Kearney Paul - Boze Monarchie 04 - Drugie imperium.pdf

(943 KB) Pobierz
Kearney Paul - Boze Monarchie 0
Paul Kearney
Drugie imperium
The Second Empire
Księga IV cyklu Boże Monarchie
Przekłożył: Wojciech Szypuła
Wydanie oryginalne: 2000
Wydanie polskie: 2004
 
319345068.001.png
 
Johnowi McLaughlinowi
 
PROLOG
Prowizoryczny rumpel wyrywał im się z rąk i boleśnie obijał żebra. Hawkwood
razem z innymi przyciskał go z całej siły do posiniaczonej piersi i zaciskał zęby. W
duchu klął jak szewc, dając ujście frustracji i złości na przeklęty wiatr, statek, morze i
na rozległy, obojętny świat, przez który pędzili na złamanie karku.
Wiatr lekko się odwrócił: Hawkwood czuł, jak lodowatym deszczem siecze go
prosto w prawe ucho. Otworzył usta tylko na krótką chwilę, żeby przekrzykując
wichurę wydać rozkaz:
– Brasować! Wiatr się zmienia! Brasować reje na grotmaszcie, na Boga!
Na zmywany wodą pokład wyszło więcej ludzi: chwiejnym krokiem wynurzyli
się z zakamarków rozhuśtanej karaki i zgromadzili na śródokręciu. Byli w
łachmanach. Niektórzy wyglądali jak wynędzniali żołnierze; strzępy mundurów
wciąż opinały ich torsy. Poruszali się ospale i niezdarnie w strugach wody, jakby ich
miejsce było raczej w izbie chorych niż na pokładzie miotanego sztormem stateczku.
Spod pokładu dobiegł okrutny, gardłowy warkot. Wzniósł się ponad skowyt
wiatru, łoskot fal i trzeszczenie takielunku. Można by pomyśleć, że to jakiś olbrzymi,
spętany w klatce potwór wygraża całemu światu. Żeglarze przy linach znieruchomieli
na chwilę, niektórzy uczynili w powietrzu Znak Świętego. Na ułamek sekundy w ich
oczach, otępiałych ze zmęczenia, pojawił się strach. Zaraz jednak wrócili do swoich
zajęć.
Reje zostały zbrasowane i ludzie przy sterze odczuli wyraźną ulgę; rudel nie
szarpał się już z takim impetem jak przed chwilą. Docisnęli go do belki bakburty i
karaka cięła morze jak koń brnący w głębokim po pierś śniegu. Szli tylko na
zrefowanym grocie, reszta żagli była zwinięta i przywiązana do rei. W miejscu stengi
bezanmasztu tkwił smutny kikut, opleciony trzepoczącymi resztkami płótna.
To już nie może być daleko, myślał Hawkwood. Odwrócił się do trzech
towarzyszących mu przy sterze mężczyzn.
– Teraz, z baksztagiem, będzie łatwiej. – Musiał krzyczeć, żeby go usłyszeli. –
 
Trzymać kurs. Jeżeli wiatr się wzmoże, będziemy pędzić przed sztormem jak
potępieńcy.
Jednym z jego towarzyszy był wysoki, szczupły i blady jak ściana mężczyzna o
twarzy zeszpeconej z boku paskudną blizną. Na grzbiecie miał strzępy skórzanej
jeździeckiej kurtki.
– Dawno temu zostaliśmy potępieni, Hawkwood, my i całe to nasze
przedsięwzięcie. Lepiej się poddać i zatopić statek, dopóki to monstrum w ładowni
jest skute łańcuchami.
– Cały Murad! – prychnął Hawkwood. – Mój druh. Jesteśmy już prawie w domu!
– Prawie w domu, też coś! Co z nim zrobisz, kiedy dotrzemy na miejsce?
Myślisz, że będzie ci służył jak pies?
– Ratował nam już życie...
– Tylko dlatego, że jest w zmowie z tymi potworami z zachodu.
– Jego mistrz, Golophin, wyleczy go.
– Powinniśmy wyrzucić go za burtę.
– Tylko spróbuj, a sam będziesz pilotował ten przeklęty statek. Zobaczymy, jak
daleko dopłyniesz.
Spojrzeli po sobie, nie próbując nawet ukryć wzajemnej nienawiści, zanim
Hawkwood odwrócił się i naparł wraz z resztą na rozedrgany rudel, żeby utrzymać
karakę na wschodnim kursie. Na kursie do domu.
Pod ich stopami, w ładowni, bestia rykiem wtórowała wichurze.
*
26 miderialona roku Świętego 552
Wiatr NNW, przechodzący w NW, bardzo silny. Kurs SSE, płyniemy
na zrefowanym grotżaglu. Trzy stopy wody w zęzie, pompy ledwie
nadążają.
Hawkwood podniósł pióro. Siedział z podkulonymi nogami, zaparty kolanami o
zamocowany na stałe stolik w sterówce, trzymając w lewej ręce kałamarz. Ledwie
udawało mu się utrzymać równowagę. Długie fale doganiały od rufy karakę, która z
braku balastu zrobiła się kapryśna i nieprzewidywalna. Woda w ładowni przy każdym
wstrząsie przelewała się na boki. Dobrze przynajmniej, że wiatr wiał z tyłu; strata
bezana była przez to mniej odczuwalna.
Odczekał, aż kołysanie statku trochę się zmniejszy, i wrócił do pisania.
Z dwustu sześćdziesięciu sześciu ludzi, którzy siedem i pół miesiąca
temu wypłynęli z Abrusio, zostało osiemnastu. Na środkowej wachcie fala
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin