W deszczu_MadziaSJ.pdf
(
125 KB
)
Pobierz
321546508 UNPDF
W deszczu
Autorka:
Dzwoneczek (Madzia_SJ)
Pytasz, co w moim życiu z wszystkich rzeczą główną.
Powiem ci: śmierć i miłość – obydwie zarówno.
Jednej się oczu modrych, drugiej czarnych boję.
Te dwie są me miłości i dwie śmierci moje.*
Zieleń. Mokra, soczysta zieleń. Przypominała mi o najpiękniejszym okresie mojego… życia?
Może raczej: istnienia. Dlatego lubiłam tu przychodzić. Ten park miał w sobie coś
magicznego, choć nie był lasem deszczowym półwyspu Olympic. Lśniące kroplami liście i
mglista, rozmyta aura wzbudzały we mnie tęsknotę, ale zarazem przynosiły iluzję ukojenia,
złudne poczucie spokoju, które daje tylko coś znajomego, bliskiego. Czasem miałam
wrażenie, że ten srebrzysty deszcz jest dla mnie namiastką łez, których nie byłam w stanie
uronić. Może ból fantomowy w miejscu, gdzie kiedyś biło moje serce, opuściłby mnie już
dawno, gdybym mogła płakać… Ale raczej w to nie wierzyłam. Czekała mnie już tylko bolesna
i pusta egzystencja, wypełniona jedynie wspomnieniami. Marzyłam o śmierci. Pragnęłam
odejść w niebyt i nic już nie czuć. Nie miałam nadziei, że gdzieś tam… poza wszystkim jest
miejsce, przestrzeń, wymiar, w którym on na mnie czeka. Ale wciąż istniałam – bo wymógł tę
obietnicę. Nie chciał, bym – gdy jego zabraknie – podążyła za nim. I tym samym skazał mnie
na samotność.
Najchętniej spacerowałam, gdy padało. W taką pogodę park był raczej pusty. Zresztą, jeżeli
nawet ktoś pojawiał się w zasięgu mojego wzroku, traktowałam go jak element krajobrazu.
Do dnia, w którym mimowolnie i niespodziewanie usłyszałam z oddali dramatyczną, krótką
wymianę zdań między dwoma osobami. Rozmowę, która oznaczała koniec wszystkiego. Było
to wczoraj.
A dzisiaj – ona siedziała na ławce, obok miejsca, gdzie się rozstali. Od kilku godzin wpatrzona
w ziemię, nieruchoma, zamyślona. Zastanawiałam się, czy czuje pustkę podobną do mojej?
Czy łzy jej pomagają? A może nie ma już siły płakać? Czy myśli, że życie się skończyło z chwilą,
gdy ją opuścił? Jasper wiedziałby, jakie uczucia targają nią w tym momencie. Opowiedziałby
mi o tym… Jazz… Moja miłość, moja druga połowa…
Ale Jazza już nie ma.
Twarz dziewczyny była przysłonięta długimi, kręconymi włosami w kolorze miedzianym,
identycznym jak u mojego brata… Edward zadzwonił wczoraj. Robił to raz w roku,
konsekwentnie od dziesięciu lat. Za każdym razem prosił cicho, żebym do nich wróciła.
Przypominał, że kochają mnie, że tęsknią za mną. Sądził, że byłoby mi łatwiej, gdybyśmy byli
razem. Mylił się.
Nie byłam w stanie patrzeć na ich szczęście i to przepełniało mnie poczuciem winy. Nie
chciałam też zatruwać ich swoją rozpaczą i rezygnacją. Skoro Jazz uparł się, by skazać mnie
na samotność, niechże będzie ona pełna. Kochałam mojego brata, kochałam ich wszystkich.
Ale ta miłość była niczym zamknięta w szczelnej puszce, która dodatkowo została
obmurowana cementowym kokonem. Kołatała się w środku jak mały koliber, ciągle żywa,
lecz miała niewiele przestrzeni, by trzepotać skrzydełkami i w żadnym razie nie była w stanie
przedostać się na zewnątrz. Pragnęłam zapomnieć i jednocześnie chciałam pamiętać, a
dychotomia tych odczuć nakręcała niczym mechanizm starego zegara każdy dzień mojej
egzystencji.
Już dawno zablokowałam wizje. Podczas ostatnich kilku lat spędzonych z moją rodziną
nauczyłam się, jak to robić. Niejako zainspirowała mnie do poszukiwania tej umiejętności
zdolność Belli do wycofywania tarczy. Spotkałam kogoś, kto poddał mnie potrzebnemu
treningowi. Odtąd, gdy nie chciałam mieć wizji, po prostu stawiałam mentalną zaporę. I tak
oto nie doświadczałam żadnych od dziesięciu lat… Nie chciałam nic wiedzieć o moich
najbliższych, nie chciałam ingerować w ich losy, a przede wszystkim – nie chciałam
wypatrywać szansy dla siebie.
Miedzianowłosa miała drobne, blade dłonie o długich palcach. Trzymała je nieruchomo na
kolanach. Od czasu do czasu któryś z tych palców drgnął, jak gdyby przez jej ciało przechodził
dreszcz, a ona tłumiła to drżenie i tylko drobne kończyny nie były mu w stanie się oprzeć.
To dziwne, że przyciągnęła moją uwagę, bo przecież ludzkie problemy niewiele mnie
obchodziły.
Niczyje
problemy mnie nie obchodziły. Niemniej poczułam jakąś empatię, być
może dlatego, że wczoraj byłam mimowolnym świadkiem jej bolesnego rozstania z kimś,
kogo chyba kochała. Została skrzywdzona i widać było, że nie radzi sobie z tym.
Na jej dłonie spadła spora, lśniąca kropla. Potem druga, trzecia… Zaczynało znowu padać.
Obserwowałam zafascynowana rozbryzgi na jej bladej skórze. Towarzyszyło im stukanie,
mało zauważalne dla ludzkich uszu, dla mnie jednak brzmiące jak muzyka. Muzyka deszczu…
Dziewczyna podniosła głowę i wtedy jej wzrok spoczął na mnie, stojącej w pewnym
oddaleniu, pod dużym platanem. Spod długich rzęs patrzyły błyszczące od wilgoci oczy w
najbardziej niesamowitym odcieniu niebieskiego. Nigdy dotąd nie spotkałam się z takim
kolorem. Te oczy były modre. Przywodziły na myśl lagunę. Laguna… Wyspa Esme… Stop.
Nie wiem, jak długo tak na siebie patrzyłyśmy. Ja – nie dbając właściwie o to, że zostałam
przyłapana na obserwowaniu jej, ona – nie zwracając uwagi na fakt, że moknie. Jej spojrzenie
nic nie wyrażało. Nagle wstała raptownie i obróciwszy się na pięcie, odeszła szybkim
krokiem.
Od tej pory widywałam ją w „moim parku” niemal codziennie. Niemal – bo gdy świeciło
słońce, to mnie tam nie było. Zazwyczaj siedziała po prostu na tej samej ławce. W niektóre
pochmurne, lecz bezdeszczowe dni czytała książkę. Czasami podchodziła do brzegu stawu i
karmiła kaczki. Niekiedy podawała z ręki orzeszki wiewiórkom. Pojawiała się w tym samym
momencie dnia co ja – rano, gdy po parku snuło się zaledwie kilka osób, albo wręcz nie było
nikogo. Oprócz nas dwóch. Nie zniechęcał jej deszcz, wydawała się go lubić. Kiedyś
widziałam, jak siedząc pod otwartym parasolem, zamknęła oczy i odchyliwszy do tyłu głowę,
wydawała się być zasłuchana w muzykę deszczu. Innym razem wystawiła twarz na mżawkę,
czerpiąc z kontaktu skóry z drobnymi kropelkami wyraźną przyjemność. Od tamtego
pierwszego razu nigdy już nie spojrzałyśmy sobie w oczy. Starałam się, by raczej nie
zauważała, że ją obserwuję, a najczęściej dbałam o to, by w ogóle mnie nie widziała. Miałam
jednak wrażenie, że w pewien sposób czuje, iż nie jest sama, że zdaje sobie sprawę z mojej
obecności. Gdy pewnego razu dostrzegłam na jej twarzy coś na kształt nikłego uśmiechu,
poczułam coś dziwnego. Żałowałam, że nie potrafię w jakiś sposób poznać jej uczuć i w
takich chwilach nie mogłam nie pomyśleć o Jazzie, o tym, że on byłby w stanie tego dokonać.
To z kolei wywoływało mój… uśmiech. Tak, od pewnego czasu myśli o moim mężu nie
wzbudzały wyłącznie smutku i bólu. Zaczęłam uśmiechać się do wspomnień i gdy odkryłam
ten fakt, ogarnęło mnie najpierw zdumienie, a potem… dziwny, melancholijny spokój.
Moja miedzianowłosa „towarzyszka” tych porannych spacerów też wydawała się zyskiwać
jakąś wewnętrzną harmonię, to mogłam stwierdzić pomimo tego, iż nie miałam zdolności
Jaspera. Nie była już taka roztrzęsiona jak te kilka tygodni wcześniej, sprawiała wrażenie
pogodzonej z życiem. Nadal była smutna, ale już nie zrozpaczona. Zdarzało się jej
przypatrywać różnym osobom chodzącym po parku lub rozglądać się wokoło, jakby szukała
kogoś wzrokiem.
Te poranki stały się dla mnie tak stałym elementem, wyznaczającym rytm codzienności, że
gdy pewnego razu, po prawie dwóch miesiącach nie zastałam jej w parku, poczułam się
nieswojo. A gdy nie było jej następnego dnia, zaczęłam się niepokoić. Po tygodniu wpadłam
w panikę. Nie znałam tej dziewczyny, nic o niej nie wiedziałam, była zwykłą istotą ludzką,
nikim dla mnie szczególnym, jednak… brakowało mi jej. W tym momencie tęskniłam za nią
bardziej niż za moją rodziną.
Ósmego dnia usiadłam zrezygnowana na „jej ławce”. Zastanawiałam się, czy może znalazła w
końcu to, czego szukała, przychodząc tutaj. Albo doszła do wniosku, że przychodzi na próżno.
A może po prostu przestała lubić ten park. Niewykluczone też, iż spostrzegła, że często jej się
przyglądam i przeszkadzało jej to… Zatopiona w rozważaniu różnych hipotez nie zauważyłam
(co było dla wampira rzeczą nienormalną), że ktoś stanął przede mną. Najpierw dotarł do
mnie subtelny, fiołkowy zapach, potem zobaczyłam przed sobą blade dłonie na tle
popielatego płaszczyka, a gdy podniosłam głowę... Dwoje tych pięknych, modrych oczu
wpatrywało się we mnie. Piegi. Mnóstwo piegów. I był też uśmiech, błąkający się na pełnych,
czerwonych wargach. Odetchnęłam z ulgą, zanim zdążyłam poczuć obawę.
– Jestem Christina – powiedziała.
– A… Alice – wybąkałam, speszona.
– Byłam chora. Przeziębiłam się. To codzienne siedzenie w parku nie wychodzi na zdrowie…
– No tak… Ostatnio rzeczywiście było zimno.
– Czekałaś na mnie? – zapytała, lekko przekrzywiając głowę i mrużąc oczy.
– Ależ… Dlaczego tak myślisz?
– Ustalmy jedną rzecz na początku naszej znajomości, dobrze? Nie będziemy się okłamywać.
Zgoda?
– No dobrze – westchnęłam. – Niech ci będzie.
Usiadła koło mnie i zaczęłyśmy rozmawiać. O wszystkim i o niczym. Obie lubiłyśmy zieleń i
deszcz, a także poezję, muzykę, sztukę. Od dawna z nikim w ten sposób i tak długo nie
rozmawiałam, nie odczuwałam zresztą takiej potrzeby. Odkryłam, że sprawia mi to
przyjemność, że… tęskniłam za rozmową.
Teraz każdy dzień zaczynał się dla mnie spotkaniem na ławce w parku. Wymiana myśli z
Christiną była niczym wzajemne dotykanie duszy, choć nie poruszałyśmy drażliwych
tematów. Podczas naszych codziennych spotkań nigdy nie opowiadałam jej o Jazzie, a ona
nie wspominała o mężczyźnie, z którym rozstała się tamtego dnia. Było mi… lżej.
Potrafiła sprawić, że czułam się potrzebna. Jej śmiech był czymś niewiarygodnie pięknym.
Tak pięknym, że nie chciałabym już nigdy oglądać smutku na jej twarzy. Lubiłam te spotkania.
Lubiłam patrzeć, jak nadchodzi, z rozwianymi włosami i delikatnymi rumieńcami na bladej
cerze, współgrającymi z kolorem ust. Bladość jej skóry sprawiała, że nie czułam się tak bardzo
inna. Christina. Christie. Złapałam się na tym, że rozmyślam o skompletowaniu garderoby dla
niej. Już dziesięć lat tego nie robiłam…
Po kilku tygodniach tych spotkań zaproponowała, bym odwiedziła ją w weekend. Z rozpędu
zgodziłam się, bo chciałam z nią spędzić więcej czasu. Później zaczęłam mieć wątpliwości. To
do niczego dobrego nie prowadziło. Narażałam i ją, i siebie. Za bardzo się do niej zbliżyłam.
Wiele razy podczas naszych rozmów miałam ochotę wziąć ją za rękę, przytulić, pogładzić jej
włosy… Wiedziałam, że nie wolno mi tego zrobić. I do tego wszystkiego nie rozumiałam, co
tak naprawdę mną kieruje. Nie potrafiłam określić, co czuję, niemniej coraz częściej ogarniał
mnie niepokój, a nawet lęk. Intymność spotkania w domu napełniała mnie przerażeniem. Nie
miałam pojęcia, czego się spodziewać. Po niej i po sobie. I miałam niejasne przeczucie, że coś
się wydarzy.
Jednak poszłam…
***
Siedziałyśmy na werandzie przy stole i zamiast cieszyć się tym popołudniem, słuchając jej
perlistego śmiechu, czułam coraz większy lęk. Wiedziałam, że będę musiała coś zjeść, a
potem pójść do toalety i zwymiotować, ale nie to powodowało mój niepokój. Zastanawiałam
się, ile czasu mogłyśmy jeszcze wspólnie spędzić. Rok? Dwa lata? Trzy? Kiedy stwierdzi, że
coś jest ze mną nie tak? Zdawałam sobie sprawę, że muszę zniknąć, zanim to nastąpi. Dla jej
dobra. Myśl o naszym rozstaniu sprawiała mi ból. Dotarło do mnie, że to były jednak tylko
wakacje – urlop od cierpienia i samotności, mała wysepka szczęścia na bezkresnym oceanie
jałowej egzystencji.
Christie musiała dostrzec coś w moim spojrzeniu, bo zapytała:
– Alice, dlaczego jesteś zawsze taka smutna? Proszę, powiedz mi. Wiem, nie powinnam
naciskać, ale nie mogę patrzeć, jak się męczysz.
Kończąc zdanie, wyciągnęła rękę, usiłując dotknąć mojego policzka. Ja byłam oczywiście
szybsza i odskoczyłam jak oparzona, strącając przy tym ze stołu kieliszek z winem, który
rozbił się w drobny mak z przenikliwym odgłosem. Spojrzałam na Christinę i ujrzałam na jej
twarzy najpierw rozczarowanie, potem ból, a na końcu złość. Wstała gwałtownie.
– Dlaczego nie pozwalasz się dotknąć? – wykrzyknęła. – Zawsze trzymasz się na dystans. Czy
wzbudzam w tobie aż taką odrazę? Czy jesteś zupełnie zimna? Masz serce z kamienia?
Niemożliwe, żebyś nie dostrzegała, co do ciebie czuję! Nigdy dotąd nie czułam czegoś
takiego, i to do kobiety! – Zamilkła, a po chwili dodała: – Miałam wrażenie, że nie jestem ci
obojętna... Nie oczekuję wiele, ale jeżeli mój niewinny dotyk, delikatny przejaw czułości
napawa cię obrzydzeniem, to… to… Nie wiem, czy potrafię tak dalej… Alice, powiedz coś –
zakończyła niemal szeptem.
Milczałam. Tysiące myśli i uczuć przelatywało przez mój umysł i wszystkie je wsysała
potęgująca się rozpacz. Nie miałam pojęcia, co zrobić. Zraniłam ją i nadchodził moment, gdy
ją stracę. Patrzyłam w te piękne, modre oczy, stopniowo wypełniające się szklistą wilgocią, i
czułam się bezradna. Widziałam, jak jej spojrzeniem zawładnęła gorycz i rezygnacja.
– Odejdź, Alice – powiedziała. – Zostaw mnie samą.
I odwróciwszy się ode mnie, zeszła po schodkach w głąb ogrodu. Spoglądałam na oddalającą
się powoli drobną sylwetkę i… nie byłam zdolna się ruszyć. Nadszedł ten moment. Koniec.
Nie umiałam się z tym pogodzić. I wtedy dotarła do mnie prawdziwość jej słów, jak również
świadomość własnych uczuć. Nie chciałam jej stracić. Kochałam ją. Tyle że nie było dla nas
przyszłości. Przyszłości…
To był właściwy moment. Innego nie będzie. Poczułam znajome mrowienie, zniosłam
mentalną zaporę i dopuściłam do siebie wizję.
Trwało to krótko i wiedziałam już, co muszę zrobić. Rozejrzałam się wokół, nigdzie jej nie
dostrzegając. Zaczynało padać. Pozwoliłam, by poprowadził mnie zapach i znalazłam ją po
drugiej stronie domu, siedzącą na małej huśtawce, głowę miała opartą o linę i lekko
opuszczoną. Płakała. Podeszłam do niej i powiedziałam:
– Masz rację.
Podniosła wzrok i obdarzyła mnie pustym spojrzeniem. Kontynuowałam:
– Masz rację, jestem zimna. Ale nie tak, jak myślisz. – Ujęłam jej dłoń w swoją. – A moje serce
jest zimne niczym kamień, ale nie w sposób, o którym myślisz. – Przyłożyłam jej dłoń do
miejsca, gdzie kiedyś biło moje serce.
Patrzyłam, jak na jej twarzy pojawia się zdumienie, które zaraz ustąpiło miejsca przerażeniu.
Nie wyrwała jednak dłoni. Po chwili pojawiło się coś, co wyglądało na… zrozumienie. Aż w
końcu – spojrzenie Christie emanowało czystą, szczerą, miłością i determinacją.
– Powiem ci wszystko – szepnęłam. – A potem… podejmiesz decyzję.
– Potem – potwierdziła cicho, z naciskiem. I zbliżyła usta do moich.
Jej ciepłe, miękkie wargi na moich zimnych, marmurowych… Ogień i lód. Topniałam w jej
objęciach. Tonęłam w tych modrych oczach. Scałowywałam z jej policzków i powiek krople
deszczu zmieszane ze łzami, by po chwili znów powrócić do pełnych, czerwonych,
smakowitych warg. Muskałam dłońmi jedwab miedzianych włosów, chłonęłam zapach jej
skóry, przywodzący na myśl fiołki i czułam, jak w środku mojej klatki piersiowej coś rośnie i
napiera od środka. I nagle – cementowa skorupa pękła, dusza-koliberek uwolniła się i
dostrzegła zdumiona nieskończone piękno tego świata…
***
Podpierając się na łokciu, przyglądałam się z czułym uśmiechem śpiącej obok mnie Christie.
Leżała na brzuchu, z włosami rozsypanymi na białej pościeli. Wyglądała jak Afrodyta z obrazu
Botticellego. Nagie, odkryte plecy kusiły, by je dotknąć, pogładzić aksamitną skórę. Ale nie
chciałam jej budzić. Po naszych pieszczotach i trwającej przez prawie całą noc rozmowie była
zupełnie wyczerpana. I chciałam, by cieszyła się snem, póki jeszcze ma tę cudowną
możliwość. Miałam wrażenie, że tak naprawdę po raz pierwszy w pełni zrozumiałam
Edwarda i to, co czuł, gdy Bella była jeszcze człowiekiem. Sięgnęłam do torebki po komórkę i
wybrałam numer, pod który od bardzo dawna nie dzwoniłam.
Odebrał po dwóch sygnałach.
– Edward? – wyszeptałam. – Powiedz wszystkim, że jutro przyjeżdżam. I nie będę sama...
Kocham cię, braciszku…
Rozmawialiśmy chwilę. Gdy zszokowany, lecz przeszczęśliwy i bardzo podekscytowany
Edward w końcu się rozłączył, spostrzegłam, iż pomimo tego, że starałam się mówić szeptem,
Christina się obudziła. Dwa modre jeziora patrzyły na mnie zaciekawione.
– Szkoda tych oczu – westchnęłam.
– To tylko kolor, Alice. Dokąd jedziemy? – zapytała z uśmiechem.
– Do mojej rodziny. Pomogą ci przez to przejść razem ze mną. Pogadamy o tym po drodze,
ale teraz... – przerwałam i sięgnąwszy po torebkę, wyjęłam zdjęcie, które zawsze nosiłam
przy sobie. Podałam jej i powiedziałam:
– To jest… Jazz. Mój mąż. Zginął w walce z Volturi dziesięć lat temu…
Podniosła się nieco, wzięła ode mnie zdjęcie i popatrzyła z uwagą na uśmiechniętego i jakby
lekko zatroskanego blondyna. Pogładziła palcem jego twarz i powiedziała czule:
– Nie martw się, Jazz. Zaopiekuję się nią.
Plik z chomika:
Madzia_SJ
Inne pliki z tego folderu:
Monterrey_MadziaSJ.pdf
(94 KB)
Dotyk Lodu_MadziaSJ.pdf
(108 KB)
Tropiciel_MadziaSJ.pdf
(86 KB)
W deszczu_MadziaSJ.pdf
(125 KB)
Inne foldery tego chomika:
All I Ever Knew
Confessions of a Difficult Woman
Dokumenty
Galeria
Like
Zgłoś jeśli
naruszono regulamin