Schiele Tadeusz Blisko nieba.doc

(2166 KB) Pobierz
Blisko nieba

Tadeusz Schiele

Blisko nieba

 

 

Wydanie polskie 1966

 

 

Spis treści:

Od Autora.              1

I. Wojenna perć.              2

II. Rozczarowanie.              13

III. Szczeble.              20

IV. Siedem gwiazd.              33

V. Samoloty Mary.              47

VI. Polowania.              58

VII. Dieppe.              64

VIII. Lot o świcie.              70

IX. Odpoczynek.              75

X. Wśród swoich.              90

XI. Złe dni.              96

XII. Rhubarb i dziwne Mosquito.              108

XIII. Inwazja.              121

XIV. „Czasy potu i krwi".              133

XV. Ot i koniec.              141

XVI. Zaraz po wojnie.              150

XVII. Wyczekiwanie.              160

XVIII. Powrotny szlak.              169

 

„... były to czasy potu, łez i krwi - czasy Spitfire’ów i Blenheimów - czasy nagłego ognia i szybko płynącej krwi...”

(Z listu Bolesława Pomiana)

 

 

Od Autora.

 

Będzie to książka o wojnie. Wojnie widzianej przeważnie z ciasnej kabiny samolotu 308 Krakowskiego Dywizjonu Myśliwskiego, utworzonego na terenie Wielkiej Brytanii i walczącego w latach 1940-1945 nad Anglią, Francją, Belgią, Holandią i Niemcami - w ramach Royal Air Force.

Wojna nie dlatego jest tragicznym wspomnieniem, że śmierć i nieszczęścia towarzyszyły każdej godzinie, lecz przede wszystkim ze względu na uwłaczające godności ludzkiej samo zjawisko jej istnienia, chociaż walka z hitleryzmem była konieczną, słuszną i sprawiedliwą.

Nie ma też chyba smutniejszego tematu niż wojna, pomimo że pozorna beztroska i humor, w chwilach odpoczynku, nierozerwalnie przeplatały grozę lat wojennych.

Odnośnie osobistych przeżyć i przygód, ich rodzaju i ujęcia czytelnik zapewne wybaczy niejedno. Pomiędzy osiemnastym a dwudziestym piatem rokiem życia na świat i wojnę patrzy się zupełnie inaczej niż w późniejszym wieku.

Z wojny przywiozłem do kraju wiele notatek i ze szczególną troskliwością zachowuję oryginalne odczucia, wrażenia i myśli tamtych czasów. Wszystkie bez wyjątku relacje z walk i związane z nimi wydarzenia napisane zostały na gorąco, a nie z perspektywy lat.

Piszę o wielu błahych sprawach, ograniczonych tematycznie do własnego podwórka, ale zaabsorbowani bezpośrednią walką mało mieliśmy czasu na głębsze zastanawianie się i rzadko wybiegaliśmy w przyszłość. Zbyt mocno przykuwała nas rzeczywistość, by móc fantazjować. Życie moje nie różniło się specjalnie od losów i przeżyć pozostałych tysięcy kolegów - ba, często przysłuchiwałem się najprawdziwszym wspomnieniom o perypetiach wojennych innych, jak pełnym dramatycznej fantazji bajkom, wobec których jakże nieskomplikowane i bezbarwne były moje własne.

Od tych czasów minęło wiele lat i zwykłym biegiem rzeczy, wiele i radykalnie na świecie się zmieniło. Między innymi - niezrozumiały wydać się może zachwyt nad szybkością ówczesnego samolotu czy też radarem. Dziś pościgowce latają czterokrotnie szybciej i co najmniej dwukrotnie wyżej, a radar dawno przestał być czymś niezwykłym. Jedynie tylko idea lotnictwa i cele jakim służyć winno - niezmiennie fascynuje i zawsze porywać będzie ludzi.

Niełatwo jest pisać o lotnikach. Sylwetki tych ludzi, tradycyjnie od czasów I wojny, owiane były w literaturze nimbem rycerskości i brawury.

Nam II wojna światowa nie nadarzyła już okazji do rycerskości. Co prawda zawsze wspomagaliśmy wszystkich rozbitków na morzu i nie atakowali lotników nieprzyjacielskich ratujących się na spadochronach, w przeciwieństwie do Niemców, ale między innymi tym właśnie różniliśmy się od nich.

Brawura zaś połączona jest z lekkomyślnością, sprzeczną ze zdrowym rozsądkiem. Nas nie stać było na lekkomyślność. Zdrowy rozsądek jednak nie zawsze mógł kierować poczynaniami myśliwców. Z samego wyrachowania nie byłoby tylu zwycięstw. Trafna ocena tych różnic pozostawała w sferze nie dających się skonkretyzować odczuć psychicznych.

Lotnictwo myśliwskie jest ciekawym tematem. Walczyło ze wszystkimi prawie innymi rodzajami broni, ale rola, jaką w drugiej wojnie światowej odegrały pozostałe bronie, jest przecież powszechnie znana.

Dziś - pisząc o minionej wojnie - usiłuję wiernie oddać wspomnienia trudnego czasu próby, kiedy serca tylu tak gorąco biły dla Polski.

Dane odnośnie II wojny światowej konfrontowałem oraz cały szereg innych zaczerpnąłem z oficjalnych biuletynów RAF, jak również z książek: Witolda Supińskiego „Od Westerplatte do Hiroszimy", Wyd. Poznańskie 1960, i Stanisława Strumpf-Wojtkiewicza „Sikorski i jego żołnierze", nakł. Księgarni Ludowej, Łódź 1946.

Szczegóły lotów bojowych podałem z mojej służbowej książki lotów - „Pilots Flying Log Book".

Parokrotnie przytaczam małe fragmenty z mojej książki „Spitfire" wydanej w Wydawnictwie „Śląsk" w 1957 roku.

Większość danych liczbowych (poza lotniczymi, o których byliśmy na bieżąco informowani) opublikowana została oficjalnie dopiero po wojnie. W książce natomiast często przytaczam je w tekście.

Unikam używania nazwisk dowódców i kolegów, nie mając możności uzyskania od nich upoważnienia.

 

Zakopane, 1963-1964

 

 

I. Wojenna perć.

 

 

Nienawistnie i obco wyglądała wielka flaga ze swastyką - ostro zarysowana na tle pięknie zaśnieżonych Tatr.

U mnie, rodowitego zakopiańczyka, wracającego do domu po kampanii wrześniowej i złym okresie, który po niej nastąpił, okresie zupełnego zdezorientowania, więzień, obozów i ucieczek - widok ten wywoływał bolesny skurcz serca.

Rodziców na szczęście zastałem w domu. Musiałem się jednak ukrywać, nocując na strychu w sąsiedztwie olbrzymiego pudła radia, którego ojciec słuchał co wieczór. Byłem przecież w wojsku w lotnictwie i nie zgłosiłem tego po powrocie, mimo wyraźnych zarządzeń niemieckich.

W Zakopanem rozpoczęła się fala masowych aresztowań, dalszy bierny pobyt nie miał większego sensu.

A we Francji istniało już i dalej tworzyło się wojsko polskie pod wodzą generała Sikorskiego.

Z przyjacielem moim, Marianem Zającem, postanowiliśmy definitywnie wyruszyć do Francji. Traktowaliśmy to jako swój obowiązek. Koledzy gimnazjalni, Julek i Sula, entuzjastycznie zgłosili swój udział. Mieliśmy wszyscy po równych dziewiętnaście lat. Długie godziny spędzaliśmy na omawianiu planów ucieczki.

Do Francji... ba, był grudzień 1939 roku - zima ostra i spadły wyjątkowo duże śniegi - Słowacja bardzo niebezpieczna, nie mówiąc już o dwu dobrze strzeżonych granicach: słowackiej i węgierskiej, a tylko przedostanie się na Węgry dawało szanse dalszej drogi.

Do Francji... brzmiało to pięknie, aż za pięknie, prawie że romantycznie. Francja... Francja zawsze wolna, walcząca, Francja zwycięska... za naszą i waszą... Brakowało nam tylko Marsylianki. Mieliśmy dziewiętnaście lat i ładunek entuzjazmu - mocno co prawda nadwątlony klęską i upokorzeniami - lecz wystarczająco wielki, by przezwyciężyć wszelkie trudności.

A było ich sporo. Więc znowu wieczorne narady, podczas których fachowe, techniczne szczegóły wyprawy, nagle, niespostrzeżenie przemieniały się w pełne fantazji wizje dalekiej przyszłości.

Lataliśmy już na wspaniałych samolotach bojowych, Julek dowodził w natarciu potężnym czołgiem... Do rozsądku przywoływał nas mój ojciec. Z żalem żegnaliśmy piękne marzenia, przystępując do ustalenia, skupieni nad mapą, trasy marszruty, pory wymarszu i daty. Wreszcie detale zostały uzgodnione, decyzja zapadła!

 

 

Nadchodził mglisty, mroźny, zimowy wieczór ostatniego dnia roku. Sylwester. W naszych domach skromnie nakrywano do stołów. W restauracjach i lokalach kończono dekoracje sylwestrowe. Niemcy hucznie zamierzali spędzić Nowy Rok, dla nas była to smutna uroczystość. Od trzech miesięcy najeźdźcy już panoszyli się w Polsce. Co nam ów Nowy Rok przyniesie? Jak potoczy się życie, tale niespodziewanie wytrącone z normalnego biegu?

Na Sylwestra jednak każdy się gdzieś wybierał. My też! Spakowałem plecak, obejrzałem raz jeszcze swój pokój, biurko, książki, w ostatniej chwili złapałem jakąś drobnostkę na szczęście, zgasiłem światło i poszedłem do pokoju matki - pożegnać się.

Któraż matka w podobnej sytuacji nie postępuje podobnie. Zawiesiła mi na szyi medalik, w rękę wcisnęła mały woreczek... „To jest chleb, synku." Płakała.

Szybkim krokiem szedłem do Mariana. Mieszkał w Białym. Śnieg skrzypiał pod nogami, zapalały się lampy uliczne, tworząc wokół jasne kręgi, góry zasnute były ciemną mgłą.

Już we dwójkę szliśmy w mroku, by połączyć się z resztą. Marian nieznacznym ruchem rękawiczki otarł łzy napływające na wspomnienie swojej płaczącej matki. Otrząsnął się i rozpogodził.

- No, Tadek - rzekł wesoło - zaczęło się... - jakoś sobie damy radę, wiesz, tak po góralsku!

Sankami jechaliśmy w stronę odległej o siedem kilometrów Doliny Kościeliskiej. W pierwszych Julek, Sula, Staszka Beckerówna i siostra moja Danka, w drugich ojciec, Marian, Hela Marusarzówna i ja.

Po drodze minęliśmy grupkę naszych kolegów, idących w stronę miasta.

- Hej, dokąd się wybieracie? - zawołali wesoło.

- Do Francji!! - odkrzyknąłem, na co rozległy się ich żartobliwe życzenia i śmiechy.

Jechaliśmy dalej przy dźwięku dzwonków. Fiakrzy pokrzykiwali.

- Wio! Wista, siwy! Ooo, hiiip!

Mijały nas inne sanki. Jak Zakopane długie i szerokie słychać było przeciągłe, dysharmoniczne śpiewy, jak gdyby tym właśnie śpiewem góralskim manifestowano, kto tu jest gospodarzem. Długo jeszcze odprowadzała nas rozwlekła, smutna nuta - brzmiąca dla nas jak pożegnanie.

Już na Groniku zatrzymał nas patrol niemiecki. Hela, Staszka i Danka piszczały, chichotały i dowcipkowały. My weseli, gadatliwi, w kapeluszach i zawadiacko zawiązanych szalach, na przemian życzyliśmy ponurym typom w hełmach szczęśliwego Nowego Roku. Mój Boże, gdybyż oni mogli znać nasze życzenia! Przepuścili nas bez trudności. Maskarada udała się. Ojciec otarł, pomimo mrozu, spocone czoło. Odetchnęliśmy. Jechaliśmy dalej w milczeniu.

W Kirach, w restauracji u Sowińskiego, szykowano się na szczęście do zabawy sylwestrowej, więc chociaż pętali się Niemcy z Grenzschutzu, przyjazd nasz nie wzbudził podejrzeń. Wtajemniczony Sowiński objaśnił w przybliżeniu aktualną sytuację placówek i patroli. Ofiarował nam też cztery pary kijków narciarskich, jak się później okazało, bardzo przydatnych. U niego też zrzuciliśmy miejskie płaszcze, szale i kapelusze.

Ojciec z siostrą powracali do Zakopanego. Uściskaliśmy się po raz ostatni.

- Trzymajcie się, kochani - mówił wzruszony ojciec - trzymajcie się. My tutaj też... i wracajcie... wracaj, Tadek... wracajcie - nie potrafił znaleźć dalszych słów.

Ruszyliśmy w dolinę. Hela ze Staszka poszły około stu metrów przed nami. Rzekomo szły na zabawę do schroniska na Pysznej, które prowadziła ich rodzina. My dwiema dwójkami w pewnej odległości od siebie. Taki szyk w razie zaskoczenia przez patrol, dawał nam możność ucieczki w las. Punkty zborne były omówione z góry, a dziewcząt, które miały się-do nas nie przyznawać - nie narażaliśmy, mogły się bowiem w każdej chwili wylegitymować.

Ślicznie wyglądała zaśnieżona Dolina Kościeliska. Ponad nami migotały gwiazdy, przed nami droga gubiła się w odległej mgle. Daleka droga.

Minęliśmy już niebezpieczną Polanę i zbliżaliśmy się do Hali Pisanej.

Dziewczęta często znikały z oczu - wówczas przystawaliśmy i nadsłuchiwali. Psia kość, ostatnie chwile razem i nawet nie możemy z nimi porozmawiać. Najważniejsze jednak było, aby głupio nie wpaść w zasadzkę. Teraz byłoby to tragiczne. Mieliśmy wszyscy przy sobie kompromitujące papiery, pieniądze i złoto. Mnie matka oddała całą swoją biżuterię, do obrączki ślubnej włącznie. Trudno by było wytłumaczyć Niemcom, że idziemy na zabawę sylwestrową.

Setki razy wydawało się nam, że słyszymy rozmowy, znak ostrzegawczy dla nas. Dziewczęta miały zachować ciszę podczas całej drogi. Hela, kochana dzielna Hela, uparła się odprowadzić nas do samej granicy - sekundowała jej w tym Staszka. Na nic zdały się nasze protesty i perswazje. Ulegliśmy więc.

W schronisku na Pisanej był patrol niemiecki. Słyszeliśmy ich. Udało nam się jednak obejść niewidocznie, poza zamarzniętym potokiem, stokiem lasu.

Niedługo potem z zachowaniem największych ostrożności o-minęliśmy szałasy na Hali Smytniej, właściwie ostatni punkt, w którym mogła czyhać zasadzka.

Dziewczęta spenetrowały okolicę - zatoczyły duży łuk i skręciły w lewo w górę, w Dolinę Tomanową. Na hali, w ukryciu, już wszyscy razem - czekaliśmy ponad godzinę, nasłuchując i obserwując uśpioną dolinę. Panowała idealna cisza. Teren był tu otwarty - raz opuściwszy dający osłonę i schronienie las, byliśmy wyraźnie widoczni nawet z bardzo daleka. Marznąc okropnie, rozmawialiśmy szeptem. Obliczaliśmy, że do dwu godzin, torując sobie drogę wśród głębokiego do kolan śniegu, powinniśmy osiągnąć przełęcz.

Zrobiło się dziwnie jasno, najwidoczniej wzrok zakomodował się dostatecznie. Ostatnie chwile wahania i wyszliśmy z lasu. Sześć czarnych punktów na ogromie białego śniegu - byliśmy zdani na los szczęścia.

Raz po raz zmienialiśmy bez słowa prowadzenie, ani na chwilę nie przerywając miarowego marszu w górę. Niebo iskrzyło się gwiazdami, a lekki dotychczas wiatr dął coraz silniej. Wszyscy pokryci byliśmy szronem. Wychowani w górach i zżyci z nimi, ze śniegiem, wspinaczką - czuliśmy się w swoim żywiole.

Pod samą przełęczą wiatr przeszedł w wichurę. Weszliśmy na płaty twardego śniegu i tempo podchodzenia zmalało. Prowadzący od czasu do czasu zmuszony był kopać stopnie. Kijki narciarskie okazały się nieocenione.

Otoczenie gór dodawało naszemu marszowi wiele uroku. My myśleliśmy tylko o granicy. Jeszcze kilka minut i byliśmy na przełęczy! Zimny wiatr uderzył z całą mocą! Po drugiej stronie przed nami, hen w dole rozpościerała się rozległa Dolina Cicha.

Granica! Nie tylko granica Polski. Pierwsza granica na drodze do wolności... a ile jeszcze tych granic? Myślami jednak byliśmy przy tej pierwszej, tej najważniejszej, najdroższej.

Niezapomniana chwila radości i nie dającego się ukryć podniecenia. Niezapomniana chwila aż bolesnego smutku. Oto pozostawiam za sobą wszystko co najbliższe - rodzinę, dom, przyjaciół, góry, ojczyznę. Niezapomniana chwila milczenia wśród śniegu, szczytów tatrzańskich i wichru.

Nie sposób określić, co czułem. Wszyscy milczeli - jakże niepotrzebne stały się słowa. Osłanialiśmy zaśnieżone dziewczęta od wiatru. No cóż, i z nimi musimy się pożegnać. Czas już na nas.

- Marian, która godzina?

Marian długo z bliska wpatrywał się w zegarek, wreszcie machnął ręką, jak na złość urwała się wskazówka. Nieważne zresztą. Wszyscy teraz patrzyliśmy na stronę polską. Ostatnie chwile...

Marian raz jeszcze spojrzał na zegarek i poprzez świst lodowatego wiatru usłyszeliśmy jego radosny głos:

- Hej! Nie, nie urwała się wcale... Dwunasta!

Zaczęliśmy się ściskać i całować. Z głębi serca płynące, niezdarnie sklecone życzenia tłumił wiatr.

- Hela, nie becz - wołał Marian - przecież to Nowy Rok!

 

* * *

 

Jeszcze przez chwilę obserwowaliśmy znikające coraz niżej' ciemne sylwetki dziewcząt - no, ale i nam w drogę! Po stronie południowej śnieg był bardzo głęboki. Kto idzie pierwszy? Marian? Dobra, zejdziemy nie żlebem, bo lawiniasty, musimy przedostać się do tej grzędy i byle w dół, tylko spokojnie. Rany boskie, spokojnie...

Przemarsz Doliną Cichą na południowy zachód nie był łatwy lecz odbywał się sprawnie. Dwukrotnie omijaliśmy leśniczówki, w których paliło się światło. Nieraz z daleka szczekały psy. Stokrotnie przystawaliśmy ukryci, nadsłuchując. Minęliśmy Podbańską i możliwie najszybszym krokiem, na przełaj polami, omijając wsie i zagrody, dążyliśmy byle dalej od granicy, byle w głąb Słowacji.

O świcie maszerowaliśmy nadal, brnąc w głębokim zapadającym śniegu. Byliśmy solidnie zmęczeni, lecz nie mogliśmy się jeszcze zatrzymać. Rano już, otwarta droga zaprowadziła nas w pobliże z dala widocznego Liptowskiego Św. Mikulasza, zgodnie z planem. Była tam stacja kolejowa.

W opustoszałym szałasie doprowadziliśmy się do porządku i nieco pożywili. Oczyszczenie ubrań ze zlodowaciałego śniegu nie było łatwe. Porzuciliśmy sztywne wiatrówki i plecaki, przebierając się w czyste sportowe kurtki i słowackie czapki narciarskie. Drobnymi szczegółami staraliśmy się sprawiać wrażenie wracających być może z zabawy sylwestrowej, w żadnym jednak wypadku nie z Polski, po przejściu Tatr.

Swobodnie weszliśmy do miasteczka na stację kolejową. Nieliczni ludzie nie zwracali na nas żadnej uwagi. Korony czeskie mieliśmy ze sobą. Kupiłem cztery bilety do Preszowa. Rozmawiałem niedbale po niemiecku, który znałem dobrze.

Po godzinie siedzieliśmy już w pociągu, jadącym na wschód ku granicy węgierskiej. Po drodze czekała nas jeszcze przesiadka, ale czasu mieliśmy dużo. Wagon był otwarty, to znaczy bez zamykanych przedziałów. Na którejś tam stacyjce wsiadło kilku wojskowych i cywili. Pod byle pretekstem, rozproszyliśmy się po wagonie. Wypadło mi jednak siedzieć obok Julka, a naprzeciwko jakiegoś nieprzyjemnie wyglądającego faceta. Lustrował nas cały czas szpiclowatymi oczkami, wreszcie o coś zapytał. Odburknąłem po niemiecku, ale facet uporczywie obserwował nas dalej i zagadywał.

W pewnym momencie Julek, niespokojnie zatarł ręce i z niewiadomych powodów, sięgając do kieszeni kurtki, wyciągnął wełniane rękawiczki, które nałożył.

Zdrętwiałem. Wzrok szpicla przykuły wyhaftowane na rękawiczkach litery: „FIS Zakopane 1939." Uśmiechnął się ohydnie i tryumfująco. Wstał i poszedł do przedziału, w którym siedzieli wojskowi.

Nie było chwili do stracenia! Szybko umówiliśmy się, że zbiórka przy akurat widocznej z okna wieży kościelnej. Nie darmo wszyscy skakaliśmy na Krokwi. Widziałem, jak Marian w pełnym biegu pociągu, skoczył do przodu, wylądował w rowie, przekoziołkował, wstał i machał mi ręką. Przeżegnałem się i skoczyłem! Za chwilę było już po wszystkim. Gwizdający pociąg znikał za zakrętem. W kilka minut byliśmy wszyscy czterej razem - otrzepując ze śniegu obolałe ciała. Poza potłuczeniami nie stało się nikomu nic poważniejszego.

- Powinieneś dostać po mordzie - zwróciłem się do masującego kolano Julka. - Co my teraz zrobimy?!

Naradzaliśmy się. Szczęśliwie w pobliżu nie było żywej duszy, ale i też żadnej drogi.

- Musimy iść tam, gdzie się nas teraz najmniej spodziewają, - powiedziałem - ci z pociągu mogą zawiadomić policję na najbliższej stacji. Liptowski Mikulasz też mogą zaalarmować.

- Ja to już gdzieś czytałem - rzekł Marian z miną starego weterana, a równocześnie bardzo dziecinnie.

- Co czytałeś? - zaciekawiliśmy się.

- No, że trzeba iść tam, gdzie się człowieka najmniej spodziewają.

Zapaliła się w nas iskierka nadziei.

- To znaczy dokąd, Maniek, no... dokąd? - dopytywaliśmy się, licząc na jakiś zbawienny pomysł.

- Pojęcia nie mam - odparł jak najszczerzej.

Poszliśmy więc na zachód. Zgodnie z kompasem i mapą obraliśmy kierunek do najbliższego miasteczka kolejowego Rużomberok, naturalnie z ominięciem Liptowskiego Mikulasza. Trzymaliśmy się rzeki Biały Wag. Musieliśmy pamiętać o wszystkich środkach ostrożności. Dopiero po paru godzinach wsiedliśmy powtórnie do pociągu.

Późnym wieczorem zajechaliśmy do miasteczka Czarna Góra, po przesiadce w Preszowie. Obyło się bez kłopotów. Wyszliśmy z peronu wraz z tłumem ludzi i pomaszerowali przed siebie, byle z dala od zabudowań. Teraz zrobiliśmy naradę. Prawdziwi spiskowcy. Lasek, cztery postacie w ciemności nachylone nad mapą, osłaniające dłońmi światełko latarki.

Musimy przejść zamarzniętą rzekę ze stromą skarpą. Oby tylko lód na tej rwącej rzece wytrzymał. Później duża wieś, od której w godzinę powinniśmy się znaleźć przy granicy, biegnącej w tym miejscu zalesionym grzbietem. Do pokonania pozostało jeszcze wysokie wzniesienie. Po drugiej stronie leżały już węgierskie Koszyce.

Lód trzeszczał niebezpiecznie, my widoczni jak na dłoni, bowiem noc była jasna, lecz przeprawa odbyła się szczęśliwie.

Z dala czerniły się zabudowania wsi. Zastanawialiśmy się, z której strony ją ominąć, kiedy nagle spoza nasypu wyskoczyło kilka postaci z karabinami.

- Hände hoch!!!

Przestraszeni staliśmy jak skamieniali. O, Boże!! Na chwilę przed upragnioną wolnością, po tylu trudach, nadziejach i takim napięciu nerwów!

O ucieczce czy walce nie było mowy. Wkrótce patrol, którym dowodził klnący po niemiecku oficer, prowadził nas w stronę wsi. Mijaliśmy polną kapliczkę, przechodząc gęsiego obok jej ogrodzenia. Zdołaliśmy się szeptem porozumieć: wyrzucamy absolutnie wszystko! Swój woreczek miałem już przygotowany.

Udało się! Żaden z żołnierzy nic nie zauważył.

Ogarnęło mnie smutne uczucie. Pozbyłem się ostatnich namacalnych rzeczy łączących z przeszłością. Nie chodziło o wartość materialną. Chociaż to chleb, synku - przypomniałem sobie.

Bez dokumentów, bez jednego grosza - poczułem się jednak przedziwnie wolny, jak gdyby wyzwolony z jakiejś określonej przynależności. Byłem już nikim.

Przy pierwszym przesłuchaniu, jeszcze po drodze, zgodnie z wcześniej ustalonym planem na taką ewentualność, zaczęliśmy grać komedię biednych małoletnich sierot, które po stracie rodziców na wojnie w Polsce szukają krewnych w tych okolicach - i inne tego rodzaju naiwności. Gdyby znaleziono przy nas cokolwiek, bylibyśmy bezapelacyjnie zgubieni, posądzeni o szpiegostwo, ucieczkę, przemyt i Bóg wie co jeszcze. Wiedzieliśmy o tym aż nazbyt dobrze przed wyruszeniem.

Rewizje, krzyki, szturchanie kolbami, przekleństwa... Dopiero we wsi, już przy świetle, spostrzegłem, że młody oficer w słowackim mundurze ma myślące, dobre oczy, cóż, kiedy ryczał grożąc, że gestapo inaczej z nami za chwilę porozmawia...

Żołnierze gdzieś wyszli, zostaliśmy z nim w izbie sami, milcząc.

Nieoczekiwanie, patrząc nam życzliwie w oczy, powiedział normalnym, przyjaznym głosem:

- No, dosyć komedii, chłopcy - dokąd idziecie? - zapytał po słowacku.

Upływały długie sekundy całkowitego milczenia. Do dzisiaj nie wiem i chyba nigdy wiedzieć nie będę, co mnie skłoniło do decyzji powiedzenia prawdy.

- Idziemy z Zakopanego do Francji walczyć, proszę pana!

Widziałem, jak koledzy aż skurczyli się z wrażenia! Tego się po mnie nie spodziewali. Ja wiem. Ale nie spodziewali się w równej mierze reakcji oficera. Chwilę bardzo poważnie przyglądał się nam w milczeniu, później opuścił wzrok, gestem zmęczenia przysłonił ręką oczy, dłonią przetarł czoło i zaczął cicho mówić:

- Słuchajcie, chłopcy - czasu jest bardzo mało. Za chwilę oni tu będą, no, wiecie. A więc uciekliście od rodzin z Koszyc, bo wam się zachciało przygód tutaj - w razie czego tak macie mówić - teraz szybko się zbierajcie, wyprowadzę was stąd - no, i będę bardzo krzyczał. - Wstał, zaczął się ubierać i zawołał jednego żołnierza.

Wśród straszliwych przekleństw i wymyślań wyprowadzili nas na dwór. Kilka minut później, maszerowaliśmy wszyscy, na przełaj w śniegu, w kierunku widniejącego w mroku nocy, lesistego wzniesienia granicznego. Wskazał nam dalszą drogę i objaśnił dokładnie.

Kiedy odchodził razem z żołnierzem, zawołaliśmy go i powiedzieli o naszych woreczkach przy kapliczce. Niech je weźmie, papiery zniszczy i niech tylko zawsze pomaga takim jak my, na pewno nieraz ich jeszcze spotka. Przyrzekł nam.

I znowu o północy, przekraczaliśmy drugą z kolei granicę, nie zdając sobie sprawy z przypadkowego szczęścia, które w tak tragicznej chwili uśmiechnęło się do nas.

Poniżej, w dole, widniały światła Koszyc. Cokolwiek by się teraz stało, nie mogło to zmienić faktu, że najgorszy etap wraz z hitlerowskim piekłem - mieliśmy za sobą.

Ku tym dalekim światłom brnęliśmy w śniegu resztkami sił... już naprawdę bardzo, bardzo zmęczeni.

 

* * *

 

Trzy dni spędzone w kryminale węgierskim w Koszycach przywróciły nam siły, a na brak humoru nie mogliśmy narzekać.

6 stycznia przewieziono nas, pod sympatyczną skądinąd eskortą, do Budapesztu, co zresztą było nam bardzo na rękę.

Trzy dalsze dni, w licznym towarzystwie Polaków, a nawet kolegów z Zakopanego, w słynnej twierdzy-więzieniu na Cytadeli, górującej nad Budą i Dunajem, były nieomal ciekawe i nie pozbawione wielu wesołych incydentów.

Wreszcie, specjalnym wagonem wraz z całą grupą „emigrantów", tym razem pod bardzo silną eskortą wąsatych, paradnie ubranych policjantów z szablami i ostrogami, przewieziono nas do dużego cywilnego obozu polskiego nad pięknym jeziorem Balaton. Nam wszakże perspektywa obozu absolutnie nie odpowiadała, przede wszystkim ze względu na niepewną sytuację polityczną Węgier i, jak zdążyliśmy się zorientować, z powodu stale wzrastających Wpływów niemieckich. A z Niemcami chwilowo nie chcieliśmy mieć nic do czynienia. Spieszno nam było i, jak się w niedalekiej przyszłości okazało, słusznie.

Po drobnych przygodach, ale bez specjalnych trudności, cała nasza czwórka, bodajże tym samym co liczna eskorta pociągiem, na gapę powróciła do Budapesztu.

Ostatecznie wolni, ale głodni, brudni, zziębnięci, bez dokumentów i jednego pengo w kieszeni - znaleźliśmy się wśród tłumu, na pięknie oświe...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin