Lis Tomasz - Co z tą Polską.pdf

(580 KB) Pobierz
Lis Tomasz - Co z ta Polska
A TO POLSKA WŁAŚNIE
A kaz ty z ta Polska, a kaz ta ?
Panna Młoda w Weselu Stanisława Wyspiańskiego
CO SIĘ STAŁO Z NASZĄ SZANSĄ
Ileż było w tych ostatnich kilkunastu latach uniesień i momentów
euforii. Wielkich uniesień. Największych. Właściwie trudno byłoby nawet
powiedzieć, które było największe. Może to, gdy w czerwcu 1989 roku
skreśliliśmy długopisem tych, którzy całe dziesięciolecia pilnowali, by PRL-owi
nic się nie stało. Może to, gdy niecałe trzy miesiące później powołano rząd
Tadeusza Mazowieckiego. Gdy dwa miesiące później Lech Wałęsa mówił w
amerykańskim Kongresie o wolności, co nie zniesie żadnych granic, bo ludzie
zawsze przeskoczą przez mur albo mur rozwalą. Gdy rok później po raz
pierwszy wybieraliśmy swojego prezydenta i gdy w następnym roku, pierwszy
raz po pół wieku, w naprawdę wolnych wyborach wybieraliśmy swój
parlament. Jeśli w historii zdarzają się sytuacje jak z bajki, to jedna z tych
bajkowych chwil była właśnie wtedy.
W lutym 1989 roku byłem w Mszanie Dolnej (a może Górnej) i
słuchałem w „Wolnej Europie" relacji z Okrągłego Stołu, a następnego ranka
leciałem do kiosku, by przeczytać w „Trybunie Ludu", co mówi o tym władza.
W lipcu, gdy generał został prezydentem, i w sierpniu, gdy Lech Wałęsa
dogadał się z ZSL-em i SD, suszyłem torf w Norwegii, bo mojemu marzeniu o
wolnej Polsce towarzyszyło marzenie o kawalerce. Ledwo zdążyłem na
expose Mazowieckiego. A potem nie tylko historia przez wielkie H, ale i moja,
przez małe h, dostały strasznego przyspieszenia. Konkurs do telewizji.
Trzeciego maja 1990 roku (fajna data) prowadzenie po raz pierwszy
Wiadomości, trzy tygodnie później wybory samorządowe, pierwsze od ponad
pięćdziesięciu lat naprawdę wolne wybory w Polsce i wchodzę na żywo z
Centralnej Komisji Wyborczej. Lipiec - wywiad z prezydentem Jaruzelskim w
pierwszą rocznicę jego wyboru (dziewięć lat wcześniej, ba, dziewięć miesięcy
wcześniej do głowy by mi to nie przyszło). Wciąż miałem wrażenie, że to
jednak raczej generał niż prezydent, więc musiałem przezwyciężyć strach, by
zapytać, czy generał-prezydent nie rozważyłby podania się do dymisji
(powiedział, że tak). Generałowi trochę rolowały się skarpetki i do dziś mam
jego schizofreniczny obraz: wszechmocnego generalissimusa, gdy
występował w telewizji zamiast Teleranka, i generała z rolującymi się
skarpetkami, któremu historia pokazywała dobranockę. Potem grudzień 1990
roku. Jestem na Zamku Królewskim, gdzie Wałęsa przejmuje zwierzchnictwo
nad wojskiem i prezydenckie insygnia. W styczniu następnego \ roku zostaję
parlamentarnym sprawozdawcą i na własne oczy oglądam historię. Na galerii
dla publiczności, w miejscu, gdzie stacjonowali dziennikarze, miałem swoje
stałe miejsce. To twarde krzesło było najlepszym miejscem na ziemi. A ja
czułem się jak Forrest Gump. Jakimś przedziwnym trafem znalazłem się w
miejscu najważniejszych wydarzeń.
Ileż było w nas wtedy entuzjazmu, wiary w nową Polskę, przekonania,
że może być tylko lepiej. Potem gdzieś to uleciało, ale czas uniesień i euforii
niezupełnie się skończył. Był przecież moment, gdy Polska wchodziła do
NATO. Była też chwila, gdy po księgowo-buchalteryjnych, mało efektownych
przepychankach w mało efektownej Kopenhadze stało się jasne, że w
Europie będziemy nie tylko na mapie. Aha, jeszcze referendum, Kiły - cóż za
niespodzianka - ponad połowa z nas postanowiła pokonać kilkaset metrów
 
albo kilka kilometrów, by Polsce w Europie powiedzieć „tak". Nie narzekajmy.
Jak na jedno pokolenie, skromne kilkanaście lat, szczególnie jak na Polaków
w Polsce, radości było co niemiara. Sprawiedliwie można by nią obdzielić
kilka mniej szczęśliwych niż my pokoleń Polaków.
I tyły w tych kilkunastu latach chwile prawdziwej euforii nic tylko z
powodu historii przez wielkie H i wartości przez wielkie W - wolność,
niepodległość, demokracja i bezpieczeństwo. Były też rzeczy bardziej
namacalne. Polska otwarta na świat, naprawdę otwarta, już nie przez swe
gdańskie okienko, gdzie z powodu tak naprawdę niepełnego otwarcia ludzie
co jakiś czas mówią władzy „nie". Spadła inflacja i nasze pieniądze przesiały
w krótkim czasie nabierać wartości porównywalnej z tym, co wychodzi z
tartaku. Mamy wymienialny pieniądz. Nie mamy cenzury, a mamy wolne
media. Nasze zadłużenie, jakby w prezencie, zmniejszają nam o połowę.
Nasz Produkt Krajowy Brutto wzrósł o jedną trzecią w stosunku do roku 1989,
nasza konsumpcja o jedną drugą mamy trzy razy więcej studentów i sześć
razy więcej absolwentów wyższych uczelni. Gdyby nam piętnaście lat temu
ktoś obiecał to wszystko, co wymieniłem w tych dwóch akapitach, to byśmy
powiedzieli, że takich złotych rybek nie ma. Bo są to wielkie osiągnięcia w
skali nie tylko naszego pokolenia, ale całej polskiej historii.
ŚWIETNIE, ALE...
Jeszcze kilka lat temu byliśmy tygrysem Europy. Albo, jak wolał tygrys
Grzegorz Kołodko -orłem. Orzeł leciał wysoko jak nigdy. A dziś - smutek. Co
się stało? Jeśli tyle nam się udało, to dlaczego jest tak źle? Jeśli mamy tyle
powodów do dumy, to dlaczego odczuwamy głównie frustrację? Co się stało z
Polską i z naszą demokracją? Orzeł stracił wysokość macha wolniej
skrzydłami, można mu się więc teraz lepiej przyjrzeć. Co widzimy?
Demokrację, która w dużym stopniu jest jednodniowa - ogranicza się do dnia,
w którym wrzucamy do urny kartkę wyborczą jeśli oczywiście w ogóle
fatygujemy się głosować. Nie ma równości. Nawet nie równości tego, co
mamy. Tej nie ma i już nie będzie. Nie ma równości wobec prawa, bo jaka jest
równość w kraju, w którym uczciwego biznesmena pakuje się do aresztu,
ponieważ nie chce płacić łapówek politykom, a inny, nieuczciwy biznesmen
czy polityk, zostaje na wolności, bo trzyma z władzą. Nie ma nawet
prawdziwej równości szans, bo rozpiętość możliwości uczniów chodzących do
dobrych szkół w dużych miastach i tych, którzy trafiają do słabych szkół w
miastach małych, jest tak ogromna jak chyba w żadnym innym cywilizowanym
kraju. A do tego młodzież z bogatszych domów z wielkich miast trafia na
bezpłatne studia, więc biedniejszym, którzy często chodzili do gorszych szkół,
zostają studia płatne. Dostają więc w kość i po kieszeni. Nie ma prawdziwej
wolności gospodarczej, bo co to za wolność, gdy każdy miesiąc zaciska dyby
nałożone wszystkim, którzy chcą zrobić pieniądze i rozwinąć skrzydła. Nie ma
sprawiedliwości, bo co to za sprawiedliwość, na którą trzeba czekać latami,
dobijając się do zapchanego innymi sprawami sądu. Nie ma prawdziwej
telewizji publicznej, bo co to za telewizja publiczna, która służy nawet nie
państwu, ale rządowi i rządzącej partii. Nie ma prawdziwej służby cywilnej, bo
partyjni notable konsekwentnie pozbywają się wykształconych urzędników
chcących służyć państwu, zastępując ich partyjnymi mianowańcami służącymi
partii i sobie. Mamy rozciągniętą na całą Polskę sieć interesów i interesików
łączących polityków wszelkiego szcze-hlu z gospodarką - prywatną a
państwową w szczególności. Nie mamy poczucia wspólnoty, które pozwala
mim w trudnych czasach sobie pomagać, które daje pewność, że wszyscy
 
jedziemy w jednym kierunku, które sprawia, że od każdego z nas wspólnota
dostaje to, co jest w nas najlepsze. Mamy moralny kryzys, bo ludzie na to
wszystko patrzą i mają poczucie bezradności. Politycy jeżdżą po pijanemu,
biskup jeździ po pijanemu, politycy kradną piłkarze sprzedają mecze,
pielęgniarze zabijają pacjentów, by dostać dolę od zakładu pogrzebowego.
Ktoś powiedział: „Polska ocipiała". Plastyczne. Prawdziwe? Nie do końca. Bo
skoro miliony ludzi mówią, że jest źle, i nazywają to zło po imieniu, mówiąc,
co jest złe, to znaczy, że aż tak źle nie jest. Dopóki miliony Polaków
zachowały zdolność odróżniania dobra od zła (a zachowały) i mają w sobie
gotowość do walki ze złem (a sądzę, że mają), to nie jest tak źle. Wiadomo...
Póki my żyjemy.
Ale żalu, złości, desperacji jest dużo. Pal sześć szklane domy, ale czy
tak miała wyglądać nowa Polska? Tak ma wyglądać ten własny dom, w
którym wreszcie jesteśmy? O to nam szło, o tym marzyliśmy? Wielkie
historyczne sukcesy i przegrywana na naszych oczach wspaniała szansa,
której nie miało poprzednich kilkanaście pokoleń Polaków. „To ulegam
wzruszeniom oraz lewitacjom podniosłym, to spadam na samo dno
upokorzeń i rozpaczy", jak pisał vi Kompleksie polskim Tadeusz Konwicki.
Ostatnio częściej spadamy, niż lewitujemy. Co się stało z polską szansą?
Zawiodły elity? Politycy nie dorośli? Mamy wielki przywilej. Tak dobrej
koniunktury nie mieliśmy w Polsce od 1717 roku, tak bezpiecznych granic nie
mieliśmy prawie od trzech stuleci. Wszystko, co nam się udaje,
zawdzięczamy sobie. Za wszystko, co nam się nie udaje, możemy winić
siebie. Ale kogo? Nas 1 wszystkich? A może mamy jakiś gen, który
powoduje, że I nie ma takiej szansy, której byśmy nie przepuścili przez palce,
nie ma takiej okazji, której byśmy nie zmarnowali, nie ma takiej koniunktury, z
której potrafilibyśmy zrobić użytek? Nie, nie wiem jak Państwo, ale ja nie
jestem w stanie przyjąć tego do wiadomości. Geny mamy w porządku. Tylko
niektóre trzeba trochę uaktywnić.
NIC DLA NAS Z NAMI?
Tyle dzieje się u nas rzeczy, na które jesteśmy wściekli. Może rację
miał Wielopolski, gdy powiedział, że „dla Polaków można czasem coś
zdziałać. Z Polakami nigdy"? Może rację miał Churchill, gdy mówił o nas:
„Polacy -naród wspaniały w nieszczęściu i najnikczemniejszy z nikczemnych
w chwilach powodzenia"? Myślę, że racji nie miał w tym punkcie żaden z
nich, ale warto pamiętać o lekcji historii. Historii kraju, który zasłużył w swoim
czasie na miano największego nieudacznika historii. Patrząc z niesmakiem
na teraźniejszość i z nadzieją w przyszłość, tej lekcji zapomnieć nie możemy.
Byliśmy wszak niemal do końca siedemnastego wieku światowym
mocarstwem, imperium prawdziwym, by po wiekach anarchii i długiej nocy
nieistnienia na mapie świata podnieść się na moment tylko po to, by spaść w
otchłań fizycznego niemal wyniszczenia narodu. Był czas, gdzieś na
przełomie szesnastego i siedemnastego wieku, gdy dukat polski był
najsilniejszą monetą w Europie, gdy Polska miała prawie milion kilometrów
kwadratowych, gdy każda wieś parafialna w Koronie miała szkółkę. Historia
zna niewiele precedensów całkowitego bankructwa takiej potęgi. Ale udało
się. Przez błędy na górze i na dole. Nasz król August II, niesłusznie w gruncie
rzeczy nazywany Mocnym, poszedł ramię w ramię z rosyjskim carem na
wojnę ze szwedzkim królem. Po wojnie, zwanej północną Rosja stała się
potęgą jej car wielkim imperatorem, a Polska rosyjskim protektoratem. Potem
 
przez ponad pół wieku trzynaście tysięcy rosyjskiego wojska trzymało pod
butem dwunastomilionowe państwo z milionem szlachty.
W okres poprzedzający zabory Polska wchodziła w stanie niemal
pełnej anarchii, bez silnego wojska, rządu i skarbu, z całkowicie
zdeprawowaną i zdemoralizowaną większością elit, która wolała oddać życie,
niż dać zgodę na ratujące państwo reformy. Historycy wśród przyczyn upadku
Polski obok położenia geograficznego wskazywali na „siłę wewnętrzną",
dokładniej jej brak. Mówią o upadku moralności obywatelskiej i patriotyzmu.
Na wyleczenie się z tego trzeba było jednej generacji. Ten trud podjęli
Stanisław August Poniatowski, Stanisław Konarski i wielu innych. Za późno.
Jak wygląda współczesna Polska, gdyby oceniać ją jak tamtą dawną
według kryteriów obywatelskiej moralności, stanu władzy i poczucia
dyscypliny w narodzie? Ale może takie pytania i odnośniki do historii są
niepotrzebne? Przecież dzisiaj żadnych rozbiorów nie będzie. Nikt nam nie
zrobi inwazji. Nie znajdziemy się pod żadną okupacją. Nic takiego się nie
stanie. Może tylko, jeśli nie weźmiemy się w garść i nie odrobimy pracy
domowej, zapiszemy kolejny rozdział w dziejach głupoty w Polsce. To byłby
jeden z najbardziej interesujących rozdziałów, na miarę tego sprzed wieków.
Bo -to trzeba powtarzać w nieskończoność - o takiej szansie, jaką mamy
teraz, nasi przodkowie mogli tylko marzyć. Za taką szansę oddawali zdrowie i
życie.
Paweł Jasienica przypominał kilkadziesiąt lat temu o teoretykach
szlacheckich, którzy twierdzili, że Bóg różnym narodom wyznaczył różne
zadania. Anglikom kazał żeglować po morzach. Żydom kupczyć. Od Polaków
zaś żądał, by go „rekreowali i cieszyli". Co sumiennie wypełniali, chciałoby się
dodać. Czas dać tym szlacheckim historykom odpór.
Benjamin Franklin, wychodząc ze Zgromadzenia Konstytucyjnego,
pytany, co osiągnięto dla narodu, odpowiedział: „Republikę, jeśli tylko
potraficie ją utrzymać". A my potrafimy? Czy potrafimy uzdrowić i utrzymać
prawdziwą demokrację, a nie jej naszą obecną karykaturalną odmianę? Tak,
jeśli będziemy w stanie wykonać gigantyczną pracę. Pot, krew i łzy obiecywał
Brytyjczykom Churchill. Kto powie u nas ludziom, że jeśli chcemy naprawdę
dojść tam, gdzie chcemy być, tego potu musimy jeszcze wylać całą masę? Bo
nasze reformy zatrzymaliśmy w pół drogi, bo socjalizmu, etatyzmu i
roszczeniowości mamy wciąż za dużo, bo nasze państwo wciąż za mało
zarabia i zdecydowanie za dużo, a przede wszystkim nie na to, co trzeba,
wydaje.
Tylko sześć procent Polaków uważa, że nasze reformy po 1989 roku
się udały. Kto wie, ile zostałoby z tych sześciu procent, gdyby powiedzieć
ludziom głośno, że to dopiero początek, a wiele trudnych decyzji jest jeszcze
przed nami, że jeszcze bardzo długo będzie bardzo ciężko. Ale największym
problemem nie jest to, że tak będzie, ani to, że nie bardzo widać polityków,
którzy by to otwarcie przyznali. Być może większym problemem jest fakt, że
nikt nie ma moralnego prawa żądać jakichkolwiek wyrzeczeń od ludzi, którzy
dzień po dniu i tydzień po tygodniu widzą na własne oczy na szczytach
władzy i na jej pośrednich szczeblach i szczebelkach tyle sobiepaństwa,
korupcji, złodziejstwa, buty, arogancji i traktowania państwa jak swej
własności. By ludziom mówić prawdę i prosić ich o zgodę na wyrzeczenia,
trzeba mieć nie tylko odwagę. Do tego trzeba mieć moralne prawo. Nie mają
tego moralnego prawa ci, którzy sprawili, że dziś pada pytanie, czy naprawdę
jesteśmy demokracją. Na to pytanie nie tylko nie ma dziś w Polsce
 
jednoznacznej odpowiedzi „tak, oczywiście". Jest coraz więcej znaków, że
prawdziwą demokracją to my jednak nie jesteśmy. Bo co to za demokracja,
gdzie władza poza dniem wyborów nie musi mieć do tego, by rządzić, niemal
żadnego społecznego poparcia? Gdzie rządzący, słysząc o stawianych im
zarzutach, idą w zaparte i kpią sobie z ludzi. Gdzie duża część polityków
absolutnie i otwarcie lekceważy opinię publiczną. Gdzie publiczna telewizja
nie tylko nie wypełnia swej roli, ale szkodzi, łamiąc elementarne standardy
obiektywizmu i rzetelności.
Nastąpiła bardzo daleko idąca degradacja naszej polityki. Naszą
politykę, nasz biznes, a przede wszystkim związki między polityką a biznesem
przeżera ciężka choroba, może uleczalna, ale bardzo ciężka. Często można
odnieść wrażenie, że nasz rząd nam nie służy. Nasza władza jest często
skorumpowana i coraz częściej skompromitowana. Rządzą nami ludzie
nierzadko niekompetentni, myślący nie o nas, nie o państwie, nie o Polsce,
ale raczej o sobie, swoich krewnych, kolesiach i znajomkach. Obietnice
składane nam przez polityków, wszystkie te zapewnienia, że „zagłosujcie
tylko na nas, a za chwilę będzie lepiej", że „zaraz po wyborach, gdy
tylko powiecie nam »tak«, wyczyścimy nasz dom", są składane ze
świadomością że jak będzie trzeba, zostaną złamane. I nazajutrz po
wyborach są łamane. Zamiast porządku coraz większy brud. Resztki
przyzwoitości nikną a reguły, które jakimś cudem nie zostały złamane
wcześniej, są też łamane. A jednak coś się dzieje. Coraz więcej ludzi mówi o
tym głośno. Coraz jaśniejsze staje się to, kto społeczeństwu i państwu służy
(bo takich jest wielu), a kto służy sobie i swoim.
MY I ONI
W Polsce więź łącząca społeczeństwo z władzą została naderwana tak
bardzo, że jej zupełne zerwanie jest nieodległe. Nie wszyscy politycy zawiedli,
ale kolejne sprawujące władzę ekipy bankrutują. W prezydenckim sondażu
pierwsza dama, która nigdy nie dotknęła polityki, na łeb bije wszelkich
polityków. Taka reakcja społeczeństwa świadczy o dość infantylnym, ale
politykowstręcie. Już nawet nie tragiczny, ale czasem komiczny jest widoczny
na co dzień, jak tamten z osiemnastego wieku, opór przed absolutnie
niezbędnymi reformami. Każdego dnia widzimy kunktatorstwo, które stało się
już normą. A potrzebujemy dziś w Polsce odważnych rozwiązań problemów,
które to rozwiązania, wprowadzone w życie jutro, pomogą rozwiązać
problemy, które są dziś i będą pojutrze. Tymczasem proponowane są co
najwyżej tchórzliwe rozwiązania wczorajszych problemów. Jak pisał wielki
historyk Władysław Konopczyński o zupełnie innej władzy, „władza obca
narodowi pod względem moralnym i politycznym, z dobrem kraju się nie
licząca, obojętna wobec jego cierpień, w pogoni za zyskami bezwstydna, taka
władza tylko jedno mogła osiągnąć - znieprawić obywateli". Ryba psuje się od
głowy.
Być może percepcja tego, co dzieje się w Polsce, jest gorsza niż to, co
się dzieje. Ale percepcja w skali społecznej staje się częścią rzeczywistości.
Czymś obiektywnym. A percepcja milionów Polaków jest taka, że są oni
traktowani per noga, że się nimi pogardza. Jeśli obywatele czują się niemal
zawsze petentami, czują się jak przedmiot manipulacji, jeśli mają wrażenie,
że ciągle się ich wykorzystuje, to skutek musi być taki, jaki jest. Gigantyczny
kryzys zaufania do państwa i instytucji państwa. Sfrustrowani i wyalienowani
ludzie często nawet nie fatygują się, by głosować. Nie głosują w poczuciu, że
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin