Krentz Jayne Ann - Uśmiech losu.doc

(1495 KB) Pobierz

Jayne Ann Krentz

UŚMIECH  LOSU

 

 

 

 

Rozdział pierwszy

Nic nie widzę.

- Proszę się nie niepokoić. Oczy są w idealnym porządku. - Jessie Benedict pochyliła się nad kruchą postacią Irene Valentine; która leżała na szpitalnym łóżku, i poklepała uspokajająco jej dłoń wczepioną kurczowo w prześcieradło. - To był naprawdę fatalny upadek, więc złamała pani kilka żeber i doznała wstrząsu, ale oczy nie ucierpiały. Proszę je otworzyć i popatrzeć na mnie.

Pani Valentine podniosła powieki i spojrzała na Jessie wyblakłymi, niebieskimi oczami.

- Nie rozumiesz. Ja nie widzę.

- Przecież pani na mnie patrzy. Poznaje mnie  pani, prawda? - Jessie zaniepokoiła się i uniosła dłoń. - Ile palców pokazuję?

- Dwa. - Siwa głowa pani Valentine poruszyła się niespokojnie na poduszce. - Na miłość boską, nie o to mi chodzi. Nie rozumiesz. Ja nie widzę. Jessie doznała olśnienia i spojrzała na panią Valentine z przerażeniem.

- Och, nie. jest pani pewna? Skąd pani wie? Starsza pani westchnęła i znów przymknęła powieki.

- Nie potrafię tego wytłumaczyć - powiedziała niewyraźnie ochrypłym głosem. - Ale wiem, że coś się stało. Czuję się tak, jakbym straciła zmysł smaku i dotyku. Tak, jakbym naprawdę oślepła. Dobry Boże! Nie mam już po co żyć.

 

- To dlatego, że uderzyła się pani w głowę. Kiedy szok minie, na pewno wszystko wróci do normy. - Bez turbanu, marszczonych spódnic i brzęczących koralików, pani Valentine wydała się Jessie krucha i maleńka.

A ona milczała. Leżała nieruchom6 na łóżku, ściskając prześcieradło.

- Wszystko w porządku? - spytała szeptem Jessie.

- Ja nie spadłam - mruknęła pani Valentine.

- Słucham?

- Wcale nie spadłam z tych schodów. Ktoś mnie zepchnął.

- Zepchnął? - powtórzyła trwożliwie Jessie. - jest pani pewna? Komu jeszcze pani o tym mówiła?

- Nie chcieli mi wierzyć. Powiedzieli, że nikogo oprócz mnie tam nie było. Co ja teraz zrobię? A firma? Co będzie z firmą?

Jessie wyprostowała plecy. Nadeszła jej wielka szansa, której w żadnym wypadku nie zamierzała zmarnować.

- Ja się wszystkim zajmę. Proszę się nie martwić. jestem przecież pani asystentką, prawda? I jak każdy asystent muszę pilnować interesów szefa.

Irene Valentine zerknęła na Jessie z powątpiewaniem.

- Może lepiej na razie zawiesić działalność, kochanie. Sam Pan Bóg wie, że nie miałyśmy ostatnio zbyt wielu klientów.

- Doskonale dam sobie radę - odparła dziewczyna z animuszem.

- Nie jestem taka pewna. Znam cię zaledwie od miesiąca. Nie zdążyłaś się jeszcze dowiedzieć bardzo wielu rzeczy o moich interesach.

W tej samej chwili do separatki wkroczyła pielęgniarka i uśmiechnęła się znacząco do Jessie.

- Myślę, że pora kończyć wizytę - powiedziała. - Pani Valentine musi przecież odpocząć.

- Rozumiem. - Jessie po raz ostatni poklepała szefową po ręku. - Przyjdę do pani jutro. Proszę się nie martwić i wracać do formy. Wszystko będzie dobrze.

- O mój Boże - westchnęła pani Valentine i znowu zamknęła oczy.

Rzuciwszy stroskane spojrzenie na wymizerowaną postać, Jessie odwróciła się i wyszła na korytarz. Tam dopadła pierwszego napotkanego pracownika szpitala.

- Pani Valentine uważa, że została zepchnięta ze schodów w swoim własnym domu. Czy powiadomiono policję?

Lekarz - młody człowiek o szczerym wejrzeniu uśmiechnął się do niej współczująco.

- Tak. I to natychmiast po wypadku. Słyszałem, że nie znaleziono śladów najścia. Pani Valentine straciła po prostu równowagę na najwyższym stopniu i stoczyła się na sam dół. Takie rzeczy się przecież zdarzają, szczególnie starszym ludziom. Może zresztą pani sprawdzić na policji. Sporządzili raport.

- Ale jej się wydaje, że ktoś tam był. Ktoś, kto ją zepchnął.

- Pacjenci z urazami głowy często zapominają wszystko, co działo się tuż przed wypadkiem.

- I nie odzyskują już pamięci?

- Bardzo często - przytaknął doktor. - Tak więc, nawet gdyby ktoś rzeczywiście ją napadł, nie mogłaby odtworzyć tego zdarzenia.

- Sęk w tym, że pani Valentine różni się nieco od innych ludzi - zaczęła Jessie i natychmiast doszła do wniosku, że lekarzowi na pewno nie spodoba się opowieść o zdolnościach parapsychicznych jej chlebodawczyni. Cały świat medyczny był bardzo sceptycznie nastawiony do tego rodzaju zjawisk. -Nieważne. Dziękuję. Do zobaczenia.

Jessie obróciła się na pięcie i pospieszyła do wind, myśląc intensywnie o nowych obowiązkach, jakie czekały na nią w gabinecie. Z przyzwyczajenia odgarnęła za uszy czarne, obcięte na pazia włosy, które zasłaniały jej wysokie kości policzkowe, a na karku układały się w trójkąt. Długa, spadająca na czoło grzywka stanowiła oprawę lekko skośnych, zielonych oczu i uwydatniała delikatne rysy twarzy dziewczyny, nadając jej dziwnie egzotyczny, prawie koci wygląd.

Wrażenie to potęgowało jeszcze jej smukłe ciało kipiące energią, gdy się poruszała, i zmysłowo rozluźnione, kiedy siadała niedbale na krześle. Czarne dżinsy, czarne buty i biała bufiasta koszula w stylu poetów romantycznych pasowały znakomicie do całości.

Czekając niecierpliwie, aby winda dotarła wreszcie na parter, Jessie zmarszczyła brwi i zatopiła się w rozmyślaniach. Przejmując tymczasową odpowiedzialność za gabinet pani Valentine, wzięła na siebie wiele nowych obowiązków. A przede wszystkim musiała zacząć od odwołania umówionego wcześniej spotkania.

Ta myśl przyniosła jej natychmiast zarówno ogromną ulgę, jak i uczucie zawodu. Na razie pozbyła się kłopotu. Nie była jednak do końca przekonana, czy naprawdę chce się go pozbyć. Ostatnio miewała dość często mieszane uczucia i nic nie wskazywało na to, by ten nieprzyjemny stan mógł ulec poprawie. Intuicja podpowiadała Jessie, że dopóki Sam Hatchard nie zniknie z jej życia, nie ma szans na rozwiązanie problemu.

Jessie szła szybko ulicą, stukając żwawo obcasami o chodnik. I choć nad Seattle rozpostarły się jasnożółte opary, był to naprawdę bardzo piękny wiosenny dzień. W tym wspaniałym, tętniącym życiem mieście niechętnie wspominano o smogu. Ludzie ignorowali go za każdym razem, gdy miał czelność się pojawić. W takich razach zazwyczaj rozprawiali żywo o słońcu, które tak rzadko gościło w Seattle. Smog zresztą znikał natychmiast w strugach ulewnego deszczu, a tu na szczęście padało często.

Nad głowami przechodniów rozpościerał się baldachim soczystej zieleni drzew zasadzonych gęsto po obu stronach chodnika. Na tle srebrzystych wód Zatoki Elliotta rozciągała się przybierająca wciąż nowe kształty sylwetka miasta, w którym budowano ostatnio coraz więcej wieżowców. Promy i tankowce wyglądały z daleka jak łódeczki z który na ciemnoniebieskiej tafli stawu. W jasnożółtej mgle trudno było nawet dostrzec zarys dzikich Gór Olimpijskich.

Jessie zmrużyła oczy, sięgnęła do torebki i wyjęła z niej ciemne okulary. Na północno-wschodnim wybrzeżu Pacyfiku słoneczne dni psuły ludziom szyki.

Droga do punktu konsultacyjnego pani Valentine, położonego w cichej, bocznej uliczce, zajęła jej dwadzieścia minut. Nieduża firma mieściła się w dwupiętrowym budynku z cegły, kilka przecznic od szpitala First Hill, gdzie zabrano panią Valentine z samego rana.

Na drzwiach wejściowych prowadzących do tej starzejącej się posesji znajdował się szyld pani Valentine oraz stylizowany rysunek gila - logo małej, kiepsko prosperującej firmy komputerowej, z którą dzieliła lokal. Jessie nacisnęła klamkę i weszła do ciemnego holu.

Natychmiast otworzyły się matowe, szklane drzwi po prawej stronie i pojawiła się w nich potargana głowa młodzieńca dwudziestopięcioletniego. Młody człowiek wyglądał tak, jakby spał w ubraniu, co zapewne nie było dalekie od prawdy. Ubrany był w dżinsy, adidasy oraz biały podkoszulek z krótkim rękawem. Z kieszonki na piersiach wystawało plastikowe etui na długopisy i drobne akcesoria komputerowe. Chłopak łypał na Jessie zza szkieł okularów w rogowej oprawie. W tle połyskiwał tajemniczo ekran mruczącego komputera.

Jessie uśmiechnęła się.

- Cześć, Alex.

- Ach, to ty - powiedział Alex Rabin. - A już miałem nadzieję, że przyszedł klient. Jak się czuje pani V ?

- Wyzdrowieje. Połamane żebra i szok. Lekarze chcą zatrzymać ją na obserwacji przez parę dni, a potem pojedzie do siostry. Ale powinno być dobrze.

Alex podrapał się bezmyślnie po głowie i nastroszył sobie włosy.

- Biedna staruszka. Ma szczęście, że żyje. Co będzie z jej firmą?

Jessie uśmiechnęła się buńczucznie.

- Ja się wszystkim zajmę.

- Naprawdę? - Alex znów przymrużył oczy. - No cóż, powodzenia. W razie czego, wpadnij. Chętnie służę pomocą.

Jessie zmarszczyła nos.

- Prawdę powiedziawszy, przydałoby nam się po prostu paru nowych klientów.

- Mnie też. Słuchaj, a może byśmy dali wspólne ogłoszenie? - Alex wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Robin i Valentine: Psychotroniczne konsultacje komputerowe.

- Wiesz, to wcale niegłupi pomysł - rzuciła Jessie, ruszając po schodach na górę. - Powiem więcej: całkiem niezły. Muszę o tym pomyśleć.

- Daj spokój, przecież żartowałem - zawołał za nią Alex.

- Mogłoby się udać - wrzasnęła Jessie z podestu drugiego piętra, otwierając drzwi, na których widniała wywieszka: PSYCHOTRONICZNE KONSULTACJE PANI VALENTINE. - Nawet wymyśliłam dla nas slogan reklamowy: Intuicja i inteligencja na usługach naszych klientów.

- Oszalałaś? Natychmiast zleciałyby się tutaj wszystkie czuby.

- Wcale by mi to nie przeszkadzało, gdyby mieli forsę.

- W zasadzie racja.

Jessie weszła do tandetnie urządzonego biura i rzuciła okulary słoneczne oraz torbę na sofę z wypłowiałym perkalowym obiciem. Potem poszła w przeciwległy kąt pokoju i stanęła przy staroświeckim biurku z żaluzjowym zamknięciem, wmawiając sobie, że najlepiej będzie, jeśli zakończy sprawę, zanim opuści ją odwaga.

Opadła na duże drewniane krzesło obrotowe i położyła nogi na biurku, nie zdejmując nawet butów. Krzesło zaskrzypiało na znak protestu, kiedy Jessie wychyliła się trochę do przodu, żeby wystukać prywatny numer telefonu ojca - prezesa firmy Benedict Fasteners.

- Biuro pana Benedicta, słucham. - Spokojny, obojętny głos należał niewątpliwie do doświadczonej sekretarki.

- Cześć, Grace. Tu Jessie. Jest tata?

- Jak się masz, Jessie. - W profesjonalny ton wkradła się przyjazna nuta wywołana długoletnią znajomością. Owszem jest, ale jak zwykle nie życzy sobie, żeby mu przeszkadzano. Chcesz z nim rozmawiać osobiście?

- Koniecznie. Powiedz, że to ważne.

- Zaczekaj. Zobaczę, co się da zrobić. - Grace wcisnęła guzik na interkomie.

W chwilę później w słuchawce odezwał się głos ojca Jessie. Był mocno poirytowany.

- Jessie? - spytał pan Benedict zniecierpliwionym tonem. - Właśnie omawiam kontrakt. Co się dzieje?

- Jak się masz, tato. - Jessie w ostatniej chwili ugryzła się w język i nie przeprosiła ojca za to, że niepokoi go w pracy. Vincent Benedict był zawsze zajęty, a zatem przeszkadzały mu wszystkie telefony.

Jessie już dawno doszła do wniosku, że będzie musiała prosić ojca o wybaczenie za każdym razem, gdy zdecyduje się do niego zadzwonić, i postanowiła zrezygnować z kurtuazji.

- Chciałam ci tylko powiedzieć, że coś się wydarzyło u mnie w firmie i nie będę mogła pójść dziś na kolację z Hatchem i Gallowayami. Mam kłopoty.

- I to jakie! - zagrzmiał w słuchawkę pan Benedict. Dałaś mi słowo, że pomożesz Hatchowi zabawiać gości. Doskonale wiesz, jakie to ważne. Tłumaczyłem ci wszystko w zeszłym tygodniu. Gallowayowie muszą się przekonać, że trzymamy wspólny front. Na tym polegają interesy, do cholery!

- Więc ty idź. - Jessie odsunęła słuchawkę od ucha. Już w dzieciństwie zyskała tę bolesną świadomość, że w świecie jej ojca interesy są zawsze na pierwszym miejscu.

- Nie wypada! - ryknął Vincent. - Ethel i George domyślą się od razu, że to spotkanie ma służbowy charakter.

- Niewiele się pomylą. Spójrz prawdzie w oczy. Gdybyście nie wiązali z tą kolacją ukrytych nadziei, wcale by wam na niej tak bardzo nie zależało.

- Nie w tym rzecz. Chcieliśmy rozmawiać z nimi na luzie. Doskonale wiesz, o co mi chodzi. Finalizujemy kontrakt. Hatch potrzebuje kogoś do towarzystwa, a Gallowayowie powinni się upewnić, że darzę tego chłopaka stuprocentowym zaufaniem.

- Tato, posłuchaj - zaczęła Jessie i urwała czując, że uderza w płaczliwy ton. Nie potrafiłaby wytłumaczyć ojcu, dlaczego tak bardzo nie chce pójść z   Hatchem na spotkanie w interesach. Vincent nie zrozumiałby jej zastrzeżeń. Hatch tym bardziej nie. Miał przecież szansę podpisać ważny kontrakt dla firmy i oczarować córkę prezesa. A to wszystko dzięki jednej kolacji.

- Właśnie ty powinnaś tam pójść. Nie widzę lepszego rozwiązania - ciągnął Vincent szorstko. - Gallowayowie znają cię od dziecka. Kiedy zobaczą nowego dyrektora Benedict Fasteners w towarzystwie mojej córki, utwierdzą się w przekonaniu, że go popieram, więc w firmie nie zajdą żadne istotne zmiany. To bardzo ważne. Galloway jest człowiekiem starej daty i lubi ciągłość w interesach.

- Tato, nie mogę. Pani Valentine uległa wypadkowi. Jest w szpitalu.

- W szpitalu? Co się stało, do cholery?

- Spadła ze schodów. Nie wiem dokładnie, jak do tego doszło. Doznała wstrząsu i złamała kilka żeber. Przez kilka tygodni nie będzie mogła pracować. Wszystko zostało na mojej głowie.

- Co za różnica? Sama mi mówiłaś, że i tak nie macie zbyt wielu klientów.

- Jako jej nowa asystentka zamierzam rozwinąć firmę. Muszę zacząć od reklamy.

- Chryste! Moja córka zajmuje się marketingiem dla wróżki!

- Tato, nie życzę sobie żadnych uwag na ten temat.

- Dobrze, już dobrze. Słuchaj. Przykro mi z powodu pani Valentine, ale nie widzę związku między jej wypadkiem a dzisiejszą kolacją.

- Odpowiadam za firmę. Pani Valentine powierzyła mi swoje sprawy, a tu jest cała masa rzeczy do zrobienia.

- Akurat dziś wieczorem? - zapytał sceptycznie Vincent.

Jessie przez chwilę rozglądała się rozpaczliwie po pustym biurze, aż w końcu wzrok jej padł na nie zapisane karty księgi przyjęć.

- Tak. - Starała się, by jej słowa brzmiały stanowczo. Uporządkowanie kartoteki i opracowanie planu zajmie mi sporo czasu. Powinieneś mnie zrozumieć. Nigdy nie pracowałeś mniej niż dwanaście godzin na dobę. Przeciętnie czternaście.

- Daj spokój. Nie porównuj zarządzania firmą z prowadzeniem biura jakiejś wróżki.

- Nie nazywaj jej tak. Pani Valentine to medium. Naprawdę. A ja jestem jej asystentką. Taki sam interes jak każdy inny. - Jessie zniżyła głos do przymilnego szeptu. - Więc jak? Powiesz Hatchowi, że jestem zajęta i nie mogę mu towarzyszyć?

- Oczywiście że nie, do diabła. Z jakiej racji?

- Tato, proszę. Mówiłam ci przecież, że ten facet mnie denerwuje.

- Sama się nakręcasz. Zresztą, o ile wiem, zupełnie bez powodu. Jeśli jednak chcesz zostawić go na lodzie akurat wtedy, gdy jesteś mu najbardziej potrzebna, nie wymagaj ode mnie pomocy. Nie zamierzam świecić za ciebie oczami.

- Proszę. Tylko ten jeden raz. Lecę z nóg. Zresztą nawet nie wiem, gdzie go szukać.

- Nie widzę problemu. Hatch właśnie tu przyszedł. Właściwie stoi przy biurku. Wytłumacz mu dokładnie, dlaczego wystawiasz go do wiatru na dwie godziny przed tak ważnym spotkaniem.

- Tato, przestań. Błagam ... - Jessie jęknęła.

Ale już było za późno. Vincent przysłonił dłonią słuchawkę i zaczął mówić, a jego córka zamknęła oczy z przerażenia. 

- Dzwoni Jessie. - Pan Benedict prychnął. - Próbuje się wymigać od kolacji z Gallowayami. Zrób coś. W końcu jesteś dyrektorem.

Jessie wyczuła, że słuchawka przechodzi w ręce Hatcha, i jęknęła w duchu. Wyobraziła sobie te ręce. Takie męskie i delikatne. Ręce pianisty lub szermierza. Usłyszała w słuchawce jego głos - niski, spokojny, głęboki jak wody oceanu - i przeszedł ją dreszcz.

- Co się stało? - spytał Sam Hatchard tak łagodnie, że Jessie przeraziła się jeszcze bardziej.

Hatch nigdy nie tracił panowania nad sobą, działał na zimno i niezwykle skutecznie. Jessie wydawało się, że nawet bezwzględnie. I choć sprawiał wrażenie człowieka całkowicie wyzutego z uczuć, intuicja ostrzegała dziewczynę, że prawda wygląda zupełnie inaczej.

- Cześć, Hatch. - Jessie zdjęła nogi z biurka, po czym zaczęła wyginać nerwowo sznur telefonu. Przełknąwszy ślinę, uczyniła ogromny wysiłek, by mówić stanowczo i bez pośpiechu.

- Przykro mi bardzo, ale zdarzyło się tu coś, czego nie można było przewidzieć.

- Przecież w gabinecie wróżki nie mogą się dziać rzeczy nieprzewidziane.

Jessie zamrugała powiekami. Gdyby powiedział to ktokolwiek inny, pomyślałaby, że żartuje. Niestety Hatch był całkowicie pozbawiony poczucia humoru, o czym zdążyła się już przekonać. Popatrzyła groźnie na ścianę.

- Niestety, nie będę mogła dziś zabawiać Gallowayów. Szefowa leży w szpitalu, a ja zajmuję się firmą. Mam masę pracy i właściwie powinnam już kończyć tę rozmowę. I tak nie zdążę dziś wszystkiego zrobić.

- Już za późno, żebym zmienił plany.

Jessie odkaszlnęła i zacisnęła palce wokół sznura.

- Bardzo mi przykro, ale pani Valentine naprawdę na mnie liczy.

- Interes z Gallowayami przyniesie ogromne zyski.

- Wiem, ale ...

- George i Ethel Galloway bardzo chcieliby cię zobaczyć. George wyraźnie to podkreślał. Nie wiem, jak zinterpretują twoją nieobecność. Pewnie pomyślą, że ktoś wykupuje udziały albo że ja nie potrafię dojść do porozumienia z twoim ojcem. Zadawał jej cios za ciosem i zamykał tym samym drogę wyjścia.

- Hatch ...

- Jeśli Galloway wbije sobie do głowy, że Benedict Fasteners zmieni właściciela, nie wejdzie w interes. Byłbym bardzo zawiedziony, gdyby mi się nie udało podpisać tego kontraktu.

Jessie poczuła się osaczona. Hatch po mistrzowsku przypierał ludzi do muru.

- Może tatuś z tobą pójdzie? - spytała rozglądając się po pokoju, jakby szukała schronienia.

- To by było trochę dziwne, nie sądzisz?

Ta spokojna, rozsądna argumentacja doprowadzała ją do szału. Tylko Hatch potrafił ją do tego stopnia wytrącić z równowagi. Skręcając sznur telefonu, zakołysała się niespokojnie na krześle.

- Wiem, że powiadomiłam cię o swej decyzji zbyt późno ...

- I chyba niepotrzebnie ją podjęłaś. - Hatch mówił teraz bardzo cicho. - jestem przekonany, że pani Valentine nie wymaga od ciebie, żebyś pracowała wieczorami.

- Zwykle nie, ale to wyjątkowa sytuacja.

- I naprawdę nie możesz przełożyć swoich zajęć na jutro?

Jessie popatrzyła bezradnie na zniszczony blat biurka. Nie umiała kłamać. Przypierana do muru, na ogół mówiła prawdę.

- W tego rodzaju interesach trudno cokolwiek planować. – Jessie znowu przełknęła ślinę. Bardzo źle się czuła, gdy Hatch skupił na niej całą swoją uwagę. Nie potrafiła odpierać ataków.

- Tak?

- Bardzo się cieszyłem na to spotkanie.

- Co? - Jessie wyprostowała się, jakby nagle poraził ją prąd. Sznur napiął się i telefon spadł z głośnym hukiem na podłogę.

- O, cholera!

- Zdaje się, że zrzuciłaś aparat - zauważył Hatch, czekając cierpliwie, aż Jessie znów weźmie słuchawkę do ręki. - Wszystko w porządku?

- Tak - wysapała, gdy wyprostowała sznur i ustawiła telefon z powrotem na biurku. Była na siebie wściekła. Słuchaj ...

- Przyjadę po ciebie o siódmej - odparł, wyraźnie zaabsorbowany czym innym. Często zajmował się dwiema sprawami naraz, tak jak podczas tej rozmowy. Jessie wiedziała doskonale, że interesy są dla niego ważniejsze od zalotów.

- Naprawdę nie mogę o siódmej.

- Przepraszam, ale muszę już kończyć. Chciałbym jeszcze skonsultować kontrakt z twoim ojcem. Do zobaczenia. - Cicho odłożył słuchawkę.

Jessie przycupnęła na brzeżku krzesła i przez chwilę patrzyła bezmyślnie na buczącą słuchawkę. Pokonana, odłożyła ją z powrotem na widełki i oparła głowę na rękach. Powinna się była domyślić, że czeka ją ciężka przeprawa. Zaproszenie na kolację z Gallowayami miało szczególną wymowę. Hatch zastawiał na nią sidła. Nic nie zostało jeszcze powiedziane, ale jego matrymonialne zamiary nie stanowiły dla nikogo tajemnicy.

Hatch fascynował Jessie. Nie mogłaby temu zaprzeczyć. Zdawała sobie jednak sprawę, że nie odważy się wyjść za niego za mąż. Dla Hatcha małżeństwo oznaczało tyle samo co spisanie kontraktu, który w tym wypadku gwarantowałby mu dożywotni kawałek chleba w firmie Benediet Fasteners, na czym bardzo mu zależało.

W danym momencie uwodzenie córki prezesa zajmowało czołowe miejsce na liście priorytetów Hatcha. Jessie wiedziała jednak, że Sam Hatchard darzy ją równie przelotnym i powierzchownym zainteresowaniem jak każdą inną sprawę, której aktualnie poświęca nieco czasu. A to oznaczało, że wpadła w pułapkę.

Hatch zajmował wiele miejsca w jej myślach i za każdym razem, gdy stawała się obiektem jego uwagi, musiała walczyć, by całkowicie mu się nie poddać.   Ćma tańcząca wokół płomienia.

Jessie przymknęła oczy i przywołała w pamięci obraz mężczyzny, który przed dwoma miesiącami pojawił się w jej życiu jak Nemezis. Wygląd Hatcha świetnie odzwierciedlał jego osobowość. Sam Hatchard był wysoki, szczupły, silnie zbudowany. Długie ręce szermierza znakomicie pasowały do surowych, ascetycznych rysów twarzy.

Przyjmując, że pod tą gładką i wytworną powłoką nie pali się żaden ogień, Jessie próbowała oszukać samą siebie. Istota problemu polegała na tym, że - tak jak w przypadku świętych i rycerzy - ten wewnętrzny płomień nie był przeznaczony dla żadnej kobiety. Miał służyć imperium - królestwu, jakie Hatch zamierzał wybudować na podwalinach firmy Benedict Fasteners.

Hatch cieszył się pełnym poparciem Vincenta Benedicta i całej jego rodziny, która dała się złapać na kuszącą przynętę. W zamian za intratną posadę w małym, dobrze prosperującym przedsiębiorstwie, Sam Hatchard obiecał nadać mu rozmach.

Benediet' Fasteners trzymało się zupełnie dosłownie dzięki śrubom i nakrętkom. Firma zajmowała się projektowaniem oraz produkcją wszelkiego rodzaju elementów złącznych i miała szansę stać się dominującym na rynku gigantem przemysłowym. Potrzebny jej był tylko przedsiębiorczy zarządca z polotem.

Benedictowie nie mieli żadnych wątpliwości, że Hatchard doskonale nadaje się do tej roli. Jedyną osobą, której zdanie naprawdę się liczyło, był założyciel firmy -Vincent Benedict, a on polubił Hatcha od pierwszego wejrzenia. Jessie natychmiast wyczuła, że obaj panowie doskonale się rozumieją i uzupe...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin