Relacja ze zwiedzania świętokrzyskiego 18-20.06.2010.doc

(5130 KB) Pobierz

Dzień pierwszy (piątek 18.06.2010)

 

Jest piątek popołudniu wyciągam z Tico wszystkie produkty spożywcze i pakuję do kuchni w agroturystyce.

Minęła już osiemnasta a ja nadal czekam w tej kuchni zawalony żarciem. No tak pogoda się spaskudziła i nikt nie przyjedzie, do tego prognozy są bardzo niepomyślne.

Właścicielka agroturystyki ciągle się dopytuje; no gdzie ci motocykliści?

Pewnie sobie myśli, że jestem jakiś szajbnięty i mam zwidy i wymyśliłem sobie jakiś motocyklistów. Żeby tego było mało to jeszcze nakupiłem kupę żarcia dla tych niewidzianych motocyklistów.

Nic to nie będę tu sam siedział i co chwila odpowiadał na pytania gdzie ci motocykliści, jadę do domu.

Po przyjeździe sprawdzam w necie i nie wierzę, horror z najczarniejszych snów, sypią się posty ,,nie przyjadę” jeden za drugim.

No to ładnie, będzie klapa na całego, już w zeszłym roku nic nie wyszło bo pogoda zepsuła wszystko.

Nic to, przynajmniej mam już zaplanowany jadłospis na następny miesiąc.

Dzwonię do agroturystyki  i słyszę w słuchawce, że ktoś przyjechał. Hurraaa, jestem uratowany. Nie minęło pięć minut a byłem już na miejscu.

Virażka i Wiekowy przyjechali. Moja radość była wielka.

Są ludzie, to można imprezę zacząć a co.

Za chwilę przyjechał Kubuś66, potem Mnich a po zmroku Rafters a Panią Rafters.

Humory wszystkim dopisywały do późnych godzin wieczornych.

 

Dzień drugi (sobota)

Zanim rano zdążyłem dojechać, ranny ptaszek Kubuś66 rozebrał już pół swojej maszyny.

Nie działał mu wskaźnik paliwa. Jak się później okazało wystarczyło tylko zatankować paliwo i wskaźnik zaczął działać, no bo w końcu miał co pokazywać.

Potem było pyszne śniadanko przygotowane przez BabaLucę i mogliśmy zacząć zwiedzanie.

No nie całkiem mogliśmy bo pojawił się deszcz i nie chciał przestać padać. W końcu przed południem zaczęło się rozjaśniać to skoczyłem po Jelonka a ekipa czyniła zakrojone na szeroką skalę przygotowania. Znaczy się, grzanie sprzętów, ubieranie kasków, rękawic itp

.

Deszcz przestał padać to można śmiało ruszać na spotkanie z przygodą. Daleko jednak nie ujechaliśmy bo obowiązkowym punktem zwiedzania było miejsce mojego z BabaLucą zamieszkania.

Kubuś66 wpadł z impetem na podwórko i zorał mi całą świeżo umytą trawę, a na końcu zmęczony postanowił na niej odpocząć. No tak, miastowi na widok dużej ilości wiejskiej trawy różnie reagują. Trochę nawet zabrał ze sobą na pamiątkę.

Jedziemy kawałek dalej zobaczyć dziurę w ziemi po nieczynnej kopalni wapienia Wierzbica.

Teraz to już czeka nas 40km ciągłej jazdy i zwiedzania z siodełka motocykla. Jedziemy bocznymi drogami nie uczęszczanymi przez turystów. Taki swojski świętokrzyski klimacik, wioski, wioseczki, górki, góreczki, laski, laseczki itp., itd.

Pora na przerwę w otoczeniu świętokrzyskiej przyrody.

 

 

Tam daleko, daleko widać najwyższe Góry Świętokrzyskie, tam dzisiejszego dnia też będziemy śmigać. Widok z tego miejsca jest unikatowy bo za dwa, trzy latka jak te świeżo posadzone drzewka po prawej urosną, to nie będzie nic już widać.

 

 

Jesteśmy już w Szydłowie, widać mury obronne. Kiedyś musiało wyglądać to bardzo okazale.

Szydłów dorobił się na handlu suknem i skórami. Również na szyciu tych skór, to stąd pewnie ta nazwa miejscowości.

Teraz Szydłów jest stolicą śliwki i raz do roku mają święto śliwki. Jak można się domyśleć wokół jest pełno śliwkowych sadów z których utrzymują się okoliczni mieszkańcy.

Tak sobie podziwiamy te mury a tu dzwoni BabaLuca, że Marccoja nas goni i też już jest w Szydłowie. Czekamy chwilkę i jest nas już o jeden więcej.

My tu gadu, gadu a tu trzeba coś zjeść bo w brzuchu burczy, zatem szukamy w Szydłowie jadłodajni.

Ze znalezieniem restauracji nie było większych problemów ale z uzyskaniem czegoś do zjedzenia już nie było tak łatwo.

Na widok bandy motocyklistów, pani kucharka poparzyła sobie rękę i posiłki przygotowywała nam pani kasjerka. Trwało to trochę, ale wszyscy zjedli do syta i przeżyli. Po posiłku dołączył do nas Golfik na swoim Romecie R-250.

Zatem jedziemy dalej w stronę Kurozwęk. Zajechaliśmy do parku tajnym wejściem od tyłu a tu brakuje Wiekowego, gdzieś przepadł. Kubuś66 ruszył na ratunek ale nigdzie go nie znalazł.

Wspólnie wydedukowaliśmy co się mogło z nim stać i ruszyłem z kopyta w stronę Staszowa.

W Staszowie się zatrzymałem bo słyszę telefon: Wiekowy jest gdzieś na stacji paliwowej i będzie jechał w stronę Opatowa i tam się spotkamy.

No dobra, myślę sobie, ale mimochodem robię dwa kroki do przodu i widzę stację po drugiej stronie krzyżówki i na stacji widzę Wiekowego, który właśnie wyjeżdża. Macham, krzyczę, robię pajacyka, ludzie się na mnie patrzą jak na wariata w kasku. Niestety Wiekowy mnie nie zauważył i pojechał w stronę Opatowa. No tak, tu krzyżówka, czerwone, zanim go dogonię i zawrócimy to kupa czasu minie i nie zdążymy na siedemnastą do Opatowa.

Wracam z kopyta do Kurozwęk i na szybko idziemy pod pałacyk z XIV w.

Fotka i lecimy dalej bo podziemia opatowskie nie będą czekać.

Z Mnichem zamieniamy się za sprzęty. W końcu mogłem dosiąść osławionego Rometa

K-125, który dopiero co wrócił z Afryki, jeszcze pokryty piaskiem pustyni.

Pierwsza próba zastartowania nieudana, Romet zdechł. Musiałem sobie przypomnieć jak odpala się kopniakiem i za drugim razem ogień w tłok i do przodu.

Początki bywają zawsze trudne ale jak złapałem równowagę to już poszło. Motorek prowadzi się lekko i w zakręty można wykładać się prawie na kolanko.

Moje szczęście nie trwało długo i już w Chańczy na zaporze przed zbiornikiem wodnym musiałem się rozstać z niebieskim K-125, a tak dobrze nam szło.

 

 

Jedziemy ostro dalej do Opatowa, czas nieubłaganie ucieka to przyśpieszamy tempa by zdążyć.

Niestety brakło nam 35minut, podziemia zamknięte. Poprzednim razem jak byłem, pani przewodniczka gdzieś zniknęła i też się nie udało, mimo, że godzina wtedy była dobra.

Ryneczek w Opatowie jest wyremontowany, to jest całkiem przyjemnie ale zrobiło się trochę zimno. Jak o tej porze jest tak zimno to wieczorem możemy mieć nadejście zimy jak nic.

Marccoja odebrał telefon, że gdzieś w okolicy jest Dziadek, zatem czekamy. Mija kilka minut i odnajduje się Wiekowy a Dziadka nie ma.

Dzień ucieka i robi się coraz zimniej, zatem pomalutku jedziemy w stronę Zamku Krzyżtopór a Dziadek ma dołączyć po drodze. Złapał nas zaraz na stacji paliwowej.

 

 

Teraz jest nas już siła, całe dziewięć maszyn. Zatem jedziemy już spokojnie na zamek.

 

 

Zamek Krzyżtopór jest naprawdę piękny i jest co zwiedzać. Polecam zasięgnąć trochę  informacji w Internecie.

Zwiedzania było sporo ale że wszyscy już zmęczeni to pora wracać. Jeszcze tylko grupowa fotka z motorami pod zamkiem i możemy lecieć.

 

 

No to jedziem a tu niespodzianka, robi się coraz cieplej i wyszło piękne słoneczko, aż się wszystkim zrobiło raźniej. Niektórzy mówili, że to w nagrodę za wytrwałość i na przekór deszczowi.

W pięknym słoneczku dojechaliśmy do Świętej Katarzyny by podziwiać z tarasu widokowego panoramę przy zachodzącym słońcu. Również najwyższą górę w świętokrzyskim, znaczy się Łysicę też było widać.

 

 

Te power-ślady na placu to oczywiście nasza robota he, he (pożartować zawsze można ale jak wiadomo w każdym żarcie odrobinkę czegoś jest …).

 

 

Humory dopisywały i pod koniec dnia pogoda również dopisała.

Marccoja musiał się już z nami pożegnać i wracać do domu .

Golfik też tak chciał ale już go nie puściliśmy, musiał dalej jechać z nami. Był zdalnie sterowany przez czarodziejską kominiarkę.

Wykonywał grzecznie wszystkie polecenia do czasu aż udało mu się ją zdjąć i potajemnie zwiać rankiem następnego dnia.

No i przy pięknym zachodzie słońca wracaliśmy sobie szczęśliwie do bazy agroturystycznej.

 

Słońce jednak zaszło i zrobiło się zimno, musieliśmy odrobinę zwolnić co by nie zamarznąć.

Po drodze były jeszcze alkoholowe zakupy i koło 22:00 byliśmy na miejscu.

 

Pszczółka, która przyjechała tego dnia popołudniu już umierała z nudów i traciła nadzieje, że się z nami zobaczy a tymczasem Slick sobie smacznie chrapał w namiocie.

Po gorącym wieczornym przywitaniu pora była na małe conieco, upichcone przez BabaLucę.

 

Były też pyszne pieczone paluszki BabaLucy, które zostawili w popłochu nasi ostatni goście.

No i tak sobie siedzieliśmy z bolącymi brzuchami, oczywiście od śmiechu, do trzeciej nad ranem. Jak zamykałem oczy to było już widno i ptaki świergoliły na całego.

 

Dzień trzeci ostatni (niedziela)

 

Sprawdzam o szóstej rano w Internecie serwisy pogodowe i wszędzie pokazują zachmurzenie całkowite ale opady 0,0mm. No to jadę obwieścić wszystkim dobrą wiadomość.

Zdążyłem powiedzieć tylko jednej osobie a tu ciap, ciap i coraz bardziej. Pewnie zaplątała się jakaś chmura, której meteorolodzy nie zauważyli, popada sobie chwilkę i pójdzie dalej.

Myślałem tak przez pierwszą godzinę a potem przestałem wierzyć w zdolności przewidywania naszych meteorologów. Miało nie padać a cały czas leje.

Motorki upchane w garażu czekają cierpliwie na przejaśnienia.

 

 

Przejaśnienia niestety nie nadchodzą a czas nieubłaganie ucieka.

Koło południa Virażka postanowiła jechać mimo deszczu i to dłuższą trasą około 300km.

Wiekowy też już nie chce czekać i również wyrusza na trasę. Golikowi się udało bo zwiał z samego rana i nie zdążyło go pokropić.

Deszcz nie przestawał i plan porannego zwiedzania trzeba było nieco zmodyfikować.

Jedziemy na Zamek Chęciny, będzie trochę chodzenia a w międzyczasie może się nieco rozjaśni. Wcześniej jednak musimy zatankować draga Slick-a bo bestia wypiła wszystko i w baku susza, a sztukę dosikiwania w trakcie jazdy Slick ma jeszcze nie opanowaną.

No to ruszamy, Pszczółka zostawiła swoje enduro i jedzie ze mną. Ale będzie gadania na wsi, że ho, ho. Żona sama w domu z dziećmi a ten szaleje po polach na motórze z jakąś obcą babą he, he. Na wsi jednak co jakiś czas ludzie muszą mieć o czym gadać bo inaczej się nudzą, no to niech sobie gadają.

Zaparkowaliśmy pod zamkiem i idziemy zdobywać to czego wielu z wielkim trudem się nie udało, czyli Zamek Chęciny, mimo, że mieli wtedy armaty i ostre narzędzia.

Podejście jest bardzo strome i kamienie śliskie od deszczu ale atak w szyku bojowym przebiega bez przeszkód.

Deszcz niestety nadal pada ale humory nam wyjątkowo dopisują. By nie było słychać na całą okolicę naszych śmichów chichów pozakładaliśmy kaski dla wytłumienia dźwięku.

Po zdjęciu poniżej  możecie się domyślić kogo było najbardziej słychać na całą okolicę.

Równie sprawnie i szybko opanowaliśmy najwyższy punkt w okolicy, czyli czubek wieży zamkowej. Trochę się w głowach kręciło bo schody były kręte ale daliśmy radę.

Pszczółka w końcu u zamkowego kowala mogła sobie nabyć stylowy hełm na Maczka.

Wybrała ten niebieski, mimo, że wszyscy jej doradzali ten z ostro zakończoną brodą..

 

 

Po udanych negocjacjach mogliśmy ruszyć dalej.

Przejechaliśmy jeszcze obok małej nieczynnej kopalni, taki zarośnięty dół w ziemi i na chwilkę przystanęliśmy przy starym młynie w Wolicy. Normalnie jest tam świetne światło do robienia ciekawych zdjęć ale ponieważ kropiło, nawet nie gasiliśmy silników.

Od tego momentu miał zacząć się mały survival., który mimo wszystko trzeba było odrobinę złagodzić bo zrobiło się śliskie błotko i najbardziej stromy podjazd trzeba było objechać dookoła. Objazd też był ciekawy i wcale nie taki łatwy, przynajmniej dla mnie, w dwie osoby i na łysawej tylnej oponie moto się bardzo ślizgało.

Widok tańczących w lusterku po całej błotnej drodze też miałem ciekawy i byłem zaskoczony, że wszyscy dzielnie walczyli, mimo ślizgawicy i nikomu z nas nie przydarzyło się bliskie spotkanie z wapiennym kleistym błotkiem.

W nagrodę czekał na nas niesamowity widok na czynną kopalnię wapienia Wojkowiec.

 

W drogę powrotną ruszyliśmy nieco inną ścieżką i tam było już naprawdę ślisko. Pył wapienny w połączeniu z wodą wytworzył taką papkę, że lekkie dodanie gazu skutkowało uślizgiem tylnego koła, nawet w 125-tce Mnicha.

Można było się poczuć niczym na lodowisku albo jak małe dziecko taplające się w błotku.

Ten cały klimat wywołał u wszystkich lekką głupawkę a u mnie już chyba nawet zaawansowaną bo na widok kawałka kopalnianego asfaltu, spaliłem sobie tylną gumę. http://www.youtube.com/watch?v=HwD_4WpWL_4

Po tym paleniu coś się na mnie Jelonek obraził bo z okolić licznika zaczęło wydobywać się nieprzyjemne wycie.

Myślałem, że to linka ale okazało się, że trzeba było kropelką przekładniowego oleju przesmarować licznik. Na razie się uspokoiło i prędkościomierz pracuje cichutko jak dawniej.

 

Wszystko co dobre szybko się kończy i pora wracać do bazy, przegrupować bagaże i wrzucić coś na ząb. Chmury delikatnie jakby się przecierały ale chwilami nadal kropiło.

Ostatni z ostatnich zaczęli się już rozjeżdżać do domków a na samym końcu peleton odjeżdżających zamknął Mnich.

 

To by było na tyle. Mimo niezbyt sprzyjającej aury wypad w świętokrzyskie wypalił i to chyba całkiem nieźle.

Każdy chyba coś fajnego znalazł dla siebie w tych świętokrzyskich regionach. Mi zostało wiele miłych wspomnień ze zwiedzania i niesamowitej atmosfery, którą wytworzyli nieustraszeni uczestnicy, no i jeszcze kupę żarcia, które wytrwale konsumuję do dziś he, he.

 

Jeszcze raz dzięki wszystkim za wszystko i do zobaczenia.

KONIEC

 

 

 

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin