwozu. Wypatrzyła na nim czerwoną skałę, z
której prawdopodobnie rozciągał się widok na całą zalaną dolinę i ekipy pracujące w dole na
rumowisku skalnym. Sara mówiła jej, że na dziewięćdziesiąt procent grunt w tamtym miejscu
jest bezpieczny.
Gdyby udało jej się wspiąć po zboczu.
Nie mogła jednak tam dojść ani przepłynąć. Pozostawała więc tylko jedna możliwość.
Odwróciła się i zbiegła w dół zbocza do namiotu pierwszej pomocy.
Helikopter zatoczył koło, a potem zbliżył się do drzew.
- Jeśli grunt będzie wyglądał choć trochę niestabilnie, nie pozwolę ci wysiąść - powiedział
stanowczo Ken Nader. - Masz już zdjęcia z lotu ptaka, więc to powinno ci wystarczyć.
Naprawdę sam nie wiem, dlaczego dałem ci się w to wciągnąć.
- Bo jesteś dobrym kolegą i wiesz, że muszę zrobić te zdjęcia. I sam widzisz, że będę tu
bezpieczna. Najgorsze, co mi się może przydarzyć, to zsunięcie się z tego zbocza do wody,
która zalała dolinę. - Alex uśmiechnęła się szeroko i schowała aparat do plecaka. - I jeśli
okażę się taką niezdarą, to znaczy, że zasłużyłam na utonięcie. Wracaj do stacji pierwszej
pomocy na wypadek, gdyby było jakieś zgłoszenie, a za godzinę przyleć tu po mnie.
- Lepiej, żebyś tu na mnie czekała! - Ken posadził helikopter na polanie między drzewami. -
Oj, Alex, wcale mi się to nie podoba.
- Wszystko będzie dobrze. Nie jestem głupia, nie będę się niepotrzebnie narażać. -
Wyskoczyła z helikoptera. - Dzięki, Ken. - Wzięła plecak z ekwipunkiem, pomachała do
Kena i odsunęła się od maszyny. - Za godzinę...
Piętnaście minut zajęło jej wydostanie się z lasu, żeby mogła wreszcie zacząć wspinać się na
wierzchołek ogromnej czerwonej skały, którą wypatrzyła z drugiej strony wąwozu.
Słońce schodziło coraz niżej, niebawem zapadnie zmierzch.
Szybko. Byłe dostać się na szczyt, zanim się ściemni.
Pospiesznie wkładała film i poprawiała ustawienia aparatu, przemierzając ostatnie metry
dzielące ją od wierzchołka.
Teraz, jeśli tylko będzie miała wystarczająco dużo światła...
O mój Boże!
Przed jej oczami rozpościerała się cała dolina. Dachy zatopionych domów, ruchome
punkciki światła rozrzucone po wszystkich zboczach zasypanej skałami doliny. Mężczyźni i
kobiety wyglądający bezradnie, niczym mrówki próbujące powstrzymać śmierć i zagładę.
Wzięła głęboki oddech, drżącymi rękoma uniosła aparat do twarzy i zrobiła zdjęcie.
Potem jeszcze jedno, i następne.
Nie mogła przestać fotografować, dopóki nie zrobiło się zupełnie ciemno i widziała już
tylko światła latarek.
Ile czasu tu spędziła? - zastanawiała się, pakując akcesoria fotograficzne i ruszając w dół
zbocza. Pewnie za dużo, ale nie słyszała helikoptera Kena, więc nadal miała czas, żeby
dotrzeć do polany, na której ją wysadził. I tak przecież na nią poczeka. Wbrew swoim
groźbom, nie zostawiłby jej tutaj.
Przyspieszyła kroku, kiedy usłyszała odgłos silników śmigłowca. To dziwne, bo nie
widziała świateł helikoptera, kiedy obserwowała wąwóz. Pomyślała, że może zataczał koła i
teraz nadlatuje ze wschodu, ale...
- Jest już Powers. Pospiesz się, na miłość boską! - Męski głos, szorstki i brutalny, dobiegał
zza zakrętu ścieżki przed nią.
Alex zatrzymała się zaskoczona. Co u diabła? To nie mógł być żaden turysta, ale może to
jeden z inżynierów albo naukowców, którzy sprawdzali szczątki tamy? Powoli zaczęła
zbliżać się do polany.
- O to chodzi. Zaraz się stąd zabierzemy - zabrzmiał inny głos, niższy, gardłowy.
- Świeć latarką, żeby naprowadzić go na nas.
Odgłos helikoptera stał się głośniejszy, schodził do lądowania, niemal nad jej głową. A
mimo to nie miał włączonych żadnych świateł.
Najwyraźniej coś tu było nie tak.
 
Trzymając się blisko drzew, podeszła do ściany lasu. Dwóch mężczyzn stało na polanie,
gdzie wcześniej zostawił ją Ken. Obaj świecili latarkami, a helikopter właśnie dotykał
płozami ziemi.
Kiedy wylądował, jasne światło przecięło ciemność. Alex spojrzała w niebo i zobaczyła
helikopter Kena. Ten drugi śmigłowiec był tak blisko, że nie usłyszała, jak nadlatywał Ken.
Ale teraz widziała go dobrze. Ken zbliżył się do polany i strumieniem światła rozjaśnił
stojący na niej helikopter oraz mężczyzn na ziemi. Alex nie tylko mogła wyraźnie zobaczyć
ich twarze, ale także malujący się na nich strach i wściekłość.
Jeden z mężczyzn krzyczał coś do pilota. Nie słyszała słów, ale zobaczyła, że pilot unosi do
góry karabin.
O mój Boże! On mierzy do...
Niebo rozświetlił wybuch, kiedy kula karabinu dosięgnęła zbiornika paliwa w śmigłowcu
Kena.
- Nie! - Nie zdawała sobie sprawy z tego, że krzyknęła, dopóki wyższy mężczyzna nie
odwrócił twarzy w stronę drzew, za którymi się ukrywała.
Zaczęła uciekać.
Usłyszała przekleństwo, a potem odgłos łamanych gałęzi.
Kluczyła między drzewami.
Nie może biec ścieżką na szczyt. Stamtąd nie będzie miała żadnej drogi ucieczki.
Lepiej zbiec po zboczu do zalanej wodą doliny.
Kula karabinu przemknęła ze świstem obok jej ucha.
Zbliżali się do niej.
Z trudem łapała oddech.
Zbocze było w tym miejscu bardzo strome, po chwili straciła równowagę i zaczęła zsuwać
się w dół.
- Nie mamy czasu. Powers kazał nam się stąd zabierać. Wracajmy do helikoptera, a tę sukę
niech zasypie.
Kiedy się zatrzymała, wstała i zaryzykowała spojrzenie za siebie. Mężczyźni już zawrócili i
właśnie wspinali się w górę po skarpie. Po chwili straciła ich z pola widzenia.
Nie mogła uwierzyć, że tak po prostu zrezygnowali z pogoni za nią. Uznała, że lepiej
będzie, jeśli zejdzie jeszcze niżej, do samych stóp zbocza i spróbuje przedostać się wpław
przez zalaną dolinę.
Ale dlaczego pozwolili jej uciec? Dlaczego tak się spieszyli?
„A tę sukę niech zasypie”.
Zasypie.
Niech ją zasypie...? Jezu Chryste!
Ziemia zadrżała, a potem usunęła się jej spod nóg. Alex spojrzała na szczyt wzgórza.
Ogromne głazy toczyły się po zboczu prosto na nią.
Kamienna lawina, osunięcie się ziemi!
Za kilka sekund dotrze do niej! Nie ma czasu!
„A tę sukę niech zasypie”.
Niedoczekanie. Nie pozwoli się zasypać.
Ściągnęła plecak, pobiegła do krawędzi stoku i rzuciła się dziesięć metrów w dół do wody.
Szpital św. Józefa
w Denver, Kolorado
Gdy tylko otworzyła oczy, wiedziała już, gdzie się znajduje.
Boże, nienawidziła szpitali! Przypominały jej tamtą noc, kiedy ojciec...
- Już najwyższy czas, żebyś się obudziła. - Patrzyła na nią uśmiechnięta twarz Sary Logan. -
Jak się czujesz?
Jak się czuła? Wszystko ją bolało, a Sarę widziała jak przez mgłę.
- Oszołomiona.
- Nic dziwnego. Doznałaś poważnego wstrząsu. Znaleziono cię na jednym z dachów
zatopionych domów, przygniecioną kamieniami. Byłaś nieprzytomna prawie dwadzieścia
cztery godziny.
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin