Łukjanienko Siergiej - Głębia 02 - Fałszywe lustra.rtf

(947 KB) Pobierz

 

Siergiej Łukianienko

 

 

Fałszywe Lustra

 

(Фальшивые зеркала)

 

Przekład Ewa Skórska

 


Część pierwsza

 

Deeptown


00

 

Ten sen śni mi się coraz częściej.

Początkowo nie dzieje się w nim nic strasznego, w ogóle nic się nie dzieje. Szara kłębiąca się mgła. Dopiero później – odległy, niemal niewidoczny płomyk, biała iskierka w tej mgle. Idę w stronę światła i mgła nagle zaczyna rzednąć.

To dziwne – gdy znika ciemność, przestajesz widzieć światło.

Nieruchomieję, próbując zapamiętać kierunek, utrzymać go w pamięci. Ale nie ma już takiej potrzeby. Przede mną jest most. Cienki jak struna naciągnięta nad przepaścią. Chodziłem już nieraz po takich mostach. Ale teraz wszystko jest znacznie trudniejsze. Muszę przejść pomiędzy dwiema ścianami wyrastającymi z mgły. Z lewej strony – błękitny lód, z prawej – czerwony ogień. Nić rozpięta jest pomiędzy nimi.

Idę.

Lód po lewej pokrywają odciski dłoni. W odciskach strzępy skóry i mięsa pokryte szronem. Czasem sterczą kawałki przymarzniętych kości z fragmentami ubrania. Kiedy indziej widać rozkrzyżowane na lodzie postacie obsypane pryszczami śniegu.

Z prawą stroną sprawa jest prostsza. Spala szybko, do końca. Może dlatego rzadziej się ją wybiera.

Idę.

Nić pod nogami wibruje. Może to oddech ognia. Może powiew chłodu. A może ktoś idzie przede mną lub za mną.

Muszę dojść. Muszę.

Ale za każdym razem sen kończy się tak samo.

Nić drga. Może to ja zakołysałem nią zbyt mocno, nie wiem...

Niczym spadający linoskoczek rozrzucam ręce; próbuję utrzymać równowagę, czepiając się lewej ściany – niebieskiego lodu, albo prawej – czerwonego ognia.

 


01

 

Już dawno nie spóźniłem się do pracy.

Stoję w korku, który ciągnie się jak okiem sięgnąć. Obok mnie długi niezgrabny samochód, chyba ostatni model lincolna. Szyby opuszczone, posępny kierowca patrzy na mnie tak, jakby to mój motocykl był winien panującego na ulicy chaosu.

– Ma pan zapalniczkę? – pyta w końcu. Chyba zwyczajnie się nudzi. Za nic nie uwierzę, że w tym luksusowym potworze nie ma zapalniczki. Pewnie znalazłoby się tam miejsce dla kuchenki gazowej i grilla...

W milczeniu podaję mu zapalniczkę. Upierścieniona dłoń bierze ją i przypala drogiego cienkiego papierosa z filtrem niewiarygodnej długości. Co tam mówił dziadek Freud o pociągu do wielkich samochodów i długich papierosów? Zresztą Bóg z nim. Pewnie by tu u nas dostał świra, i to szybko.

– Co się dzieje? – pyta kierowca.

Limuzyna jest niska, facet nic nie może zobaczyć.

– Kolumna ciężarówek – odpowiadam.

Ktoś inny na moje słowa zareagowałby normalnie, czyli oburzeniem. Żeby ciężarówki jechały przez centrum miasta! I to przez rosyjską dzielnicę, w porannej godzinie moskiewskiego szczytu!

– Cóż, zdarza się – zgodził się szybko kierowca. – Widocznie muszą.

Więc lincoln to nie zwykłe pozerstwo. Kierowca nigdzie się nie spieszy, a kilkuminutowy korek nie jest dla niego powodem do niepokoju.

Ale dla mnie jest! I to jeszcze jak!

Pięciominutowego spóźnienia może nie zauważą. Dziesięć minut to już wpis do akt personalnych. Kwadrans – i połowę dziennej stawki mam z głowy.

Jestem już spóźniony cztery minuty!

Pas jest zapchany, ale standardowy motocykl to nie samochód wykonany na specjalne zamówienie. A moja ciemnostalowa kurtka, szare dżinsy, twarz pod lustrzanym hełmem... przeciętny wygląd, standardowy strój, ale...

Niepozorność ma swoje zalety.

Daję gazu, silnik ryczy. Właściciel lincolna przygląda mi się z żywym zainteresowaniem.

– Co, masz zamiar... – zaczyna.

Nie słucham.

Zostawiając na asfalcie ślad spalonej gumy, honda pomknęła między samochodami.

– Dawaj czadu! – krzyczą za mną.

Obserwacja cudzej głupoty to odwieczna, w dodatku bezpłatna rozrywka.

Tamujące ruch ciężarówki pełzną po ulicy powoli i leniwie. Zwykłe kamazy, ale z napisami na budach 2T. Jasne, duża firma dostała pilne zamówienie i wolała zapłacić za pozaplanowy przejazd, niż zapłacić karę umowną z powodu spóźnionej dostawy. Odległość pomiędzy samochodami – najwyżej półtora metra, jadą jeden za drugim.

Może przeskoczę...

Widzę odbłyski południowego słońca na szybach ciężarówek, twarze kierowców, czarny dym silników diesla. Szansa wciśnięcia się pomiędzy dwa kamazy jest minimalna.

„Głębio, Głębio, idź precz..."

Moment przejścia z wirtualnej przestrzeni w zwykłą zawsze jest zabawny. Ale teraz różnice są minimalne, byłem w kasku motocyklowym, a zostałem w hełmie wirtualnym; siedziałem na motorze, teraz siedzę w fotelu, w kucki.

Tylko miasto wokół przestało być realne. Wszystko stało się bardziej toporne, utraciło detale, niebo wygląda jak płachta błękitu z lekkimi obłoczkami (które raz na dobę układają się w napis: Pamiętajcie, kto wymyślił i opłacił dla was to niebo!), samochody gubią gdzieś zarysowania, plamy błota, naklejki – wszystko, co podpowiadała wyobraźnia.

Kolumna ciężarówek z logo 2T pozostała.

Przeskoczę!

W słuchawkach słychać czyjeś głosy, ktoś macha ręką z samochodu, próbując mnie ostrzec. Ruchami joysticka wcisnąłem motocykl pomiędzy kamazy. Lekkie pchnięcie – pewnie zderzak zahaczył o tylne koło. Tonie.

W wirtualności mógłbym upaść, mógłbym stracić równowagę. Teraz wystarcza jeden ruch joystickiem, żeby wyprostować motocykl.

Zatrzymałem się za skrzyżowaniem, spojrzałem za siebie. Palce same przesunęły się po klawiaturze.

Deep Enter.

Przez sekundę miałem przed oczami ekrany i podkładkę hełmu. Potem tęczowa fala, która przebiegła po ekranach, zmyła rzeczywistość.

Deep program działa szybko.

Stoję na skrzyżowaniu ulic Gibsona i Czertkowa w rosyjskiej dzielnicy Deeptown. Przez prześwity w kolumnie ciężarówek pełznących w stronę klubu Bajt Bier BBC widać moich niedawnych towarzyszy z korka. Niektórzy gwiżdżą, inni klaszczą lub w inny sposób wyrażają swój zachwyt.

Co za cudowne uczucie.

Jakbym wbił gwóźdź ulubionym mikroskopem.

Znowu dodaję gazu i mknę ulicą. Jest szansa, że spóźnienie nie będzie zbyt duże.

Ciekawe, kim był ten Gibson...

 

Do szatni podjeżdżam spóźniony o siedem minut. Kiepsko, ale mogło być gorzej.

– Leonid... – mówi z wyrzutem ochroniarz przy wejściu. Rozkładam ręce, próbując lustrzanym hełmem wyrazić całą gamę emocji: pokora, wina, wstyd... – Szybciej!

Wpadam na długi korytarz. Pod sufitem kołyszą się smętnie matowe kule lamp, upodobniając go do na wpół zapomnianych szkolnych korytarzy. Wzdłuż ścian stoją szafki. Niemal nad każdą płonie czerwone światełko, tylko dwa albo trzy są zielone – no proszę, zjawiłem się jako jeden z ostatnich...

– Cześć – rzuca przez ramię Ilia.

Też się spóźnił. Krząta się przy sąsiedniej szafce, otwiera zamek.

– Dzisiaj na rano? – pytam, szybko wystukując kod: trudna do zapamiętania dla prostaków zbitka liter „gfhjkm".

– Tylko na chwilę... mam trochę wczorajszej roboty. – Ilia wpatruje się posępnie we wnętrze szafki. Wygląda na jakieś trzydzieści lat, jest krótko ostrzyżony, w miarę muskularny. Twarz niestandardowa. Praca dobrego kreatora od image'u, raczej nie własna. – Może zdążę rano...

W końcu sięga do szafki i wyciąga stamtąd obwisłe ciało. Chude i małe, należące do dwunastoletniego chłopca.

– Śmiało, nie ugryzie cię! – zachęcam go.

Chłopiec szarpie się jak od elektrowstrząsu i odwraca do mnie. Teraz on trzyma w ręku mężczyznę, który przed chwilą wyciągnął go z szafki – sflaczałego, jakby spuszczono z niego powietrze, z pustymi oczami, bez śladu myśli.

– Psiakrew... – wzdycha chłopiec cichym głosikiem. – Dobrze ci żartować!

– Tak myślisz? – pytam, zaglądając do własnej szafki.

– Tak! – Chłopiec zaczyna kopniakami wpychać do środka imponującego mężczyznę. Ciało składa się na pół. Stopa w lakierku wygięła się pod dziwnym kątem, krawat wysunął się spod marynarki. – Jak! Mi! To! Obrzydło!

– Zamienimy się? – proponuję. – Podźwigasz paczki, a ja rozniosę telegramy.

Moje ciało „na zmianę" też nic nie waży. To dwudziestoletni mężczyzna w uniformie. Mięśniak o twarzy dobrodusznego idioty. Budowniczy komunizmu z plakatu sprzed lat dwudziestu. Trudno uwierzyć, że narysowali go w Stanach Zjednoczonych.

Nie modelowałem ani nie zamawiałem osobistego ciała. Wystarczy mi standardowa osobowość – „sympatyczny pracownik". Zaglądam w puste oczy, przywierając czołem do czoła...

Zaczynam wciskać byłego motocyklistę do szafki z nie mniejszym zapałem niż poprzednio Ilia.

– Słuchaj... – chłopiec przebiera palcami po klawiszach, zamykając szafkę. – Czemu wszystkie twoje ciała są takie jednakowe?

Jego nowa postać też jest świetnie narysowana. Sympatyczny rudowłosy młokos, ciepłe oczy i niemal stały uśmiech.

– Indywidualny projekt sporo kosztuje – ucinam rozmowę.

– Daj spokój. – Macha ręką Ilia. – Nic nie kosztuje, po prostu siadasz i rysujesz!

– Kompletnie nie umiem rysować.

Upycham ciasno swoje poprzednie ciało i zamykam szafkę. Nie wiem tylko po co. Przecież ta postać jest zupełnie bezwartościowa.

Należy do standardowego zestawu Windows Home – „sympatyczny pracownik".

Jakby w Deeptown było miejsce dla niesympatycznych.

– Narysować ci? – zapala się Ilia. – Krótka piłka. Przynajmniej byś zaczął lepiej wyglądać.

– Dobra, umówimy się kiedyś – mówię. Mam wrażenie, że ta rozmowa już się kiedyś odbyła. Jego propozycja i moja gotowość to tylko wymiana nic nieznaczących uprzejmości.

– To na razie. – Ilia macha ręką i ucieka, zupełnie po chłopięcemu. Dobra modulacja ruchu obrazu.

Ja mam gorzej. Idę niezgrabnym krokiem tresowanego goryla. Przy wyjściu okienko wydawania zamówień. Ilia już złapał swoją paczkę i uciekł.

Chłopcy-doręczyciele mają rowery.

Tragarzom wydają motorynki.

Ale najpierw zamówienia.

W okienku nudzi się Tania. Fajna dziewczyna, jeśli to naprawdę dziewczyna.

– Spóźniłeś się – zauważa dobrodusznie, no bo co ją to obchodzi? – Są dwa zlecenia. Ktoś został w szatni?

– Chyba nikt.

– Weźmiesz oba?

– Co tam jest?

– Pianino i fortepian. Dobry żart, nie ma co...

– Daj, każdy grosz się liczy.

– Aha – mamrocze z aprobatą Tania. Podaje mi formularze, podpisuję się i wychodzę. Zerkam na pierwszy – pianino. Na drugi fortepian.

Nie mam siły się odwrócić. Na pewno Tania chichocze.

Czy może być coś głupszego od zawodu tragarza w wirtualnym świecie? Czy jest coś bardziej zbędnego w świecie impulsów elektronicznych, gdzie tak naprawdę nie ma ani odległości, ani ciężaru?

– Leonid! – krzyczy za mną Tania. – Dzwonił Igor, trochę się spóźni. Poradzicie sobie we dwóch?

Czy jest coś głupszego od narysowanego mieszkania, do którego wstawia się narysowany fortepian? A raczej muzyczny program imitujący dźwięki fortepianu i mający jego postać?

Chodzi o podświadomość. Jeśli wiesz, że nie podniesiesz fortepianu w rzeczywistym świecie, nie zarzucisz także na plecy jego narysowanego obrazu. Jeśli fortepian dostarczą w postaci gumowej zabawki i nadmuchają go na środku pokoju – nie uwierzysz w czystość i prawdziwość jego dźwięku.

Dwóch krzepkich facetów w roboczych kombinezonach musi go na twoich oczach dźwigać po schodach, klnąc i zalewając się potem... Postać sympatycznego robotnika jest uproszczona, ale ma funkcję wydzielania potu.

Nagle ogarnia mnie złość. Złość, którą ostatnio czuję coraz częściej.

Nie zwracając uwagi na przepraszający głos Tani, idę na postój, biorę swój motorower, rzucam okiem na robiący miłe wrażenie, przysadzisty budynek z emblematem HLD na szyldzie. „HLD – i nie masz problemów! HLD – terminowo i solidnie! HLD – wasz ładunek nie zostanie zatrzymany!"

Grunt to dobry slogan reklamowy!

Przy akompaniamencie wesołego terkotu motoroweru wyjeżdżam na ulicę Gibsona i niespiesznie, czwartym pasem, jadę pod pierwszy adres.

Teraz, gdy jestem w pracy, odległości stają się krótsze. W naszym malutkim Deeptown, w naszym kochanym Deeptown wszystko jest zróżnicowane i względne. Nawet słońce wstaje o różnych porach – gdy pracownicy robią przerwę na lunch, dla ich szefa dopiero nastaje świt. Przeskakuję przez Trzecią ulicę Projektantów, Pierwszy zaułek On Line... oto i wskazany w zleceniu adres.

Ładna willa.

I piękny ogród. Winorośl pnie się po kamiennych schodkach. W misie fontanny rzeźba: obnażony mężczyzna trzyma żmiję, z jej pyska bije w niebo strumień wody. O Boże, co to za alegoria? Czytam napis pod posągiem – Poskromienie Głębi.

Robi mi się smutno.

Zrezygnowałbym z tego zlecenia... niech sobie sami przenoszą nieistniejący fortepian do nieistniejącej willi. Ale w Deeptown jest zbyt wielu bezrobotnych, żeby zadzierać nosa.

– Proszę pana!

Z werandy schodzi dziewczyna. Kołysze biodrami, uśmiecha się. Ma na sobie niezbędne minimum ubrania, wygląd zewnętrzny wymodelowany w stylu manga – ogromne oczy, figura nastolatki.

– Jest pan tragarzem?

– Tak, proszę pani – mówię ponuro.

– Przyjechał pan, żeby nosić nasz fortepian?

„Nosić"! Coś pięknego.

– Tak.

– Niestety, nie przywieźli go dzisiaj... – W jej głosie nie ma smutku. – Podobno mają bardzo dużo zamówień. Może pan przyjechać jutro?

– Proszę złożyć zamówienie. Ktoś na pewno przyjedzie. Ale ja...

– Naprawdę, tak mi przykro! Bardzo pana przepraszam! – Dziewczyna jest uosobieniem wdzięku. – Tak mi głupio! Wszystko przez męża, on jest stale zajęty, to jego wina... prosił, żeby zapłacić panu za fatygę!

W milczeniu podaję zlecenie.

Dziewczyna podpisuje, nie patrząc, potwierdza pełną wartość prac załadunkowo-rozładunkowych. Przez chwilę myśli, marszcząc czoło. Potem wyciąga z kieszeni banknot.

– Dziękuję. – Wsuwam pieniądze do kieszonki kombinezonu przewidzianej na napiwki. Za moment już ich tam nie będzie. Połowa pójdzie na rachunek kompanii, połowa na mój. Jak przystało na poważną firmę średniej wielkości.

– Może napije się pan kawy? – Spojrzenie dość intrygujące, ale skromne.

Patrzę na zegarek, wzdycham.

– Nie wiem... mamy dużo zamówień...

– Wie pan co, powinnam przesunąć toaletkę w sypialni! – przypomina sobie dziewczyna. – Pomoże mi pan? Od razu wypisalibyśmy nowe zamówienie.

Wszystko jasne.

Niedoświadczona poszukiwaczka przygód. Ale mąż to mądry facet. Ja też.

– Pani życzenie, nasze wykonanie – pozwalam sobie na odrobinę dwuznaczności.

Przesunięcie toaletki zajmuje nie więcej czasu niż wypisanie blankietu zamówienia. Potem pijemy kawę z likierem. Uśmiecham się, bo mnie bawi cała sytuacja. Laleczka mruga ogromnymi oczami, przysuwa się bliżej. W końcu ląduje na moich kolanach, całujemy się długo i z przyjemnością. Starannie śledzę ruchy jej figlarnych rączek.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin