Krentz Jayne Ann - Wielka namiętność.rtf

(797 KB) Pobierz
Jayne Ann Krentz

Jayne Ann Krentz

 

 

 

 

 

Wielka namiętność

Tytuł oryginału GRAND PASSION

 


Prolog

 

Max Fortune siedział samotnie w piwnicy starego domu z cegły i kontemplował swoją kolekcję. Było to jego częste zajęcie. Bardzo wcześnie pojął, iż te obrazy i książki są jedynymi rzeczami, które naprawdę należą do niego, jedynymi, których nikt mu nie może zabrać.

Większość arcydzieł wiszących na ścianach bezpiecznego, o kontrolowanej temperaturze i wilgotności powietrza skarbca stworzyli współcześni artyści, którzy dopiero zaczynali osiągać uznanie, na jakie zasługiwali. Kilka płócien okrzyknięto już dziełami geniuszy, kilka innych czekało na odkrycie.

Max, mimo że znał obecną i przyszłą wartość swych obrazów, nie traktował ich jako inwestycji. Dzikie, ponure i technicznie doskonałe płótna odzwierciedlały coś ukrytego wewnątrz niego, czego nie potrafił wyrazić słowami. Wiele z nich przypominało koszmary senne, które miewał jako dziecko. Nie wątpił, iż pewnego dnia każde z jego dzieł zostanie uznane za arcydzieło. W dziedzinie sztuki jego instynkt nie mylił się nigdy.

Na oszklonych regałach, oprócz dzieł zebranych doktora Seussa i zniszczonych egzemplarzy z serii przygód dla chłopców, znajdowały się rzadkie książki, które osiągnęłyby zawrotne sumy na każdej aukcji. Max darzył cenne książki prawie taką samą namiętnością jak obrazy.

Cenił zwłaszcza książki stare i rzadkie, książki z własną historią, książki, które kiedyś dla kogoś coś znaczyły. Kiedy trzymał w rękach starą książkę, doznawał nieuchwytnego uczucia związku z ludźmi, którzy żyli przed nim. Miał wrażenie, że dzieli niewielką część cudzej przeszłości, wyobrażał sobie, że tak by się czuł, będąc członkiem jakiejś rodziny.

Max mieszkał sam w eleganckim starym domu na Queen Ann Hill, w Seattle. Z okien domu rozciągał się fantastyczny widok na miasto i na Elliott Bay, posiadłość zaś wyceniano bardzo wysoko na rynku nieruchomości. Każda rzecz w środku, poczynając od kalifornijskiego Cabernet Sauvignon, rocznik 1978, który właśnie popijał, aż po wykwintne wschodnie kobierce na wyglansowanych posadzkach, była starannie wybrana. Sam miał jednak świadomość, że pieniądze, jakie wydał na urządzenie, nie zdołały zapewnić jednego – budynek nie stał się domem.

Od szóstego roku życia nie miał domu. Był pewien, że już go nie będzie miał, i przyjął ten fakt do wiadomości. Bardzo wcześnie zrozumiał, że umiejętność przeżycia polega na tym, aby nie pożądać rzeczy, których nie można mieć. Ta filozofia życiowa przeważnie się sprawdzała, ponieważ niewiele było takich rzeczy, których nie mógłby dostać.

Do licznych zdobyczy Maxa należała także niepospolita reputacja. Różni ludzie różnie o nim mówili. Jedni powiadali, iż jest człowiekiem niebezpiecznym. Inni, – że jest genialny i bezwzględny, nieugięty w dążeniu do celu. Wszyscy zgodni byli co do tego, że kiedy Max Fortune postanowi coś zrobić, zostanie to zrobione.

Wiedział, że jego legendarna reputacja opiera się na jednym prostym fakcie – nigdy niczego nie sknocił.

No, prawie nigdy.


Rozdział pierwszy

 

Odnalezienie kochanki Jasona Curzona zabrało Maxowi Fortune'owi blisko miesiąc. Teraz, kiedy ją odszukał, nie wiedział, co o niej sądzić. Cleopatra Robbins z całą pewnością nie była taką kobietą, jakiej się spodziewał.

Stał przy buzującym kominku i przyglądał się chaosowi panującemu w przytulnym westybulu Robbins' Nest Inn. Mimo sugestywnego imienia pani Robbins nie przypominała rozkosznej kobietki, która zajmuje się uwodzeniem bogatych mężczyzn, starszych o kilkadziesiąt lat.

Wyglądała dokładnie tak, jak przystało zajętej przyjmowaniem nowych gości właścicielce zajazdu.

Max rzucił okiem na serię niegustownych widoczków morskich wiszących na ścianach. Uśmiechnął się drwiąco pod nosem. Najwyraźniej Cleopatra Robbins nie tylko nie była typową uwodzicielką; nie była również znawczynią sztuki. Ktoś, kto ozdobił ściany mdłymi pejzażami, nie mógłby docenić pięciu obrazów Amosa Luttrella zostawionych mu pod opieką.

I bardzo dobrze, że pani Robbins wolała morskie pejzaże, ponieważ Max miał zamiar odebrać jej obrazy Luttrella. Były jego własnością, odziedziczoną po Jasonie Curzonie i chciał je odzyskać.

Był przygotowany na walkę, i przyjmował to ze spokojem. Od szóstego roku życia musiał walczyć o wszystko, co chciał w życiu osiągnąć. Czasami przegrywał, ale najczęściej wygrywał.

Oparł dłonie na bogato rzeźbionej głowie jastrzębia, stanowiącej rączkę laski. Z wrodzoną siłą woli ignorował nieustanny ból w nodze. Stara rana znów dawała mu się we znaki, przywołując wspomnienia, w które nie miał zamiaru się wgłębiać.

Skoncentrował uwagę na Cleopatrze Robbins, krzątającej się za ladą recepcji.

Max przypomniał sobie, że Jason mówił o niej Cleo. TG zdrobnienie pasowało do niej bardziej niż dramatyczna Cleopatra.

Jason musiał, oczywiście, wybrać sobie nietypową kochankę, ale on zawsze potrafił dojrzeć to, co było ukryte. Miał doskonałe oko kolekcjonera, który bardziej ufał własnej intuicji niż opiniom innych. Zachwycająca kolekcja obrazów, jaką zostawił w darze swemu ulubionemu muzeum sztuki w Seattle, potwierdzała jego doskonały gust. A pięć obrazów Amosa Luttrella stanowiło ozdobę tej kolekcji.

Umierając Jason miał prawie dwieście obrazów. Natomiast Cleopatra Robbins, o ile Max wiedział, była jego jedyną kochanką.

Nieoczekiwanie Max odczuł coś głęboko niesłusznego, kiedy wyobraził sobie kobietę zza lady w łóżku z Jasonem Curzonem. Jason był dla niego postacią najbardziej zbliżoną do osoby ojca. Mówił sobie, że powinien być zadowolony, iż stary człowiek miał podczas ostatniego półtora roku życia towarzystwo kobiety. Po śmierci żony spędził wiele samotnych lat.

Z jakiegoś jednak powodu nie podobało mu się to, że towarzyszką Jasona była Cleo Robbins.

Oceniał, że pani Robbins miała pod trzydziestkę, jakieś dwadzieścia siedem, dwadzieścia osiem lat. Przyglądał się jej gęstym, ciemnokasztanowym włosom upiętym w węzeł i zastanawiał, jakby wyglądały luźno rozpuszczone na ramiona. Węzeł nie miał jakiegoś szczególnie wyszukanego stylu, został najwyraźniej zamotany i spięty w pośpiechu.

Cleo Robbins miała okulary w okrągłych złotych oprawkach. Max uświadomił sobie, że w pewnym sensie odgrywały one tę samą rolę, co wyszukany makijaż przyciemniający powieki starożytnej Kleopatry –ukrywały prawdziwy wyraz dużych zielonych oczu.

Dama, której poszukiwał od miesiąca, spoglądała na świat zawodowo uprzejmym spojrzeniem właścicielki popularnego zajazdu, ale Max wyczuwał w niej coś głębszego i pociągającego.

Odczuł nieprzepartą chęć wypróbowania czegoś, o czym z doświadczenia wiedział, że rzadko się udawało. Spojrzał na Cleo Robbins tak, jakby spoglądał na obraz.

Ku jego zaskoczeniu ruch i hałas panujące wokół znikły, tak jak się to działo, gdy kontemplował dzieło sztuki. Prawie natychmiast poczuł w głębi znajome poruszenie. To go zaniepokoiło. Takiego rodzaju fascynację i pożądanie odczuwał jedynie w obecności rzeczy, które kolekcjonował.

Jason powiedział mu kiedyś, że piękno można odnaleźć także w człowieku, nie tylko w sztuce i w książkach. Max jednak boleśnie przekonał się, że ta umiejętność ma swoje ograniczenia. Człowiek jest bardziej złożony niż dzieło sztuki i zbyt dobrze potrafi ukrywać prawdę o sobie.

– Jedną chwileczkę, proszę pana. Pan Partridge, prawda? Zaraz ktoś zaniesie pana bagaż do pokoju.

Cleo uśmiechnęła się promiennie do zirytowanego klienta, uderzając w srebrny dzwonek na pulpicie.

– Najwyższy czas – mruknął Partridge. – Jechałem tu z Seattle trzy godziny. Nie mam pojęcia, dlaczego firma wybrała to miejsce na wybrzeżu na seminarium. Mogli je zwołać w którymś z dużych hoteli w mieście.

– Jestem pewna, że uzna pan to miejsce za doskonałe dla edukacyjnego spotkania. – Cleo rzuciła nerwowe spojrzenie na schody. – Obawiam się, że nasz chłopak hotelowy jest chwilowo zajęty. Dam panu klucz i może pan pójść do pokoju. Jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, bagaż przyniosą później.

– Nie ma sprawy. Sam go zaniosę. – Partridge wziął walizkę. – Czy mogę się tu przynajmniej czegoś napić?

– W holu jest duży wybór doskonałych win i wielu gatunków piwa.

– Do diabła! Miałem ochotę na martini.

Partridge porwał swój klucz i ruszył w stronę schodów. Następne osoby z kolejki zajęły jego miejsce.

Max obserwował, jak Cleo przygotowała się na odparcie kolejnego ataku. Ponownie rzuciła okiem na schody. Nie widząc chłopaka hotelowego, zwróciła się z powrotem do klientów z uśmiechem na twarzy.

Drzwi westybulu trzasnęły głośno. Max spostrzegł światło błyskawicy na ciemnym niebie. Do zajazdu, wraz z deszczem i wiatrem, wpadli następni klienci, dołączając do tłumu kłębiącego się przy kominku.

– Lucky Ducky poszedł popływać.

Zaskoczony wysokim, piskliwym głosem dochodzącym znikąd, Max spojrzał w dół. Napotkał wzrok małego chłopca z głową w jasnych lokach, ubranego w dżinsy i koszulkę w paski. Mały nie miał więcej niż pięć lat i trzymał palec w buzi.

– Słucham? – Max nie pamiętał, kiedy ostatni raz rozmawiał z dzieckiem.

Chłopiec wyjął palec z ust i powtórzył:

– Lucky Ducky poszedł popływać.

Wkładając palec z powrotem do buzi spojrzał wyczekująco.

– Rozumiem. – Max zastanawiał się nad właściwą odpowiedzią. – Chyba za zimno dziś wieczorem na pływanie, co?

– Wujek Jason mówił, że kaczki mogą pływać wszędzie i zawsze.

Max zacisnął dłonie na główce laski.

– Wujek Jason?

– Wujka Jasona już nie ma – powiedział chłopiec ze smutkiem. – Cleo mówi, że poszedł do nieba.

– Jason Curzon w niebie? – Rozważył tę myśl. – Cóż, przypuszczam, że wszystko jest możliwe.

– Znałeś wujka Jasona?

– Tak.

Chłopiec wyciągnął palec z buzi i uśmiechnął się do Maxa radosnym, bezzębnym uśmiechem.

– Nazywam się Sammy Gordon. Czy mojego tatę też znałeś?

– Nie sądzę. – Straszna myśl przyszła Maxowi do głowy. – Chyba że twój tata to wujek Jason?

– Nie, nie, nie – zawołał niecierpliwie mały. – Mój tata nie jest w niebie, jak wujek Jason. Mój tata zaginął.

Max powoli przestawał cokolwiek rozumieć.

– Zaginął? – powtórzył.

Sammy kiwnął głową.

– Słyszałem, jak mama mówiła Cleo, że musi się odnaleźć.

– Rozumiem.

– No i nie znalazł się.

Max nie wiedział, co na to powiedzieć. Rzucił okiem na zatłoczony hol i zobaczył ładną kobietę z krótkimi, jasnymi włosami wychodzącą z pokoju za recepcją. Podeszła, aby pomóc Cleo.

– To moja mama – poinformował Sammy.

– Jak się nazywa?

– Sylvia Gordon. – Sammy z zainteresowaniem przyglądał się lasce. – Dlaczego musisz się na niej opierać? Byłeś ranny?

– Tak.

– Czy niedługo wyzdrowiejesz?

– Byłem ranny bardzo dawno temu. Bardziej już nie wyzdrowieję.

– Sammy? Gdzie jesteś? – Cleo wyszła zza lady.

Max szybko uniósł głowę. Kochanka Jasona miała głęboki, dźwięczny głos, świetnie pasujący do jej imienia. Znów przeszyło go dziwne uczucie. Wyobraził sobie ten miękki, wibrujący głos w łóżku.

– Tu jestem, Cleo. – Sammy pomachał do niej mokrym palcem.

Max zauważył metaliczny błysk, kiedy Cleo wyszła z tłumu. Spojrzał w dół i skrzywił się, kiedy zobaczył, że kochanka Jasona nosi srebrne tenisówki z błyszczącymi sznurowadłami. Reszta jej stroju nie była aż w tak złym guście, ale równie bez polotu. Miała na sobie żółtą płócienną bluzkę i wypłowiałe dżinsy.

– Nie wiedziałam, gdzie jesteś, Sammy. – Cleo uśmiechnęła się do chłopca, a później jej wzrok napotkał wzrok Maxa.

Zobaczył, że się przestraszyła. Przez kilka sekund okulary w złotej oprawce nie ukrywały wyrazu jej oczu. W tej krótkiej chwili była dla niego tak otwarta jak dzieło sztuki i wiedział, że odbiera go tak jak on ją.

Uderzenie tej nagiej intymności zaskoczyło Maxa. Było to groźnie niepokojące doświadczenie, niepodobne do niczego, co mu się dotychczas zdarzało w kontaktach z innymi ludźmi. Do tej pory takie wrażenie wywierały na nim jedynie wyjątkowo piękne obrazy i bardzo stare książki. Przeszyło go gwałtowne i zupełnie nieoczekiwane pożądanie. Usiłował je zwalczyć w sobie całą siłą woli.

Spojrzenie Cleo przesunęło się na laskę Maxa i nastrój prysł. Kiedy znów podniosła wzrok, jej twarz przybrała wyraz zawodowej uprzejmości. Oczy nadal były piękne, ale już nie tak przejrzyste i czytelne jak przed chwilą.

– Zaraz się panem zajmiemy – powiedziała Cleo. – Jak pan widzi, chwilowo jesteśmy zajęci.

– To przyjaciel wujka Jasona – odezwał się Sammy.

Oczy Cleo rozszerzyły się. Znikła zawodowa uprzejmość, którą zastąpiło szczere ciepło.

– Jest pan przyjacielem Jasona?

– Tak.

– To cudownie. Proszę się nie martwić, jestem pewna, że znajdziemy dla pana pokój. Niech się pan rozgości, a Sylvia i ja zaraz się panem zajmiemy. Przepraszam, ale nie dosłyszałam pańskiego nazwiska.

– Max Fortune.

– W porządku. Sammy, zaprowadź pana do solarium.

– Dobra. – Sammy spojrzał na Maxa. – Chodź ze mną.

Max nadal patrzył na Cleo.

– Poczekam tutaj, jeśli nie ma pani nic przeciwko temu. Chciałbym z panią porozmawiać.

– Bardzo proszę – zgodziła się Cleo. – Jak tylko będę miała wolną chwilę. Sammy, nie wiesz, gdzie jest Benji?

– Nie ma go.

Cleo była najwyraźniej zakłopotana.

– Jak to nie ma?

– Tak powiedziała Trisha.

– Na pewno chodziło jej o to, że jest zajęty.

– Nie. – Sammy potrząsnął głową z przekonaniem. – Nie ma go.

– O Boże, to niemożliwe! – wykrzyknęła Cleo. – Miał tu być dziś wieczorem. Wiedział, że przyjeżdża grupa gości.

– Cleo, gdzie jesteś? – Podeszła do nich młoda dziewczyna ze stosem ręczników. Ona także miała na sobie dżinsy oraz luźną, flanelową koszulę. Jasnobrązowe włosy związane były w koński ogon, a na atrakcyjnej twarzy malowało się zmęczenie.

Cleo zmarszczyła brwi.

– Wszystko w porządku, Trisha?

– Jasne, tylko mam strasznie dużo roboty.

– Gdzie jest Benji?

– Nie mam pojęcia. – Trisha odwróciła wzrok. – Mamy kłopot w pokoju dwa-dziesięć. Zatkała się ubikacja.

– Jeszcze tego brakowało – mruknęła Cleo. – Od tego jest Benji. Gdzie on się podziewa, kiedy jest najbardziej potrzebny?

– Mam się tym zająć? – spytała Trisha.

– Nie, skończ szykować pokoje. Znajdę kogoś innego. – Cleo odwróciła się i z nadzieją spojrzała na Maxa. – Jak pan się nazywa?

– Max Fortune.

– I był pan przyjacielem Jasona?

– Tak.

– Bliskim przyjacielem?

– Tak.

Cleo uśmiechnęła się szeroko.

– Czyli właściwie należy pan do rodziny, prawda?

– Nie wiem – odparł Max. – Czyżby?

– Oczywiście. Jason nigdy by tu pana nie przysłał, gdyby tak nie uważał. W trudnych chwilach rodzina trzyma się razem. Jason nigdy nie odmawiał pomocy, kiedy tu mieszkał. Chyba nie ma pan nic przeciwko temu, prawda?

– Obawiam się, że nie bardzo rozumiem, o co pani chodzi.

– Nie szkodzi. Jestem pewna, że szybko pan zrozumie. Proszę tędy.

– Chwileczkę, proszę pani. Przyjechałem, żeby z panią porozmawiać.

– Później. Mówiłam już, że jestem okropnie zajęta.

Cleo ruszyła przodem.

Max poczuł się całkowicie zagubiony.

– Naprawdę wolałbym poczekać tutaj, proszę pani.

– Wszyscy pomagają – stwierdził Sammy. Wyjął palec z buzi i złapał za połę eleganckiej, szytej na miarę marynarki Maxa. Małe paluszki bezlitośnie zgniotły jedwabno-wełniany materiał.

Max zrezygnował z protestów i dał się pociągnąć korytarzem. Cleo stała już przy otwartych drzwiach szafki na końcu korytarza i zaglądała do środka.

– Tu cię mamy. – Sięgnęła do wnętrza i wyciągnęła urządzenie do przepychania zatkanych otworów kanalizacyjnych, po czym potrząsnęła nim triumfalnie. – Trisha mówiła, że chodzi o pokój dwa-dziesięć. Sammy pokaże panu, gdzie to jest, dobrze, Sammy?

– Dobra – odparł wesoło Sammy.

Max spojrzał na urządzenie. Zrozumiał, czego od niego oczekiwano.

– Obawiam się, że zaszło nieporozumienie, proszę pani.

– Przecież sam pan mówił, że był pan przyjacielem Jasona, prawda?

– Zgadza się. – Max z odrazą spoglądał na przepychaczkę.

– Jason zawsze nam pomagał, jeśli było trzeba – powiedziała zachęcająco Cleo.

Max nie wiedział, co myśleć o kochance Jasona, wiedział jednak, że dopóki nie odzyska pięciu obrazów Luttrella, musi się jej, w pewnym sensie, podporządkować.

– Zobaczę, co się da zrobić.

– Cudownie. Będę bardzo wdzięczna. – Cleo wepchnęła mu narzędzie do ręki i uśmiechnęła się z ulgą. – Sammy pana zaprowadzi. Ja muszę wracać do recepcji.

Sammy pociągnął Maxa za marynarkę.

– Tędy. Tu są schody.

Max zacisnął zęby i pozwolił się prowadzić. Czuł się tak, jakby niechcący wszedł w inny świat, w którym prawa natury były lekko wypaczone. Jason, coś ty tu, człowieku, robił? – pytał w duchu, idąc na drugie piętro.

– Tutaj. – Sammy popchnął drzwi z numerem dwa-dziesięć.

Pokój był pusty. Max z niechęcią obrzucił wzrokiem wyszukane, przeładowane ozdóbkami meble i obraz z psami nad łóżkiem. Był to klasyczny przykład wiktoriańskiego sentymentalizmu i najgorszego rodzaju ekstrawagancji.

Przeszedł po obrzydliwym dywanie w kwiaty i zajrzał do wyłożonej białymi kafelkami łazienki. W epoce wiktoriańskiej umiano projektować łazienki. Maxowi podobała się ogromna, biała wanna na nóżkach, choć znacznie mniej podobała mu się chlupocząca w muszli klozetowej woda, która wyglądała tak, jakby za chwilę miała zalać całą łazienkę. Z ulgą stwierdził, że woda przynajmniej jest czysta.

– Lucky Ducky poszedł popływać – przypomniał mu Sammy.

Max nagle wszystko zrozumiał.

– Tutaj, w tej ubikacji?

– Kaczki mogą pływać wszędzie.

Max, zrezygnowany, oparł laskę i przyrząd do przepychania o ścianę, zdjął swoją elegancką marynarkę i powiesił ją starannie na wieszaku na drzwiach łazienki. Później wyjął złote spinki do mankietów, włożył do kieszeni i podwinął rękawy szytej na miarę białej, jedwabnej koszuli.

W trudnych chwilach rodzina trzyma się razem.

Dziwnie to zabrzmiało w uszach człowieka, który nie miał żadnej rodziny od szóstego roku życia. Licznych rodzin zastępczych, u których mieszkał po śmierci matki w wypadku samochodowym, w ogóle nie brał pod uwagę.

Nigdy nie znał swego ojca, który opuścił matkę jeszcze przed jego urodzeniem. Nie próbował go odszukać. Nie interesował go ojciec, któremu nie zależało na własnym dziecku.

Max zaczął zbierać rzeczy, kiedy został umieszczony w drugiej rodzinie zastępczej. Przekonał się, że rzeczy go nie odrzucają. Rzeczy nie odchodzą. Rzeczy nie mówią na tysiąc różnych, subtelnych sposobów, że nie jesteś godzien należeć do rodziny. Rzeczy można ze sobą zabrać, kiedy się przenosi do następnego, chwilowego miejsca zamieszkania.

Na początku zbierał książki. Okazało się, że jest to bardzo łatwe, nawet jak się nie ma pieniędzy. Ludzie z przyjemnością dawali książki w prezencie. Nauczyciele, pracownicy z opieki społecznej, bibliotekarki, zastępcze matki – wszyscy bardzo chętnie dawali książki małemu Maxowi.

Przez dłuższy czas martwił się, że ktoś wreszcie zażąda tych książek z powrotem. Tak się jednak nie stało. Nawet w przypadku bibliotekarki, która dała mu jego pierwszy tom doktora Seussa.

Większość dzieci szybko nudziła się darmowymi książkami i wymieniała je z Maxem na inne, idiotycznie – według niego – mało warte rzeczy: batonik, zabawkę, parę ćwierćdolarówek. Dla Maxa każdy nowy nabytek był bezcenny, ponieważ stawał się jego własnością i miał nią być na zawsze.

Kiedy był mały, trzymał swoje skarby w walizce, spakowane i przygotowane do nieuniknionej, następnej przeprowadzki. Poprosił swoją opiekunkę społeczną o kłódkę z kluczem. Uśmiechnęła się smutnym, dziwnym uśmiechem i dała mu ją bez dalszych pytań.

W wieku szesnastu lat Max odkrył to, co miało się stać namiętnością jego życia: sztukę współczesną. Pewnego dnia poszedł na wagary i znalazł się na Pioneer Square w Seattle. Bez specjalnego powodu zaszedł do kilku galerii. W dwóch z nich zobaczył obrazy, które przeszyły go do głębi. Po raz pierwszy w życiu zobaczył, że są na świecie inni ludzie, którzy mają marzenia i nocne koszmary podobne do jego własnych. Nigdy tego doświadczenia nie zapomniał.

W obecności tych obrazów Max nie czuł się już tak samotny.

Kiedy miał dwadzieścia trzy lata, spotkał po raz pierwszy Curzona. Było to przed dwunastu laty. Max wyszedł właśnie z wojska i zaczął pracować. Praca była przeważnie fizyczna, ale jemu to nie przeszkadzało. Pakował, transportował i rozwieszał obrazy, które marszand, Garrison Spark, sprzedawał swoim klientom.

Max nie przepadał szczególnie za Sparkiem, który nie odznaczał się nadzwyczajnymi zasadami etycznymi. Ale fascynowała go sztuka, z którą mógł obcować. Spark natomiast doceniał bezbłędne oko Maxa. Zawarli ze sobą pewien układ – w zamian za pracę Max obiecał, że nie będzie się wypowiadał o autentyczności niektórych obrazów, sprzedawanych przez Sparka, chyba że klient sam o to spyta.

Max dostarczył już wcześniej dwa obrazy, obydwa autentyczne, Jasonowi Curzonowi, kiedy zdarzyło się coś, co zmieniło jego życie.

Rozpakował właśnie duże płótno – ciemny, abstrakcyjny obraz przypisywany młodemu, zdobywającemu dopiero sławę artyście, którego prace Jason kolekcjonował. Usunął się grzecznie na bok, pozwalając Jasonowi na dokładne obejrzenie obrazu.

Jason przypatrywał się obrazowi przez dłuższy czas, po czym zwrócił się do Maxa z zagadkowym wyrazem twarzy.

– Co pan o tym myśli? – spytał.

Max ukrył zaskoczenie. Klienci nigdy dotąd nie pytali o opinię człowieka, który dostarczał im zakupione dzieła.

Spojrzał na obraz. Wcześniej widział już trzy inne płótna tego samego artysty i był nimi dogłębnie poruszony. Ten nie zrobił na nim żadnego wrażenia. Przez chwilę zastanawiał...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin