Lustbader Eric Van - Zero.pdf

(1681 KB) Pobierz
Lustbader Eric Van - Zero
Van Lusbader Eric - Zero
Przełożył Stanisław Milc
„KB”
Zmieniając się rzeczy znajdują swoje przeznaczenie
HERAKLIT
W ulotnym półcieniu śliczna wdowa
z gracją rozwija swój wachlarz.
BUSON
Zachodnie Maui, Hawaje - Tokio, Japonia
Wiosna, czasy współczesne
Noc nie inna niż zwykle.
Mężczyzna, znany jako Civet, otworzył oczy. Szarozielony gekon wpatrywał
się w niego. Nieruchomy, jak wszystkie jaszczurki, niemal przyklejony do ściany
pokrytej tapetą z kwiatami anturium. Jego mała główka kręciła się jak na sprężynie
obserwując Civeta bezustannie.
Noc nie inna niż zwykle.
Za zasłoniętymi oknami palmy kokosowe zaszeptały, kiedy chłodny powiew
od gór Zachodniego Maui dotknął leciutko ich pióropuszy jakby delikatną, miłosną
pieszczotą. Civet, gdy wykonał zadanie, zawsze przyjeżdżał tutaj, do tego
szczególnego miejsca na Hawajach. Po ekstrakcji. Ale ostatnie zadanie nie
przewidywało takiej okoliczności. Niczyjej śmierci.
Otarł spocone czoło. Czuł, że drżą mu palce tak jak u ducha, który
prześladował go w nocnym koszmarze. Wspomnienie tego koszmaru uświadomiło
mu, że jednak trochę spał tej nocy.
A jednak była to inna noc.
Zobaczył jasnozłociste światło zalewające pióropusze palm, gdy pierwsze
promienie wschodzącego słońca błysnęły ponad górami po wschodniej stronie wyspy.
Pomyślał: „Oto mam za sobą inną noc”.
 
Zawsze tak było, kiedy miał za sobą wykonanie rozkazu. Ale tym razem
wszystko przebiegło inaczej. Tym razem wykonał zadanie po swojemu i świadomość
tego faktu przyprawiała go o dotkliwy, fizycznie odczuwalny ból. W jego głowie
kłębiły się sprzeczne myśli. Rozumiał, że to oznacza albo początek jego życia, albo
koniec.
Usiadł na ogromnym łóżku. Oparł się na podciągniętych kolanach.
Na stoliku nocnym stała opróżniona w połowie butelka irlandzkiej whisky i
wysoka szklanka. Mimowolnie sięgnął po butelkę i odwrócił głowę.
Znów zobaczył wpatrzone w siebie oczy gekona. Zdawało mu się „teraz, że ten mały
drań patrzy na niego oskarżająco. „On przecież nawet nie wie, kim jestem” -
pomyślał. Ale Civet wiedział, kim jest. Aż nadto dobrze.
Było mu zimno, a jednocześnie pocił się. Z jękiem dźwignął nogi i przełożył je przez
krawędź łóżka. Było ogromne - można by powiedzieć - łoże king size. Pusta, rozległa
przestrzeń.
Wrócił myślami do Michiko. Przypomniał sobie podniecający zapach jej ciała, zapach
jej perfum.
Był oszołomiony. Podparł głowę rękami i pomyślał: „O Boże, jak bardzo jej pragnę.
Minęły lata, a rana pozostała nie zabliźniona. Wydaje się, że jeszcze wczoraj leżała
obok mnie”.
Myśl o Michiko była jak bolesne ukłucie w samo serce. Uznał ze smutkiem, że mimo
wszystko jest to lepsze niż rozważanie tego, co zrobił. Trzy dni temu. Zupełnie
inaczej. Skąd miał wiedzieć, o ile inaczej miało to być? Wiecznie trwająca agonia,
ponieważ nie było już odwrotu. Świadomość, że tym razem było inaczej, i tak
niczego nie mogła zmienić. Co najwyżej przypomniała mu, kim naprawdę kiedyś był,
pomagała jeszcze bardziej poczuć się Syzyfem, toczącym w górę kamień w
odwiecznym wysiłku. To, że wszystko robił w służbie dla kraju, nie czyniło żadnej
różnicy. Nie było w tym chwały. Tylko medale z wygrawerowanym nazwiskiem,
zamknięte w zapieczętowanym schowku i krew na jego rękach. (Czy to dlatego
stosował zasadę palenia całego ubrania po wykonaniu każdego zadania - właśnie z
powodu krwi?)
Bardziej niż cokolwiek innego było to konsekwencją zabijania innych istot ludzkich:
zejściem do czyśćca. Ciemności każdej nocy jak oskarżający palec boży. Rzeka życia
obracającą się w proch w twoich rekach, w popiół, który Bóg ożywił kiedyś swym
tchnieniem. Ileż trzeba jeszcze podobnych, przerażających rzeczy, aby uświadomić
sobie, czym jest śmierć milionów?
W tych dniach Civet wiele myślał o Bogu. Czuł teraz, że z każdym wykonaniem
zadania, z każdym istnieniem ludzkim, które ściera z powierzchni ziemi, przybliża się
o kolejny krok ku swemu stwórcy. Nocami drżał w słonecznej aureoli Jego obecności.
Wchłaniał energię swoją możliwością pojmowania. Była to jednak moc, która
napełniała go bardziej grozą niż energią.
Wracając do początków - logika i powiązania profesjonalne były jego mocnymi
stronami - zdawał sobie w pełni sprawę, iż to, co go najbardziej gnębiło, nie
wyrastało z faktu, że stał się istotą czyniącą pokutę w trosce o swą duszę, lecz raczej
z tego, że nie odczuwał wyrzutów sumienia za taki wybór sposobu życia. Ale nigdy
by nawet nie pomyślał, że jego życie mogłoby prowadzić go na manowce tego
szczególnego wyboru.
Po raz pierwszy od dziesięcioleci czuł się naprawdę samotny. I właśnie dlatego myśli
 
o Bogu coraz bardziej uporczywie przenikały jego duszę. Wszystko teraz spadło na
niego. Był jak uciekinier pragnący uratować życie. Kiedyś już prawie zamknęli go w
pułapce. Ale wszystko poszło z dymem. Prawie wszystko. A on im się wymknął.
Przybył tutaj.
Na jak długo? Ile czasu mają na to, aby zorientować się, gdzie jest teraz? Dwa,
najwyżej trzy dni. To sprytni ludzie. I mają znakomitą organizację. Chryste! Nikt nie
musiał mu o tym mówić! Kiedy uświadamiał to sobie, niemal roześmiał się głośno.
Ale powstrzymał śmiech. Zagryzł wargi.
„A teraz wszystko zmierza ku diabelskiej rozgrywce - pomyślał. - Nadzieja może być
wieczna, ale ta gra to rzecz niezwykle delikatna. A ja uprawiam hazard szczególnego
rodzaju - gram wszystkim, czymś więcej niż tylko własnym życiem. Głęboko wierzę,
że mam rację. A jeśli nie? Co wtedy?”
Jego świat przewróciłby do góry nogami wyobrażenia tak zwanych normalnych ludzi,
dla których dwójka dzieci, samochód i godzinny dojazd do pracy były głównymi
wyznacznikami życia. Myśl, że mógłby prowadzić takie życie, przerażała go.
Zastanawiał go czasami brak skruchy. Czuł się jak zakonnik, który daleko zaszedł w
swych studiach teologicznych, niemniej zrozumiał, że jest niezdolny, aby ostatecznie
złożyć ślubowanie.
Był na wielu posterunkach okrętu wojennego, zwanego życiem. Kiedyś, dwadzieścia
lat temu, znalazł się w sytuacji, w której uniknął niechybnej śmierci i w odwecie
został zmuszony zabić napastnika. Pobożność, jak się o tym przekonał, rzadko zbiega
się z czystością ducha. Civet znał wielu ludzi ze swego środowiska, którzy chodzili
do kościoła w każdą niedzielę. Zazwyczaj byli to ci, którym zabijanie sprawiało
największą przyjemność.
On sam nie odczuwał przyjemności ze swej pracy w taki sam zmysłowy, seksualny
sposób jak inni. Ale trzymał się żelaznej zasady, że musi być najlepszy w pracy,
nawet jeśli nie daje ona przyjemności.
Jego świat wypełniały cienie tajemnic, a on je uwielbiał. Było to dla niego jak
filiżanka herbaty dla Anglika, zawsze w zasięgu ręki i zawsze rozgrzewająca. To
właśnie dawało mu poczucie dystansu, niezależności, wolności. Był dzikim
jastrzębiem szybującym z niepohamowanym wiatrem. Większość ludzi nie potrafi
sobie nawet tego wyobrazić. Był kimś szczególnym, wyniesionym ponad
przeciętność.
Wszystkie następstwa nie powodowały, jak dotąd, wyrzutów sumienia tak, że znów
mógł wrócić do roli czyściciela ziemi. Ale inaczej i tylko on jeden wie dlaczego.
Gekon ciągle gapił się na niego. Civet sięgnął po butelkę i napełnił szklankę do
połowy, po czym popatrzył na nią i odstawił na stolik. Osunął się z łóżka na kolana i
zaczął modlić do Boga, którego nie był w stanie sobie wyobrazić, nie mówić już o
tym, że Go nie rozumiał. Czy był to Budda? Jehowa? Chrystus? Nie potrafiłby
odpowiedzieć. Ale w momencie najgłębszego kryzysu w swym życiu i w momencie
tak ważnym dla przyszłości świata czuł potrzebę rozmowy z istotą większą niż on
sam. Michiko powiedziałaby, że jest to Natura. Civet mógł jedynie pochylić głowę i
pozwolić myślom płynąć jak rzeka ze swego źródła.
Wylał whisky do umywalki. Lód nie wykorzystany w nocy rozpłynął się w naczyniu,
więc zaczerpnął trochę wciąż zimnej wody. Miał już dość denerwującego spojrzenia
gekona, powlókł się do drzwi, odsunął je i wyszedł na balkon. Dociekliwość tej
jaszczurki wydawała się zbyt ludzka dla jego skołatanych myśli.
Jego pokój mieścił się na jednym z wyższych pięter. Takie miał wymagania. Dawało
to rozległy widok na okolicę, a jednocześnie umożliwiało dokładną obserwację
najbliższego otoczenia. Musiał być bardzo ostrożny. Tak go uczono.
Za szumiącymi palmami rozpościerały się tropikalne ogrody, pełne orchidei, a dalej
 
połyskiwały turkusowe wody kanału Molakai. Wiatr ustał. Dzień zapowiadał się
piękny i spokojny. Znakomity na ryby.
Patrzył na półkolistą plażę schodzącą w morze, a nawet prawie odczuwał siłę fali,
drżenie wywoływane jej uderzeniem o plażę. Wyobraził sobie szarpnięcie, kiedy
onaga, wielki potwór z głębokich wód, którego mięso chętnie jadł, chwyta przynętę.
Czuł się coraz lepiej. Smak soli, radość, jaką może dać schwytanie i przyholowanie
do brzegu wielkiej ryby, to było właśnie to, co umożliwiało powrót do równowagi po
ekstrakcji.
Ekstrakcja. W żargonie ludzi ze środowiska Civeta, tak samo dziwnym jak narzecza
afrykańskich buszmenów, pojęciem tym określano usankcjonowane zabójstwo.
Ze swojego balkonu widział parę biegnących dwudziestolatków w dresach do
joggingu. Głośnym krakaniem przerwał ciszę wczesnego poranka ptak mynas.
Śledząc jego lot Civet dostrzegł kątem oka jakąś postać tuż obok palmy kokosowej.
Była częściowo w cieniu, ale Civet odczuł emanującą z niej siłę, mimo iż stał siedem
pięter nad ziemią.
Zapomniał o ptakach, biegnącej parze, łagodnym powietrzu, wspaniałych widokach
wyspy Molakai, które tak bardzo lubił. Skoncentrował uwagę na tej postaci. Będąc
ekspertem w tropieniu, co było konieczne w jego zajęciu polegającym na zabijaniu,
umiał identyfikować ludzi z dalekiej nawet odległości. Przeszedł na drugi koniec
balkonu. Liście palmy poruszały się zasłaniając postać. Ale ze swego miejsca miał
lepszy punkt obserwacji i mógł z pewnym trudem przyjrzeć się twarzy człowieka
stojącego pod drzewem.
Szkła wypadły mu z ręki i rozbiły na betonowej podłodze. Zachwiał się i gdyby nie
chwycił balustrady, upadłby na kolana. Poczuł silny zawrót głowy. Dyszał ciężko z
szeroko otwartymi ustami. „To niemożliwe - myślał gorączkowo. - Jeszcze nie teraz.
Muszę choć trochę odpocząć. Jestem zbyt zmęczony szalonym tempem ostatnich
wydarzeń. To po prostu niemożliwe”.
Wiedział jednak, że niemożliwe staje się czymś przerażająco realnym: oni już go
znaleźli.
Pośpieszył do pokoju, uderzając boleśnie kolanem o kant łóżka. Zataczając się,
pobiegł do łazienki i zwymiotował pod wpływem gwałtownych skurczów żołądka.
Emocjonalnie nie był przygotowany stawić czoło wydarzeniom, które musiały
nieuchronnie nastąpić. „Dobry Boże - pomyślał - uchroń mnie od tego, co muszę
zrobić. Otocz opieką tych, których kocham, jeśli mi się nie uda”.
W jego wyobraźni przeplatały się obrazy tego, co może czekać go w najbliższym
czasie. Dosyć! Nakazał sobie opanowanie, obmył twarz zimną wodą i natarł nią kark.
Spiesznie ubierał się wkładając do kieszeni marynarki portfel, kluczyki do
samochodu, paszport, niewielką saszetkę ze skóry węgorza. Przebiegł wzrokiem
kartkę pocztową, którą napisał w samym środku nocy, i wyszedł z pokoju.
Nie przywołał windy, zbiegł szybko schodami w dół, do recepcji. Było tu kilku nowo
przybyłych turystów o bladych twarzach, we wzorzystych hawajskich koszulach.
Zostawił pocztówkę u recepcjonisty, który zapewnił, że wyśle ją z poranną pocztą.
W podziemnym garażu przystanął na chwilę, aby przyzwyczaić oczy do panującego
tu półmroku. Niczego podejrzanego nie dostrzegł. Podszedł do wypożyczonego
mustanga, przyklęknął i uważnie obejrzał podwozie. Szczególnie dokładnie rurę
wydechową i tłumik. Wiedział, że tam najłatwiej jest umocować śmiercionośną
zabawkę, jakich wiele już widział w różnych sytuacjach wojennych. Skończywszy
oględziny, przystąpił do wykonywania prana - serii na pół mistycznych, głębokich
oddechów. Pomagało mu to myśleć jasno w trudnych sytuacjach.
Przesunął się na kolanach w kierunku bagażnika samochodu i sprawdził dokładnie
zamek, poszukując rys i zadrapań, które mogłyby wskazywać, czy jakiś intruz nie
 
usiłował zaglądać tam. Nie znalazł niczego. Podniósł się z kolan i otworzył wóz.
Odczekał, aż mężczyzna i kobieta z małym chłopczykiem, którzy w tym czasie weszli
do podziemnego parkingu, zajmą miejsca w swym wozie i wyjadą.
Szybko przełożył zawartość bagażnika na przedni fotel pasażera, usiadł za kierownicą
i podniósł składany dach samochodu. Silnik mustanga ożył. Civet włączył bieg i
wyjechał z parkingu.
Włączył się do ruchu na Napili Road, ponieważ nie lubił nowej autostrady biegnącej
wyżej krawędzią góry. Wyboru drogi dokonał zresztą bez głębszego zastanowienia.
Ta twarz. Ukryta w cieniu. Jej wizerunek dosłownie płonął w jego mózgu jak
rozżarzony węgiel. Poczuł nagle przypływ gorączki i zadrżał jak w ataku malarii. Nie
był w stanie w żaden sposób skupić myśli. Wydało mu się, że to śmierć kładzie mu na
twarzy swe kościste ręce. Zacisnął palce na kierownicy, aż do bólu.
Pędził Napili Road, jakby ścigany przez ducha. Przy kościele metodystów skręcił w
prawo na trzypasmową Honoapiilani Highway, którą mógł jechać jeszcze szybciej.
Właśnie zaczął zwiększać szybkość, kiedy zobaczył w pewnej odległości za sobą
czarne ferrari mercello. Zjechał on z Kapalua Highway i błyskawicznie się znalazł sto
metrów za mustangiem Civeta. Był tak blisko, że Civet przez moment widział twarz
kierowcy. Jego serce zabiło gwałtownie.
Nie zważając, że pot zalewa mu oczy, skręcił kierownicą w prawo i nacisnął do oporu
pedał gazu. Z przeraźliwym piskiem opon, wzbijając chmurę rudego kurzu, wystrzelił
naprzód szerokim poboczem jezdni.
Ryk klaksonów towarzyszył temu niebezpiecznemu manewrowi. Civet widział w
lusterku, jak czarne marcello manewruje wśród samochodów, aby się utrzymać w
bliskiej odległości.
Przeklinał swój amerykański wóz, który tak pod względem mocy, jak i możliwości
manewrowania nie dorównywał ferrari. Wróciwszy na pokrytą tłuczniem autostradę,
wziął zakręt z szybkością stu trzydziestu pięciu kilometrów na godzinę. Po prawej
miał teraz połyskującą zatokę Nipili, po lewej lekko zamglone góry z zabarwionymi
na różowo szczytami. Niektóre były łagodne, jakby gościnne, inne znów tajemnicze i
groźne. Ale jedne i drugie były potężne. „Nawet bardziej potężne niż ja - pomyślał
Civet - krucha istota ludzka, prowadząca metalowe pudło o wadze tony”.
Znów przyśpieszył, gdy minął brzydkie wzniesienie Kahana. Jeśli tylko mógł, rwał
poboczem, czasem brukowanym, to znów wyboistym, pokrytym rdzawym pyłem, aż
fotel wbijał mu się w plecy.
Ferrari nieubłaganie zmniejszało odległość. Było już tylko pięćdziesiąt metrów za
Civetem i jego kierowca przygotowywał się do wyprzedzania.
Civet i ścigający go prześladowca zmierzali ku Kaanapali, największemu ośrodkowi
turystycznemu Maui, dokąd hotele i ośrodki wypoczynkowe ściągały tłumy
spacerowiczów. Liczne sklepy, restauracje, ciągi pieszych dawały szansę urwania się
czarnemu ferrari.
Gnał jak szalony, nie zdejmując prawie ręki z klaksonu. Gwałtowne hamowanie
mocno ściągnęło wóz w prawo. Przyśpieszenie. Kątem oka dostrzegł bladą twarz
kobiety, której omal nie potrącił. Pisk hamulców goniącego. Był już w odległości
najwyżej dwudziestu metrów od niego.
Coraz więcej samochodów gromadziło się na drodze w miarę zbliżania do pierwszego
z rozjazdów w Kaanapali. W dodatku prowadzono na tym odcinku jakieś roboty
drogowe i ruch na zwężonej jezdni kierowano na prawy pas. Musiał znów zjechać na
pobocze, aby ominąć wlokącego się nissana.
Ale na tym odcinku musiał już znacznie zmniejszyć szybkość. Spojrzał w lusterko i
stwierdził, że ferrari jest parę metrów za nim. Jeśli teraz nie znajdzie jakiejś luki, aby
uciec, będzie skończony.
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin