Creatio Fantastica 03.doc

(423 KB) Pobierz
Creatio Fantastica III

 

 

Creatio Fantastica III

Pomyślicie pewnie, że zrobiliśmy to specjalnie. Nic z tych rzeczy, wyszło spontanicznie...

Oto przed Wami trzeci numer Creatio, tym razem tematyczny. W kilku artykułach prezentujemy pojęcie "getta fantastyki", jakie wytworzyło się w naszym światku w pewnym, nieokreślonym dokładnie, okresie czasu, a teraz dyskusja o owym "getcie" w pewnych kręgach rozbrzmiała na nowo. I my dokładamy swoją cegiełkę do całej tej draki. Jak łatwo się domyślić, nieco inną niż niektórzy mogliby się spodziewać. Poszukajcie w numerze, a znajdziecie. Polemizować można, do dyskursu zapraszamy.

W ramach odetchnięcia pokazujemy także to, co zwykliśmy pokazywać do tej pory - wywiad (prawdziwą perełkę według mnie) z pewnym zasłużonym dla fantastyki człowiekiem; prace młodych stażem autorów; oraz recenzje i stałe cykle. Tym razem brak działu RPG, jako, że poszukujemy odpowiedniej osoby do zajmowania się nim. Nie martwcie się jednak, ta absencja jest tylko chwilowa. Dział wróci na pewno. W końcu RPG to jedna z gałęzi fantastyki, jakie programowo mamy zamiar prezentować.

Technicznie zmieniło się wszystko. Nowa oprawa graficzna, archiwum numerów w plikach pdf (dzięki czemu każdy może sobie wydrukować Creatio i będzie ono dla niego pełnoprawnym czasopismem), a także spis treści, o którym wspominaliście w uwagach co do periodyka. Mamy nadzieję, że teraz CF wygląda o wiele bardziej profesjonalnie niż poprzednio i czytanie naszych wypocin będzie przyjemniejsze (tudzież strawniejsze).

Miłego czytania i zapraszamy na forum do wygłaszania swoich opinii na temat Creatio Fantastica

Emil Strzeszewski

 

 

 

 

 

 

Spis treści

 Dział literatura:

- Miniatury Łukasz Orbitowski - Mistrz polskiej grozy prezentuje swoje krótkie teksty. Szokujące, intrygujące i inspirujące.

- Zima wśród ruin Andrzej Sawicki - opowiadanie science-fiction młodego i zdolnego autora. Cyborg, dziewczynka, Unia Europejska i lodowiec.

- To ON Bartek Gruszczyński - krótkie studium obłąkanej metafizyki.

 

Dział publicystyka:

- Alfabet Tetrixa (2) Tomasz S. Gałązka - kolejni autorzy polecani lub wyśmiewani przez redakcyjnego szydercę.

- W okowach fantazji, w pajęczynie realu (2) Cezary Zbierzchowski - Czarek o getcie, które gettem do końca nie jest, a także o fantazjowaniu w ujęciu freudowskim.

- Fikcja naukowa Paweł Ciećwierz - obszerna praca o krytykach i fanach, którzy niekoniecznie należycie dbają o fantastykę, w której się obracają.

 

Wywiad:

- Orbit Show - wywiad z Łukaszem Orbitowskim by Emil Strzeszewski & Dawid Kain - czy trzeba coś tłumaczyć?

 

Recenzje:

- Umizgi do Fantastyki Guido Eekhaut - recenzja książki pewnego Serba, okiem Belga, dla polskiego periodyku.

- Granit nieobrobiony Michał Cetnarowski - o "Miastach pod Skałą" Marka Huberatha.

- Przez chaos gram, szubi duba Michał Cetnarowski - parę słów o książce Dominiki Materskiej.

- More tears, please! Sławomir Spasiewicz - recenzja naszego patronatu "Łzy Nemezis".

- Przeciwna strona barykady Emil Strzeszewski - recenzja naszego patronatu "Bez bohatera"

- My name is Kłamca Emil Strzeszewski - rzecz o nordyckim bogu na usługach aniołów (książka nadesłana przez Fabrykę Słów)

- Kroniki PRL-u #3 Dariusz S. Jasiński - kolejne książki z nie tak dalekiej przeszłości.

- Lew, czarownica i ja Sławomir Spasiewicz - opracowanie filmowe, tym razem o "Opowieściach z Narnii".

 

 

Miniatury

Łukasz Orbitowski

 

I

Śnię, że siedzę na łóżku po turecku i jem środek nasenny. Jem, mało powiedziane, napycham się jak cukrową watą, policzki mi pęcznieją, zęby mielą chemię. Kładę się z rękami skrzyżowanymi pod głową i cmokam z zadowolenia, tom się najadł i sobie pośpię.

Budzę się przed świtem i widzę, że mam dwoje oczu, po jednym na środku każdej dłoni. Nie ma w nich nic złowrogiego, przeciwnie, emanują przyjemnym ciepłem. Początkowo nie zwracają na mnie uwagi. Po południu ich obecność staje się męcząca. Wciąż patrzą na mnie i jestem tym zmęczony.

Próbuję się ich pozbyć. Zaciskam mocno pięści, ale oczy nic z tego sobie nie robią. Naciskam palcem. Znowu nic. Wreszcie, biorę nóż i zaczynam dłubać, oko w lewej dłoni pęka bezgłośnie i nagle budzę się. Jest ranek. Staczam się z łóżka, oddycham ciężko. Pidżama jest mokra, a ja niewyspany.

Boję się spojrzeć we wnętrze dłoni. Biorę prysznic, piję kawę z mlekiem, jem płatki. Dopiero po śniadaniu mam odwagę rozprostować palce. Patrzę i oddycham z ulgą. Wszystko w porządku.

Oczy w mojej dłoni są zamknięte. Usnęły. Obydwa.

II

Jechałem pociągiem, który zabił chłopca. Tak zwyczajnie. Dzieciaka pociągnęło po torach ze sto metrów.

Wstyd powiedzieć, myślałem tylko o sobie. Zjechały karetki, policja, ludzie ze wsi przyszli i płakali. Podobno często bawił się na torach. Myślałem tylko o sobie, o tym, że gniję wśród szczerych pól. Pewno dojadę dopiero w nocy.

Jak mogłem za nim nie pójść? Paliłem, stojąc w trawie przed wagonem, a on po prostu się zjawił. Miał na oko dziesięć lat. Zrobiło mi się zimno, ale poszedłem. Wędrowaliśmy kilka minut.

- To tutaj - powiedział i wskazał na płytkie rozlewisko.

Dzieciak wydawał się zrobiony z mgły.

Nie widziałem niczego szczególnego. Ot, bajoro.

- Musisz pochylić się. Najlepiej uklęknąć.

Wszedłem do nagrzanej słońcem wody, uklęknąłem, sięgnęła mi po brzuch. Wydawało mi się, że odbija się w niej nie tylko niebo i ja sam. Rząd bladych świateł. Upadłem twarzą w dół.

Ocknąłem się w marszu. Najpierw poczułem, że mam nogi, potem, że jestem mokry od stóp do głów. Coś stukotało, głośniej i głośniej. Ziemia drżała. Dotarło do mnie w jednej chwili, oto idę środkiem torów i pędzi na mnie pociąg.

Skoczyłem w bok. Przez moment myślałem, że się udało. Szarpnęło tuż pod kolanem świat zawirował, zrobiło się ciemno. Otworzyłem oczy. Nie czułem bólu. Pociąg hamował z piskiem, z wnętrza brzmiały krzyki.

Nie widziałem już dobrze. Pociąg stał się czarną ścianą, zmieszał z niebem. I tylko tupot nóg. Głos dziecka.

- Dziadku! Dziadku! Pan wpadł pod pociąg!

III

Zabiłem brata i pochowałem w ogrodzie. Kopanie szło ciężko, ziemia dopiero rozmarzała. W pierwszym odruchu chciałem zrzucić ciało ze skarpy za ogrodem, by utonęło w rzece, trzydzieści metrów niżej. Jednak trup zawsze wypłynie, a ziemia wszystko przyjmie.

Pierwsze tygodnie spędziłem w strachu, pewien rychłego aresztowania. Nic takiego nie nastąpiło i lata doczekałem nie niepokojony. Zapomniałem. Brat był kawałem sukinsyna, bez niego świat wydawał się wspanialszy. Jeszcze nigdy ogród wyrósł tak pięknie. Lubiłem wędrować w trawie wysokiej po pas i popijać sobie.

W lecie spędzałem tam całe popołudnie. Czasem zasypiałem pijany, wstając dopiero w nocy.

Pewnego popołudnia zbudził mnie deszcz. Nie wiedziałem, dokąd iść. Widziałem tylko ścianę wody i dalekie niebo. Zrobiłem chwiejny krok, próbując przypomnieć sobie, w którą stronę do domu. Pobłądziłem chwilę, tracąc już nadzieję, gdy zobaczyłem człowieka w nawałnicy. Zamachałem, a ten dał sygnał, bym poszedł za nim.

- Zaczekaj na mnie! - krzyknąłem, ale nieznajomy nie zwolnił.

Przyspieszyłem, nogi grzęzły mi w błocie. Tratowałem kwiaty, łamałem krzewy, wreszcie, upadłem twarzą w błoto. Podniosłem głowę. Nieznajomy stał tuż przy mnie. Wstałem, tamten odwrócił się i pobiegł.

To chyba urwis, jeden z tych, którzy przychodzili rozrabiać w ogrodzie. Urwis, nie urwis, pobiegłem na oślep, deszcz zalewał mi oczy. Zachwiałem się, stanąłem gwałtownie na skraju skarpy.

Na dnie sunęła wzburzona rzeka. Chwyciłem się za usta, by stłumić krzyk.

Mocne dłonie spadły mi na ramiona. Obróciłem się. W deszczu majaczył znajomy cień.

- Ty nie żyjesz! - jęknąłem - to mi się tylko wydaje!

Odruchowo, cofnąłem się o krok. Noga nie znalazła oparcia.

Lecąc na spotkanie rzeki, byłem prawie pewien, że to mi się tylko wydaje.

IV

Nie lubię imienin dziadka, ale tradycja zobowiązuje.

Gdy byłem mały, wydawał mi się potworem - Trollem albo grzybem. Teraz mam dwanaście lat i dalej go nie lubię.

Pamiętam, przyjechał rok temu. Majka, moja młodsza siostra tak płakała przy robieniu obiadu, że ojciec z wujkiem nie mogli jej utrzymać. Teraz jest moja kolej i wcale nie jestem zadowolony.

Sam obiad wygląda wspaniale, na stole dymi mięso i jest kolorowo od owoców, zupełnie jak w dziadkowym sadzie. Dziadek jest bardzo stary, ma brązowe plamy na skórze i nie umie utrzymać jedzenia w ustach. Zawsze kroi danie główne i przełyka pierwszy kęs. Zresztą, niewiele tego więcej. Dziadek nigdy nic nie mówi.

Padło na mnie. Ojciec przyszedł i zapytał, co chcę ofiarować. Trzy lata temu byłem głupi i wybrałem palec u nogi. Wydawał mi się niepotrzebny, a utykam do dziś. Postanowiłem poświęcić serdeczny z lewej dłoni. Gdybym ofiarował najmniejszy, dziadzio mógłby się obrazić.

Nie bolało, jak myślałem. Ojciec głaskał mnie po głowie (ma w dłoni już tylko kciuk) i mówił, że niedługo wszystko się skończy.

Dziadzio zjadł ze smakiem i ślinił się okropnie. Było mi przykro. W końcu, to część mnie.

Po imieninach ojciec usiadł przy mnie i długo opowiadał. Nieprawda, że wszystko się skończy, bo dziadek umiera, odkąd pamiętam i umrzeć nie może. Wiem dobrze, o co ojcu chodzi. Chce żebym dorósł, ożenił się szybko. Został ojcem.

Wtedy on będzie dziadkiem.

 

Miniaturki powstały na zamówienie telewizji Kino Polska, jako ilustracja 4 krótkich metraży grozy polskich. Tekst został użyty w programie telewizyjnym.

 

Zima wśród ruin

Andrzej Sawicki

 

Mała wierciła się bez przerwy co powoli zaczęło mnie irytować. Niosłem czteroletnią dziewczynkę na plecach przez parę kilometrów i dziecku najwyraźniej zaczęło się nudzić. Obejmowała mnie małymi rączkami za szyję, a od jakiegoś czasu bawiła się stukając piąstką w mój hełm. Nie reagowałem, mozolnie brnąc w głębokim śniegu. Musiałem się spieszyć, byliśmy ścigani i pogoń mogła dopaść nas w każdej chwili.

Poprawiłem pasek z wielkokalibrowym karabinem zwisającym z ramienia. Zmacałem dłonią rękojeść pistoletu przypiętego do uda. Wszystko w porządku, w razie czego mogę w każdej chwili zamienić się w anioła śmierci. Siła ognia jaką dysponowałem naprawdę budziła respekt.

- Czy daleko jeszcze, panie Cyk? - odezwała się dziewczynka.

Nadała mi imię sugerując się napisem na piersi mojego pancerza: CY-K30. Dyrektywy operacyjne nie zabraniały mi przyjmowania pseudonimów, właściwie to i tak nie pamiętałem swojego prawdziwego imienia, a numer seryjny z powodzeniem mógł je zastąpić. Najważniejsze by niepotrzebnie nie niepokoić dziecka. Dlatego nie odpowiedziałem, za to jeszcze bardziej przyspieszyłem kroku.

- Cyk, Cyk, Cyk! - zastukała piąstką w mój hełm. - Czy pan mnie słyszy?

Ignorowałem dziecko, uniosłem za to głowę rozglądając się wokół. Zbliżaliśmy się do szczytu wniesienia, za którym znajdował się punkt kontaktowy. To do niego musiałem dostarczyć dziewczynkę, będzie tam czekało na nas wsparcie. Tam też zakończy się ta trudna misja. Dziś, by uratować to dziecko, poległo dziesięciu moich towarzyszy. Dziesięć bojowych cyborgów, skonstruowanych ze zmodyfikowanych ludzkich ciał. W ich martwe mózgi wszczepiono bojowe koprocesory, a w mięśnie wstrzykiwano biochemiczne stymulatory. Dziesięć maszyn, w których żyłach, w sztucznej krwi, pływała niezliczona ilość naprawczych nanorobotów. Cały pluton niezniszczalnych, bojowych nadistot, mogących zdmuchnąć z powierzchni ziemi każdą wrogą siłę. Zostałem tylko ja, pozostali poświęcili się bym mógł wynieść z okrążenia to ludzkie dziecko.

- Czy tam gdzie idziemy będzie moja mama? I wujkowie? I inne dzieci? Proszę powiedzieć, panie Cyk!

Weszliśmy na szczyt wzgórza. Wiatr wiał tu ze zdwojoną siłą. Pokładowy komputer wyświetlił dane operacyjne wprost na mojej siatkówce. Temperatura powietrza osiągnęła minus dziesięć stopni, nie było zatem strasznie zimno, dopiero nocą znacznie się ochłodzi. Do tej pory dziecko musi znajdować się w bezpiecznym schronie. Rozkazy zapisane w moich koprocesorach bojowych i systemie, nakazywały bezwzględnie chronić Obiekt. Dyrektywy operacyjne były wszystkim, całym moim światem, tylko dzięki nim działem.

Zatrzymałem się na chwilę parząc na nieskończoną, białą równinę ciągnącą się w dole. Zima wdarła się na dobre na te ziemię i to na długie lata. Spojrzałem na północ, na horyzoncie piętrzył się niebiesko-biały masyw. Od lat byłem martwy i pozbawiony uczuć, gdybym ciągle był człowiekiem zadrżałbym pewnie patrząc na lodowego molocha. Musiał budzić grozę wśród zwykłych ludzi. Lodowiec wtargnął głęboko w Europę i będzie parł jeszcze długi czas. Planetę ogarniało zlodowacenie, nadchodził Czas Białego Zimna. Zmrużyłem oczy, koprocesor natychmiast wyostrzył obraz i trochę go przybliżył. Widziałem teraz jęzory lodowca łapczywie pożerające ziemię. Jeszcze groźniej wyglądała brama głównego masywu, czyli czoło molocha. Toczył przed sobą zwały ziemi i gruzu, poruszał się co prawda z prędkością kilkunastu metrów na rok, a mimo to robił wrażenie jakby pędził niczym lodowa, śmiertelna fala.

Odwróciłem głowę patrząc na wijącą się u stóp wzgórza rzekę. Po obu jej brzegach wznosiły się ruiny starego miasta. Mimo tego, że za kilka lat lodowiec zmiecie je ostatecznie z powierzchni ziemi, ciągle jeszcze mieszkali w nim ludzie. Z pośród ruin, w niebo pięły się smugi dymu z kominów.

- Panie Cyk, co to za miasto przed nami?

- Kraków - mruknąłem. - Kiedyś, gdy byłem jeszcze człowiekiem, żyłem w tym mieście. Tam spotkamy moich przyjaciół, którzy się tobą zaopiekują.

- I będzie tam moja mama? I inne dzieci?

Rozmowa z dziewczynką czasami była koniecznością. Jasno formułowały to dyrektywy operacyjne - zapewnić Obiektowi całkowite bezpieczeństwo i w miarę możliwości komfort psychiczny. Pewne frazy miałem zapisane w systemie, również tą wypowiedzianą przed chwilą.

Nic więcej jednak nie powiedziałem. Ruszyłem energicznie przed siebie zapadając się w śnieg po kolana. Musiałem się śpieszyć by dotrzeć na miejsce przed zachodem słońca.

* * *

Zeszliśmy do miasta od strony krakowskich błoń, przemaszerowałem przez nie, widoczny jak na dłoni. Nie zdążyliśmy nawet zbliżyć się do szkieletów spalonych budynków, gdy na przeciw wyjechały dwa opancerzone wozy. Właściwie wyglądały jak parodia prawdziwej broni pancernej, zbudowano je na podwoziach ciężarowych samochodów tyle, że zabudowano grubą blachą i zaopatrzono w wieżyczki z działkami. Uniosłem w górę dłoń w powitalnym geście. Maszyny stanęły przede mną, a włazy umieszczone na burtach wozów otworzyły się jak na rozkaz. Pierwszy ze środka wyskoczył wysoki mężczyzna z czarną opaską na oku. Ubrany był w polowy, polski mundur z zimowym kamuflażem. Na głowie nosił zawadiacko przekrzywiony, czerwony beret z orzełkiem.

- Witaj cyborgu - powiedział salutując niedbale. - Czy tą niezwykle ważną przesyłką jest dziecko, które masz na plecach? Czy w Brukseli całkiem powariowali? Postawili na nogi wszystkie nasze garnizony by ochronić jedną dziewczynkę?

- Czołem, panie pułkowniku - powiedziałem spokojnie. - Ja tylko wykonuje rozkazy. Mam zabezpieczyć dziecko, do czasu przekazania go siłom Unii. Wszystkie pretensje należy zgłaszać do moich przełożonych.

- Dobra, dobra - machnął ręką oficer. - Wsiadajcie, jedziemy do miasta. Nie wiem czy wiecie, ale tropią was żółtki. Całkiem spora horda, musimy godnie ich przywitać. Jolka! Zajmij się dziewczynką!

Oficer zwrócił się do młodej kobiety w mundurze pozbawionym dystynkcji. Twarz dziewczyny szpeciła szeroka, długa blizna, która uległa pogłębieniu gdy Jolka uśmiechnęła się do dziecka.

- Hej mała, jak masz na imię? - odezwała się niespodziewanie ciepłym i pełnym sympatii głosem.

Mój bojowy procesor, kontrolujący warunki otoczenia, zasygnalizował wzrost temperatury ciała dziecka, dziewczynka wyraźnie i natychmiast zaakceptowało kobietę. Zdjąłem małą z pleców unosząc nad głową i postawiłem na śniegu. Dziecko natychmiast wyciągnęło rękę do dziewczyny. Obejrzałem sobie pozostałych żołnierzy, którzy wyszli z wozów. Wychudzone sylwetki mężczyzn i kobiet w różnym wieku, wiele mówiły o ciężkich warunkach panujących w mieście. Zima trwałą tu bez przerwy od lat, a razem z nią zadomowił się na dobre głód. Te pozostałości polskiej armii dawno by wymarły gdyby nie pomoc z Unii. Podejrzewam, że żywili się tylko i wyłącznie konserwami i pakietami z prowiantem przywożonymi tu wojskowymi transporterami. Miałem przed sobą przedstawicieli wymierającej armii już właściwie nie istniejącego kraju.

Znałem ich trochę, jako nadistotę pochodzącą z tego rejonu, nie raz wysyłano mnie tu jako obstawę konwojów ze wsparciem. Najważniejsze co zaobserwowałem, to stopniowe zmniejszanie się polskich garnizonów. Oni naprawdę wymierali, dręczeni przez głód, choroby, a przede wszystkim zimno. Gdybym miał uczucia zrobiłoby mi się przykro, ale logicznie biorąc taka była kolej rzeczy. Za parę lat nie będą tu potrzebni, bo okolicę zajmie lodowiec. Zlodowacenie oprze się być może o Tatry, a może pójdzie dalej. Północne kraje Europy już dawno zostały spisane na straty.

Zauważyłem, że jeden z żołnierzy przygląda mi się uważniej od reszty. Chłopak miał głowę ogoloną do skóry i pokrytą czarnymi tatuażami ułożonymi w drapieżne wzory. W boku czaszki, pomiędzy skronią a uchem błyszczało metalicznie gniazdo wszczepu. No proszę, jako polowego elektronika, mieli prawdziwego hakera, w dodatku należącego do fanatycznej, parareligijnej sekty wyznawców Neo - boga cyberprzestrzeni. Uśmiechnął się widząc moje spojrzenie.

Dowódca dał znak i żołnierze natychmiast zniknęli wewnątrz wozów. Prowadzona przez Jolkę dziewczynka odwróciła się wyciągając do mnie rączki.

- Panie Cyk, niech pan się pośpieszy! Jedziemy na przejażdżkę! - pisnęła z radością.

Wsiadłem do transportera, gdzie spocząłem na wskazanym przez pułkownika siedzeniu. Wewnątrz pojazdu było niespodziewanie dużo miejsca. Prócz wieżyczki z działkiem, wóz uzbrojony był w boczne gniazda ciężkich karabinów, ale przede wszystkim służył do transportu piechoty. Maszyna ruszyła z rykiem silnika, zawracając i kierując się w stronę centrum miasta.

- Żółtki zestrzeliły samolot którym lecieliście. Jakim cudem żyjecie? - spytał pułkownik, który usiadł naprzeciw.

- Samolot został tylko uszkodzony precyzyjnym ostrzałem - pokręciłem przecząco głową - nie zostaliśmy zestrzeleni, tylko zmuszeni do lądowania. Usiedliśmy u stóp lodowca, jakieś dziesięć kilometrów stąd. Już tam na nas czekali, świetnie uzbrojona horda. Musieli wiedzieć jaki towar przewozimy.

- Miałeś dużo szczęścia, panie Cyk - uśmiechnął się krzywo oficer.

- Udało się tylko dzięki poświęceniu moich towarzyszy, pułkowniku Grabowski.

- Też trochę oberwałeś - wskazał na wgniecenia w moim pancerzu i ślady krwi na mundurze. Zaplamiła się też niebieska chorągiewka z dwunastoma gwiazdkami tworzącymi okrąg, którą miałem wymalowaną na ramieniu. - Możemy udzielić ci fachowej pomocy. Mój inżynier, porucznik Lemi, zrobi szybki przegląd.

Pułkownik wskazał hakera, który uśmiechnął się i kiwnął mi głową.

- Będzie zaszczytem, móc służyć ci pomocą, bracie w cyberświecie - powiedział poważnie. - Przysięgam na świętą macierz dopilnować byś odzyskał całkowitą sprawność.

Wiedziałem, że mogę polegać na hakerze. Był przedstawicielem fanatycznej sekty kierującej się niezwykle surowym kodeksem, a zrzeszającej najzdolniejszych fachowców. Skłoniłem głowę wykonując dłonią ruch kataryniarza, święte pozdrowienie wyznawców Neo.

Po paru chwilach wjechaliśmy między ruiny, które sprytnie przerobiono na linię obrony. Między gruzami utworzono, nie rzucające się w oczy, stanowiska ogniowe. Otoczenie na zewnątrz wozu widziałem przez szczelinę strzelniczą za plecami pułkownika. Mignęły mi nawet lufy karabinów przeciwlotniczych ustawionych poziomo i kilka gniazd z inną bronią ciężką. Wóz niespodziewanie się zatrzymał.

- Muszę was na jakiś czas opuścić - powiedział pułkownik wstając i podchodząc do włazu. - Jako gospodarz powinienem pokierować powitaniem, jakie spotka żółtą hordę. Zajmie się wami Lemi i Jolka.

Gdy oficer wysiadł razem z żołnierzami, pojazd ruszył dalej zagłębiając się w wąskie ulice. Wokół wznosiły się tylko sterty gruzów, miasto było prawie zupełnie zniszczone. Wyjechaliśmy na jakiś plac na którym stały potężne haubice, wokół krzątało się kilkunastu artylerzystów. Żółtków spotka naprawdę gorące powitanie. Konający powoli garnizon potrafił jeszcze kąsać i to z pewnością dotkliwie.

Samochód przemknął miedzy stanowiskami artylerii i wjechał w głąb zabytkowej części miasta. Zobaczyłem kompletnie zrujnowane planty, z wielkimi dziurami ziejącymi w dawnym, miejskim murze. Przejechaliśmy legendarną bramą floriańską wjeżdżając na stare miasto. To tu żyli pozostali mieszkańcy miasta. Pomiędzy ocalałymi kamieniczkami przemykały pojedyncze sylwetki, z nielicznych kominów w dachach budynków unosiły się smugi dymu. Historia zatoczyła koło, tu gdzie zaczęło się życie miasta, tu się też zakończy.

Przejechaliśmy przez rynek, wjeżdżając na wawelskie wzgórze. To tam, w starym, królewskim zamku była ostatnia baza polskiego wojska. Tam znajdował się też punkt kontaktowy. Już niedługo, na zamkowym dziedzińcu, wylądują helikoptery sił zbrojnych unii, które zabiorą dziewczynkę. Wtedy zakończy się moja misja.

Gdy już się zatrzymaliśmy, pozwoliłem by Jolka zabrała małą, nie musiałem się martwić o jej bezpieczeństwo, otaczali mnie sojusznicy. Nie odważyliby się zdradzić, bez pomocy Unii skazani byli na natychmiastową śmierć. Politycznie słabe i bezwartościowe, do tego małe, satelitarne państwo. Nigdy nie zostało prawdziwym, równoprawnym członkiem unii. Dziś, po raz ostatni Wspólnota Europejskich Państw skorzysta z jego usług. Po tej akcji nie będą już potrzebni. Siły zbrojne i ocalali obywatele unii wycofają się na południe Europy by tam przeczekać zlodowacenie, tworząc jeden, wielki organizm państwowy.

Byłem zmęczony i obolały. Dozowniki wstrzyknęły dziś w moje żyły ogromne ilości biostymulatorów i neuropobudzaczy. Teraz chemia schodziła i pojawiła się fala zmęczenia. Po śmierci pozbawiono mnie uczuć tworząc bojowego cyborga. Nie pozbawiono jednak bólu, który zaczął teraz pulsować w ranach. Pozwoliłem by porucznik Lemi zaprowadził mnie do swojej pracowni w narożnej baszcie. Tam położyłem się na metalowym stole laboratoryjnym. Całe pomieszczenie wypełniały korpusy komputerów i sterty elektronicznego sprzętu. Jedynym oświetleniem były migoczące ekrany, okna zabito drewnem i uszczelniono przed chłodem. W pomieszczeniu obok, terkotał miarowo spalinowy generator prądu, zasilający cała tą plątaninę elektroniki. Lemi przypiął mnie korzystając z gniazda na potylicy. Sam też podłączył się do sieci. Przez cały czas modlił się szeptem. Zamknąłem oczy zapadając w letarg.

* * *

Miałem sen. Po raz pierwszy od bardzo dawna. Był słoneczny, ciepły dzień. Spacerowaliśmy parkiem, wzdłuż krakowskich plantów. Ania była taka ładna, uśmiechała się ciepło. Trzymałem za rączkę naszą córkę. Roześmianą, piegowatą istotkę, piszczącą niecierpliwie gdy szliśmy zbyt wolno. Przy każdym kroku jej blond warkoczyki skakały niczym żywe istoty. Na niebie nie było ani jednej chmury, promienie słońca świeciły bardzo jasno. Czułem ich dotyk na skórze, jakby były czymś materialnym. Były tak niesamowicie ciepłe. Nagle dziecko oswobodziło rączkę z mego uścisku i pobiegło przed siebie, znikając w tłumie turystów. Niesamowity niepokój i strach ścisnął me serce, chciałem krzyknąć głośno jej imię, ale go nie pamiętałem. Gdzie była moja córka? Co się z nią stało?

Usiadłem na łóżku spazmatycznie łapiąc oddech. Ciągle znajdowałem się w pracowni porucznika Lemi, musiałem przespać mnóstwo czasu, dawno nie przydarzyło mi się coś takiego. I jeszcze ten sen... Ręce dygotały mi jak w febrze. Rodzina? Żona i dziecko? Skąd przyszło mi do głowy coś takiego? Wojskowe programy operacyjne sterujące i moim organizmem, chroniły umysł i świadomość cyborga przed niepokojami i wspomnieniami. Nawet jeśli za życia miałem rodzinę, nie mogę tego pamiętać. Co się ze mną dzieje? Siedziałem chwilę na stole, patrząc tępo w ścianę. Po policzku spłynęła mi łza. Pierwsza odkąd stałem się maszyną.

Otarłem ją wierzchem dłoni ze zdumieniem oglądając wilgotny ślad. Wreszcie się otrząsnąłem stwierdziwszy, że to pewnie tylko reakcja uboczna organizmu po przeglądzie technicznym. Energiczne zeskoczyłem ze stołu.

Sprawdziłem broń, uruchomiłem koprocesory bojowe i komputer pokładowy. Wszystko było w porządku, systemy sprawne i gotowe do akcji. Ruszyłem do wyjścia. Po chwili wyszedłem na dziedziniec Wawelu. Nie spotkałem tu nikogo, dopiero przed zamkiem zobaczyłem, kłębiących się przy transporterach, żołnierzy. Polacy ładowali do wozów skrzynie, pewnie z amunicją. Podszedłem do nich.

- Czy wszystko porządku, panie Cyk? - zauważył mnie pułkownik Grabowski.

Oficer uśmiechał się krzywo, przez co, dzięki przepasce na oku i przekrzywionemu nakryciu głowy, wyglądał jak stary, złośliwy pirat.

- Słyszę dudnienie dział. Horda jednak zaatakowała? - spytałem.

- Ruszyli zaraz po zachodzie słońca i dręczyli nas przez całą noc - mruknął oficer. - Zdaje się, że spałeś mocnym snem, działa tłukły bez przerwy. Horda idzie w tysiące dobrze uzbrojonych wojowników, zdaje się, że są zdesperowani. Nie liczą się ze stratami, już szósty raz wznowili natarcie.

- Jak wasze straty?

- Kilku poległych - żołnierz przestał się uśmiechać - kilkunastu jest rannych. Najgorsze, że amunicji nie starczy na długo. Kiedy przybędzie wsparcie Unii?

Westchnąłem mimowolnie, nie potrafiłem powiedzieć temu dzielnemu Polakowi, że wsparcia nie będzie. Przybędą tylko helikoptery po Obiekt, potem garnizon nie będzie już potrzebny. Ze zdumieniem zorientowałem się, że znów drżą mi ręce. Usta wypełniła ślina i dziwny, metaliczny smak. Koprocesor wyświetlił na mojej siatkówce informacje o wzroście ciśnienia krwi i temperatury ciała jak po dawce morfiny. Gruczoły same, bez rozkazu zaczęły pracować. Zamarłem bezruchu szeroko otwierając oczy. Ja czułem! Żal i złość, może nawet gniew. To niemożliwe, cyborgi nie mają emocji, nie są ludźmi!

Oficer zauważył moje dziwne zachowanie, popatrzył przenikliwie wprost w oczy.

- Ta dziewczynka, kim ona jest? Dlaczego jest tak ważna?

- Te informacje są ściśle tajne - warknąłem z trudem zapanowując nad emocjami.

Pułkownik przyjął to do wiadomości po dłuższej chwili milczenia. Odwrócił się powoli patrząc w stronę Wisły. Z wawelskiego wzgórza rozciągał się szeroki widok na okolicę. Nawet stąd widać było rozbłyski i tumany śniegu wzbijanego w powietrze przez armatnie pociski. Wyostrzyłem wzrok. Na drugim brzegu rzeki kłębił się tłum żółtków. Zza wzgórza wyjeżdżały czołgi i wozy pancerne wroga. Szykowało się ciężkie natarcie.

- Hm, jest w tym jakaś przewrotność losu - westchnął oficer - żółtki już kiedyś szturmowały te wzgórze. W XII wieku hordy Dżingis-Hana kilkakrotnie najeżdżały Kraków. Teraz powróciły...

Pokiwałem bez słowa głową. Horda szykująca się do ataku była zbieraniną Chińczyków, Mongołów i innych ludów ze wschodu, które parły na zachód w poszukiwaniu żyznych ziem. Zupełnie jak tysiąc lat temu. Wtedy pędziła ich żądza podbojów dla zysku i sławy, teraz konieczność ucieczki przed lodowcem.

- Panie Cyk! Panie Cyk!

Odwróciłem się na pięcie. W moim kierunku, wyciągając ręce, biegła dziewczynka. Mój Obiekt. Za nią szła Jolka, wojowniczka z blizną na twarzy. Poczułem ostre ukucie w piersi na widok roześmianego dziecka. Niech to diabli! Co się ze mną dzieje? Zaczynam się rozklejać, choć to niemożliwe, przecież jestem cyborgiem!

- Panie Cyk, Jola pokazała mi bazę i bawiliśmy się w chowanego i w łapki, a potem jedliśmy mięso z konserwy, a potem spałyśmy na wojskowych pryczach! Prawdziwych, takich z drucianej siatki! - trajkotało dziecko gdy wziąłem je na ręce. - Ale, panie Cyk, tu w ogóle nie ma dzieci. Ani jednego!

Spojrzałem na Jolkę, jej twarz spoważniała gwałtownie po ostatnim stwierdzeniu dziewczynki. A więc to tak. Wszystkie dzieci zmarły, miasto wymierało i to dosłowne. Warunki nie nadawały się do życia. Znów zakląłem w myślach ze złości. Coraz bardziej wkurzało mnie własne dowództwo. Dlaczego władze Unii tak bezlitośnie potraktowały Polaków, dlaczego nie dały im szansy, prawdziwej pomocy, a nie tylko podłego żarcia i broni. Sukinsyny, potrzebowały taniej służby chroniącej bramy unii od wschodu, ale tylko na tak długo jak będzie to konieczne. Zachciało mi się rzygać.

Oddałem dziewczynkę w ramiona Joli. Kto wie, może niedawno straciła swoje dziecko, niech nacieszy się tym, póki czas. I tak im wszystkim nie zostało już wiele czasu. Bez słowa odszedłem na bok. Zatrzymałem się przy krawędzi zamkowego muru. Przede mną roztaczał się widok na ruiny Kazimierza i Wisłę.

- Wsparcie przybędzie dokładnie za trzy godziny i dwadzieścia minut - usłyszałem głos porucznika Lemi meldującego dowódcy. - Przed chwilą odebrałem sygnały z Bruksel...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin