Masterton+Graham+-+Uciec+przed+koszmarem.pdf

(749 KB) Pobierz
WSTĘP
Graham Masterton
Uciec przed koszmarem
WSTĘP
Strach ma wiele twarzy. Może przybrać postać nieznajomego, który obserwuje cię z
nienaturalnym zainteresowaniem. Albo dawno straconego przyjaciela. Albo bestii o groźnym
spojrzeniu, która wynurza się z tapety czy słojów szafy, kiedy usiłujesz zasnąć. Kiedy indziej
zobaczysz przyciśniętą do szyby, przerażającą jak sam lęk, bladą twarz.
Zgromadziłem w tym zbiorze opowiadań różne opowieści o strachu pochodzące z rozmaitych
zakątków świata. Niektóre są dość subtelne. Inne erotyczne. Jeszcze inne tylko przerażające.
Chciałem pokazać, że życie także ma wiele twarzy — że są odmienne byty i rzeczywistości;
jedne budzące lęk, drugie magiczne i nieodparcie kuszące. Chciałem pokazać odwieczny strach, który
gnębi ludzi wywodzących się z różnych kultur — obawę przed paralelnym światem, gdzie żyją zmarli,
a wszelki wyobrażalny horror jest możliwy.
Chciałem pokazać, że nie wszystko w życiu jest tym, czym wydaje się pozornie być, że
powinniśmy zachować ostrożność w przyjmowaniu rzeczy po prostu takimi, jakimi są. Ogromną
ostrożność.
W „Uciec przed koszmarem" znajdziecie opowieść celtycką – o złowieszczym cudzoziemcu,
zdolnym was omotać sztuczkami i urokiem osobistym, obietnicą spełnienia tego, czego pragnie wasze
serce. Przeczytacie o walijskich ojcach i braciach — dawno umarłych, a przecież przechadzających się
po zamglonych dolinach. Poznacie angielską wieś — gdzie ściga was po lesie istota tak straszliwa, że
wolicie się nie oglądać. We Francji przekonacie się, że można wybrać śmierć ze strachu przed
zobaczeniem uwielbianej twarzy. Ameryka powita was lękiem przed nienasyconą zemstą i
samozniszczeniem; poznacie też to, co porażająco złe w magii Indian. W Szkocji zetkniecie się z
niedowiarstwem wobec cudu — świadectwem największej z obaw: obawą przed Bogiem.
Zanim zaczniecie czytać, spójrzcie w lustro. Przyjrzyjcie się własnemu obliczu. Ono także może
odbijać strach. A gdy skończycie — popatrzcie ponownie. Nie po to, by stwierdzić, czy się
zmieniliście, ale upewnić, czy spoza waszej nie wyziera inna twarz... że naprawdę jesteście sami.
Niebezpieczeństwo nie polega na tym, że nie zapomnicie o strachu. Prawdziwe
niebezpieczeństwo zawiera się w tym, że to strachy o was nie zapomną.
Graham Masterton
Obecność aniołów
Edynburg, Szkocja
Edynburg to moje miasto rodzinne, darzę więc je dużym sentymentem, niezależnie od tego, że jest jedną
z najpiękniejszych i najstarszych metropolii w Europie. Imponujący zamek, wzniesiony na skale, pełnił funkcję
fortecy już w czasach imperium rzymskiego, i wciąż stanowi ogromną atrakcję dla turystów, szczególnie że
rozciągają się stąd wspaniałe widoki na zatokę Firth of Forth i wzgórze Fife.
Osią starego Edynburga jest biegnąca skalnym grzbietem od zamku do pałacu Holyrood ulica,
zmieniająca nazwę z Canongate na Netherbow, High Street, Lawnmarket, Castle Hill, generalnie określana
mianem „Royal Mile". Stoją przy niej majestatyczne stare domostwa, poprzedzielane zaułkami. Jeśli zaułek jest
szeroki na tyle, by zmieścił się w nim pojazd — czyli na około dwa metry — określa się go mianem uliczki.
Edynburg jako stolica Szkocji ma bogatą historię społeczną i polityczną, jest także kolebką religii
prezbiteriańskiej. A jego religia — niezależnie od jej świetności i wspaniałego dekorum — odkrywa przed nami
pierwsze oblicze strachu.
OBECNOŚĆ ANIOŁÓW
Kochała go, jeszcze zanim się narodził, ogromną siostrzaną miłością, i nazwała Alice. Matka
pozwalała jej czasem położyć głowę na brzuchu i wsłuchać się w bijące w środku serce, niekiedy
czuła nawet silne falowanie jej ciała pod kopnięciami maleństwa. Za pieniądze, które dostała od
rodziców w dniu trzynastych urodzin, kupiła u Jennersa ozdobioną koronkowym kołnierzykiem
sukieneczkę w szkocką kratę i schowała, by sprawić siostrzyczce niespodziankę w dniu, w którym
przyjdzie na świat.
Tak była pewna narodzin dziewczynki, że odgrywała w wyobraźni wymyślone sceny, w
których uczyła Alice pierwszych baletowych kroków, a potem, by rozerwać rodziców, tańczyły przed
nimi pierwszą scenę z Córki źle strzeżonej. Wyobrażała sobie, że zabiera dziecko na spacer do pałacu
Mound w zimowe poranki, nieznajomi przystają, gaworzą z Alice i biorą ją, Gillie, za matkę, a nie za
starszą siostrę.
Któregoś styczniowego poranka usłyszała kobiecy krzyk, potem ojciec biegał w tę i z powrotem
po schodach i wreszcie pojechał z matką do kliniki Morningside; płatki śniegu wirowały wokół nich
jak białe pszczoły, gdy wychodzili, by ich wreszcie pochłonąć.
Spędziła ten dzień przy Rankeilor Street, w schludnym, zimnym domu pani McPhail, w którym
tykały zegary i mocno pachniało lawendową pastą do podłóg. Pani McPhail sprzątała u nich; była
drobna, niezbyt miła, a głowa chwiała jej się jak u kurczaka. Dała jej miseczkę szarawego gulaszu z
baraniny z cebulą i obserwowała chwiejąc głową, jak Gillie bezradnie usiłuje go w siebie wepchnąć,
patrząc na śnieg nawarstwiający się coraz wyżej za szybą kuchennego okna.
Na środku podwórza stała pod dziwacznym kątem obrotowa suszarka do bielizny, całkowicie
oblepiona śniegiem. Łudząco przypominała Gillie serafina z rozpostartymi skrzydłami; słońce
przedarło się przez chmury i serafin zalśnił: oślepiający, nieruchomy, wręcz tragiczny, zrośnięty z
ziemią, nie żywiący nadziei na powrót do nieba.
— Nie masz ochoty jeść? — spytała pani McPhail. Miała na sobie beżowy zmechacony
wełniany sweter i brązowy beret, choć przecież była w domu. Jej twarz kojarzyła się Gillie z talerzem
letniej owsianki, pokrytej kożuchem, w której ktoś zatopił dwie rodzynki w miejscu oczu i nakreślił
brzegiem łyżki zakrzywioną ku dołowi linię w miejscu ust.
— Przepraszam, pani McPhail. Chyba nie jestem głodna.
— Dobre jedzenie się zmarnuje. Świetna jagnięcina i kasza perłowa.
— Przepraszam — powtórzyła.
Pani McPhail, tak zwykle niesympatyczna, nieoczekiwanie się uśmiechnęła.
— Nie kłopocz się, kochanie — powiedziała. — Niecodziennie rodzi się ludziom dziecko,
prawda? No, co to będzie, jak myślisz? Chłopiec czy dziewczynka?
Myśl o chłopcu nigdy nie postała w głowie Gillie.
— Chcemy ją nazwać Alice — oświadczyła.
— A jeśli to będzie on?
Gilie odłożyła widelec. Po powierzchni gulaszu pływały liczne oka tłuszczu. Ale nie dlatego
poczuła przypływ mdłości. Wywołała je zupełnie nieoczekiwana możliwość, że jej matka mogła nosić
brata, nie siostrę. Brat! Syn, następca! Czy to nie z tego powodu utyskiwała babcia, ilekroć ją
odwiedzali? „Cóż za szkoda, że nie masz następcy, Donaldzie, syna, który by nosił nazwisko twego
ojca".
Syn i następca. Na pewno nie będzie się uczył baletowych kroków. Ani bawił z nią domkiem
dla lalek, który tak ostrożnie zniosła ze strychu, wyposażyła w nowe dywany i stół w jadalni,
postawiła na nim trzy talerze, a na nich ułożyła kiełbaski i smażone jajka z modeliny.
Oszczędzała tak długo na sukieneczkę w szkocką kratę, a przypuśćmy, że to będzie chłopiec...
Zaczerwieniła się na myśl o własnej głupocie.
— Wyglądasz na rozgorączkowaną, dziecko — odezwała się pani McPhail. — Nie jedz, jeśli
nie możesz. Odgrzeję ci to później. Chcesz trochę bardzo dobrej szarlotki?
— Nie, dziękuję — wyszeptała Gillie, potrząsając głową i usiłując się uśmiechnąć.
Słońce zaszło i niebo przybrało ponury wygląd, a suszarka na podwórzu coraz bardziej
przypominała wynędzniałego anioła. Myśl, że serafin musi pozostać tutaj przez całą noc, nie chciany,
samotny i niezdolny do lotu, była dla Gillie nie do zniesienia.
— Pooglądajmy telewizję — zaproponowała pani McPhail. — Nie mogę przepuścić
Wybierzmy High Road. Nie miałabym ani słówka do powiedzenia jutro przy bingo.
Usiadły na zwalistej brązowej kanapie i patrzyły na niewyraźny obraz w kupionym z
wypożyczalni telewizorze pani McPhail. Co jakiś czas Gillie zerkała przez ramię na anioła na
podwórzu, obserwując jak w miarę opadania płatków śniegu jego skrzydła stają się coraz większe i
mocniejsze. Może jednak będzie w stanie odlecieć.
— Na co tak spoglądasz, dziecinko? — spytała pani McPhail, z głośnym cmokaniem ssąc
karmelka.
Gillie zmieszała się. Czuła jednak, że pani McPhail można powiedzieć wszystko, bez różnicy.
Na pewno nie zostanie to powtórzone w sposób, w jaki kiedyś babcia zrelacjonowała mamie i tacie
uwagi Gillie na temat szkoły.
— Na pani suszarkę do bielizny. Wygląda jak anioł. Pani McPhail wykręciła cały tułów, by na
nią spojrzeć.
— Ma skrzydła, o to ci chodzi?
— To tylko śnieg.
— Nie, masz rację, dziecinko. Właśnie tak wygląda. Jak anioł, serafin albo cherubin. Zawsze
przybywają, gdy się rodzi dziecko, wiesz? Mają obowiązek się nimi opiekować, tymi najmniejszymi,
dopóki nie staną na swoich własnych dwóch nogach.
Gillie uśmiechnęła się i potrząsnęła głową. Nie rozumiała, o czym pani McPhail mówi, ale
przecież tego nie powie.
— Każde dziecko ma anioła stróża. Ty swojego, to nowe maleństwo swojego. Kimkolwiek się
okaże: nim czy nią.
Musi być Alice, pomyślała Gillie z rozpaczą, nie może być syn i następca.
— Chcesz cukiereczka? — zapytała pani McPhail podsuwając jej klejącą się, zmiętą torebkę.
Gillie potrząsnęła głową. Próbowała obywać się bez słodyczy. Jeśli nie zdoła zostać baletnicą,
będzie supermodelką.
O czwartej zapadł zmrok. Ojciec przyszedł o piątej. Stanął na ganku pani McPhail obsypany
śniegiem, czuła od niego whisky. Był wysoki i szczupły, miał cienkie rudawoblond wąsiki i oczy
koloru jasnoszarego, jak muszle, które znajdowała na plaży Portobello, zanim wyschły. Przerzedzone
na czubku głowy włosy sterczały zawadiacko.
— Przyszedłem zabrać cię do domu — powiedział. — Mama czuje się dobrze, dziecko też i w
ogóle wszystko w porządku.
— Oj, chyba pan świętował, panie Drummond — oświadczyła pani McPhail z udawaną
dezaprobatą. — No, ale miał pan wszelkie prawo — uśmiechnęła się. — Niech nam pan powie, co się
urodziło i ile waży.
— Masz braciszka, Gillie. — Położył obie ręce na ramionach córki i popatrzył jej w oczy. —
Ważył siedem funtów, sześć uncji. Chcemy go nazwać Toby.
Otworzyła usta, ale nie była w stanie się odezwać. Toby? Kto to jest Toby? I co się stało z
Alice? Jakby ją ktoś sekretnymi czarami usunął z ciepłego brzucha matki, by jej miejsce zajął ten
dziwaczny, okropny niemowlak, zupełnie Gillie obcy — ludzkie pisklę kukułki.
— Wspaniale! — wykrzyknęła pani McPhail. — Bez wątpienia zasłużył pan na whisky, panie
Drummond. Pewnie też były potrzebne cygara, nie ma się co dziwić.
— No, Gillie, czy to nie fascynujące? — zapytał ojciec. — Pomyśl tylko, ile będzie zabawy z
małym braciszkiem!
Gillie zadrżała, przepełniona uczuciem szczerego smutku. Łzy napłynęły jej do oczu i pociekły
po policzkach na szalik w szkocką kratę. Alice! Odebrali mi cię! Nie pozwolili ci żyć! — krzyczała w
myślach. Tak często o niej myślała, że wiedziała dokładnie, jak będzie wyglądać, w co się będą razem
bawić, o czym rozmawiać. A teraz nie ma Alice i nigdy nie będzie.
— Gillie, co się dzieje? — dopytywał się ojciec. — Dobrze się czujesz?
Czuła się tak, jakby połknęła w całości karmelek od pani McPhail.
— Kupiłam — zaczęła i musiała przerwać, ponieważ bolały ją płuca, a każdy oddech zamieniał
się w bolesny szloch. —Kupiłam... kupiłam jej sukienkę. Wydałam wszystko, co dostałam na
urodziny!
— No już dobrze, nie masz co sobie o to kłopotać tej maleńkiej główki! — roześmiał się ojciec
i uścisnął ją. — Pójdziemy do sklepu i wymienimy ją na dziecinny kombinezon, a może nawet na parę
Zgłoś jeśli naruszono regulamin