„Książe Mroku egzystować będzie jako sługa...
Władca Posłuszeństwa uchyli koronę...
Więzień Iluzji zostanie uwolniony...
Syn Kryształu.”
Będę tutaj... Już zawsze będę z tobą... Zrobisz to... Będziesz to dla mnie robił, co noc i w razie niebezpieczeństwa... Na pewno... Tylko pozwól mi...
Coś gorącego podrażniało moją twarz już od kilku chwil, to znaczy, od kiedy zaczęła mi wracać świadomość. Do tego słyszałem szum oceanu, co mogło być pierwszym objawem choroby psychicznej, bo w metropolii, w której mieszkam, rzadkością jest jezioro, czy choćby rzeka. I jeszcze te dziwne klekotanie, które mogą wydawać tylko gigantyczne kraby, które zresztą nie istnieją. Podniosłem powoli powieki i poruszyłem jedną dłonią. Klekot powtórzył się, ale tym razem wyczułem w nim coś jakby... podniecenie? Odwróciłem głowę w stronę dźwięku, wydawanego przez morskie fale. Poczułem jak szczęka mi opada, gdy ujrzałem właściciela tego dziwnego łoskotu. Kilka metrów ode mnie stały potężne... potwory. Inaczej nie da się nazwać istot, które są „wrośnięte” w piaszczyste podłoże, mają dwie gigantyczne łapy, dłonie przypominające pokrywy od śmietników i po pięć długich, kościstych szponów. Teraz do mnie dotarło, że to, co przed chwilą słyszałem to nie klekot, ale trzaskanie tych długich palców i nie zasłoniętego żadną skórą, czy mięśniami kręgosłupa. Potwory zaczęły krążyć wokół siebie, kołysząc się na boki, co potęgowało ohydny dźwięk. Uniosłem się na łokciach, sprawiając tym samym, że istoty nagle zaprzestały obiegania siebie nawzajem i całą swoją uwagę poświęciły mojej osobie. Coś mi mówiło, że nie były nastawione przyjaźnie. Monstra patrzyły na mnie swoimi żółtymi oczami, pozbawionymi źrenic i powiek, po czym znów kontynuowały przerwaną przeze mnie zabawę. Powoli, aby ich nie sprowokować, zacząłem się podnosić. Gdy już stałem na lekko ugiętych nogach, istoty zaczęły się podejrzanie kiwać w przód i w tył, a trzeszczenie ich kości było już nie do zniesienia. Nagle zaprzestały i odwróciły się w moją stronę. Wszystkie potwory, poczęły otwierać przesadnie wielkie paszcze, uzbrojone w rzędy długich i ostrych zębów. Zanim istoty z ogromną prędkością znalazły się tuż przede mną, usłyszałem silny, męski głos, który ułożył się w jedno słowo: „Idiota!”
Leżałem na trawie, oddalonej od plaży o dobre kilka metrów, a od oceanu o jakieś sto. Dyszałem ciężko, nie wiedząc, co wywołało u mnie tak bolesną pracę płuc. Usiadłem, próbując sobie przypomnieć ostatnie wydarzenia. Wielka dłoń, zakończona podłużnymi, kościstymi pazurami śmignęła mi przed oczami, nim straciłem przytomność. W tejże chwili mogłem się jedynie zastanawiać, w jaki sposób ocalałem, a do tego moje ubranie było prawie doszczętnie zniszczone. Moja biała koszulka była porozrywana w wielu miejscach na plecach, a długie, rozszerzające się od kolan, jeansowe spodnie, nie miały jednej nogawki, natomiast druga trzymała się na kilku nitkach. I oczywiście moje markowe buty, na które zbierałem kasę przez trzy miesiące szlag trafił. Ujrzałem ich szczątki w miejscu, w którym się najpierw obudziłem. Zauważyłem jednak coś jeszcze. Ślady na piasku zaczynały się tam, gdzie teraz prócz mojego obuwia, były jeszcze rozszarpane zwłoki pięciu istot, a kończyły tuż przed trawą, na której siedziałem. Przybliżyłem się do nich i porównałem odciski stóp. Te na piachu były większe i z pewnością należały do dorosłego mężczyzny, a nie szesnastolatka, którym byłem. Skoro jednak nigdzie nie widać moich śladów, to gdzie ja się znajdowałem w czas ataku maszkar?
Moje rozmyślania przerwało głośne dudnienie. Odwróciłem głowę, wciąż kucając przy brzegu plaży (nie miałem odwagi wejść na piach), i jedyne, co dostrzegłem, to zbliżające się tumany kurzu i czyjeś głośne, radosne okrzyki. Powoli zacząłem wpadać w panikę. Nie miałem zielonego pojęcia gdzie się znajduję, na dodatek w moją stronę zbliżało się około dwudziestu konnych jeźdźców. Jaką śmiercią chciałbyś umrzeć? Zapytał głos w mojej głowie. Zostać rozszarpanym przez plażowe monstra, czy stać się celem strzał zbliżających się osób? Miałem jednak za mało czasu na wybór, bo jeźdźcy już mnie zauważyli. Stanęli jak wryci w pewnej odległości ode mnie, najwyraźniej zastanawiając się, czy jestem groźny. Jeden z nich, jadący na kruczoczarnym koniu, wyją z kołczanu na plecach strzałę i umieścił ją w kuszy. Patrzyłem na wycelowaną we mnie broń ze strachem w oczach i odruchowo zacząłem się cofać. Drugi mężczyzna, dosiadający kasztanowego rumaka, machnął ręką na pozostałych i wszyscy zaczęli wolno jechać w moją stronę. Twarz miałem zastygłą w przerażeniu. Jako pierwsi podjechali dwaj kusznicy i stanęli po moich obu stronach. Później była kolej jeźdźca na brunatnym wierzchowcu, prawdopodobnie przywódcę.
- Ty ich tak rozgromiłeś?- Zapytał wskazując głową na ścierwa potworów.
- Nie... To znaczy nie wiem...- Zacząłem się jąkać.- Kiedy się na mnie rzuciły straciłem przytomność... Obudziłem się tutaj, a potwory już były martwe...
Mężczyzna patrzył na mnie z uniesionymi brwiami, po czym zeskoczył z konia. Za jego przykładem poszło pięciu innych; wszyscy jednocześnie dobyli mieczy. Przełknąłem głośno ślinę. Chyba nie zadowoliła ich taka odpowiedź.
- Coś w tobie jest...- Ponowił mężczyzna.- Coś niezwykłego... Dopóki nie dowiem się, co to jest, będę cię miał na oku. Gdzie twoi rodzice?
- Tutaj ich chyba nie mam...- Nie mogłem uwierzyć we własne słowa. Nareszcie wolność!
- Ile masz lat?
- Szesnaście.
- Czyli nie jesteś pełnoletni i nie masz rodziców... Nie pozwolę żeby kimś takim jak ty zajęło się Prawo. Jesteś w cudownym i odpowiednim wieku...
- Do czego odpowiednim?- Prychnąłem.
- Do wojska chłopcze, do wojska...
- COOOOO?!- Zerwałem się na nogi. Nie zrobiło to jednak zbyt dużego wrażenia, gdyż mężczyzna, z którym rozmawiałem był bardzo wysoki. Usłyszałem za swoimi plecami chichoty innych.
- Otóż to, właśnie tak. Zabieram cię do Akademii Wojskowej. Twoje umiejętności są ukryte, ale także wyczuwalne. Możesz mieć zadatki na prawdziwego żołnierza, a tacy są potrzebni. Wojna z Drowami wisi na włosku.
- Nikt mnie nie zmusi! Nie po to wałęsałem się tyle czasu, aby teraz zgarniano mnie do wojska!
Odpowiedział mi szatańskim uśmieszkiem.
- Jezu Chryste, co ja tu robię...
Pytałem sam siebie, stojąc przed ogromnymi wrotami Głównego Salonu, jednego z największych pomieszczeń w Akademii. Dostałem nowe ubranie, składające się z czarnego, skórzanego bezrękawnika i tego samego koloru i tworzywa, długich, obcisłych spodni, butów do kolan, oraz rękawiczek bez palców, sięgających łokci. Dość nietypowy mundurek, ale spodziewałem się czegoś gorszego po szkole wojskowej. Powiedziano mi jedynie, że uniwersytet znajduje się w mieście Niflheim. Oczywiście nie omieszkano skomentować mojej wiedzy, dotyczącej geografii. Wiadomości rozchodziły się po Akademii w zastraszająco szybkim tempie. Zostałem tu przywleczony w trzy godziny i już Główny Salon był przygotowany na przyjęcie nowego ucznia, to znaczy mnie. Czułem się trochę zagubiony. Nie znałem nikogo nawet po nazwisku. Cóż, o moje też jeszcze nie pytali, za co byłem wdzięczny. Wstydziłem się swojej godności, bo kto normalny nazwałby własne dziecko Testament?! „Koledzy” z klasy nazywali mnie często Legat, nienawidziłem tego przezwiska... Miałem zamiar uciec i już nigdy nie pojawić się w moim mieście jako Testament Constantine. Ostatecznie skończyło się na tym, że zostałem zgarnięty przez liczną grupę mężczyzn, którym nie należało się jednak sprzeciwiać.
Tak oto znalazłem się w Akademii. I kto by pomyślał, że z peronu przeniosę się w zagadkowych okolicznościach właśnie tutaj? Bardzo niepokoił mnie fakt, iż wszyscy, których jak dotąd spotkałem, nie wyglądali na „zwykłych” ludzi. Każdy miał długie i ostre pazury, oraz oczy w różnych kolorach, takich jak fioletowe, żółte, czerwone, a nawet białe! Z pewnością nie pasowałem do otoczenia, ale jak to mówił przywódca Łowców „Coś w tobie jest, coś niezwykłego”. To chyba będzie najgorszy rok szkolny w moim życiu, tym bardziej, że nie ma na świecie nic gorszego jak zajęcia fizyczne, a Akademia głownie na tym się opiera. Nienawidziłem sportu, jednak nie mogłem poskarżyć się na moje mięśnie. Były lekko zaznaczone, co sprawiało wrażenie, że dysponuję siłą większą niż w rzeczywistości posiadam. Niestety...
- Jesteś gotowy, mały?- Zapytał mężczyzna, przywódca Łowców.- Odpowiadaj głośno i wyraźnie. I nie pyskuj. Mistrz nienawidzi nieposłuszeństwa.
- Tak, tak, jasne...- Odpowiedziałem spuszczając głowę. Serce waliło mi jak oszalałe.
Wielkie, dębowe wrota otworzyły się. Wszystkie twarze zwróciły się w moją stronę. Poczułem jak zaczynają piec mnie policzki, nie było nic gorszego, niż publiczne wystąpienie, przed zupełnie obcymi ludźmi... lub nieludźmi... wszystko jedno. Sala, do której wchodziłem wolnym krokiem, była gigantyczna. Pod ścianami stały dwa długie stoły, a do każdego zostały poustawiane krzesła, przypominające trony. Na drugim końcu pomieszczenia też znajdował się stół, z tym, że siedzieli za nim prawdopodobnie nauczyciele. Czułem się trochę zawiedziony nie widząc nigdzie żadnej dziewczyny, ale była to w końcu szkoła wojskowa. Głowy innych uczniów obracały się, gdy tylko ich mijałem. Pewnie myślą, że jestem panienką... pomyślałem, wciąż się czerwieniąc. W sumie nic w tym nowego, do wszystkiego można się przyzwyczaić... Zatrzymałem się na środku Głównego Salonu, w pewnej odległości od miejsc profesorów. W najwyższym krześle siedział młody mężczyzna o surowym wyrazie twarzy i białych, luźno związanych włosach. Oczy miał lekko przymrużone, więc nie mogłem pozbyć się wrażenia, iż kpi sobie ze mnie, samym patrzeniem. Wziąłem głęboki oddech i spojrzałem prosto na jego piękną, delikatną twarz.
- Imię i nazwisko?- Wyszeptał, ale przez ciszę panującą w sali, mógł go usłyszeć każdy.
- Testament Constantine.- Odpowiedziałem głośno i wyraźnie, jak radził przywódca Łowców.
- Skąd pochodzisz?- Zapytał inny mężczyzna, siedzący po prawej stronie Mistrza Akademii.
- Z... Z daleka... Nie stąd...- Wątpliwości będę miał chyba na porządku dziennym. Raczej mi nie uwierzyli.
- Midgar?- Podjął Mistrz.
- Co proszę?- Nie zrozumiałem.
- Mistrz zapytał, czy pochodzisz z Midgaru.
- Midgar?- Powtórzyłem, unosząc jedną brew.- A cóż to takiego?
- Doskonale...- Mężczyzna o białych włosach najwyraźniej się ucieszył.- Wiek, wzrost, waga, oręż?
- Szesnaście lat, 173 centymetry wzrostu, waga 56 kg, oręż... eee... nie czaję pytania...- Spuściłem głowę i odwróciłem ją w bok. Studenci zaczęli cicho chichotać.- A właściwie, to...
- Nasz Pan zapytał cię, jaką bronią się posługujesz.- Odezwał się kolejny mężczyzna, ignorując moją niedokończoną wypowiedź i łypiąc na mnie z pogardą.
- Kiedyś strzelałem z łuku, ale...
- Zatem łuk.- Mistrz splótł palce i oparł o nie brodę.- Dochodzisz w takim razie do klasy I „c”. To chyba tyle, prawda? Zajmij miejsce przy stole po prawej stronie.
- Zaraz, zaraz chwila!- Warknąłem w stronę białowłosego, który uniósł brwi. Nie dość, że ignoruje moje pytania, to jeszcze myśli, że może mną komenderować!- Co to wszystko ma znaczyć?! Jak śmiesz przydzielać mnie do jakiejś klasy, bez uprzedniego skonsultowania tego ze mną?! Przywleczono mnie tutaj siłą i żądam wyjaśnień!
W sali zapanowała grobowa cisza. Czyżbym powiedział coś niewłaściwego? Mistrz nie wydawał się jednak poruszony moimi słowami, czego nie można było powiedzieć o innych nauczycielach, a także niektórych uczniach. W pewnym momencie chłopak o prawie białych tęczówkach, siedzący przy stole po lewej stronie, zerwał się z miejsca.
- Nie zwracaj się takim tonem do Najświetniejszej Istoty Wszechświata...- Wysyczał.- Poza tym usłyszałeś polecenia, a więc masz je wykonać.
- Turlaj dropsa i się nie wtrącaj, nikt cię o zdanie nie pytał!- Warknąłem, wyprowadzony z równowagi.
Po moich słowach, stało się coś, w co nie mogłem od razu uwierzyć. Mistrz zaczął chichotać, zakrywając sobie dłonią usta. Później, najwyraźniej sądząc, że i tak nic to nie pomoże, wybuchł głośnym, piskliwym śmiechem, który odbił się echem od marmurowych ścian pomieszczenia. Położył się na stole, nie mogąc już dłużej wytrzymać. Stałem zdębiały na środku sali, zastanawiając się nad nagłym atakiem szczęścia Lidera. Pozostali nie byli mniej zaskoczeni niż ja. Gdy mężczyzna zaczął się już uspokajać, podniósł głowę i spojrzał na mnie dziwnym wzrokiem.
- You’re so funny, kid!- Zawołał.
- A... Angielski...?- Wykrztusiłem.
- Zajmij miejsce.
Mistrz powrócił do wcześniejszego zajęcia, to jest rozmawiania z jednym z nauczycieli, a ja, nie mając innego wyboru, podążyłem w stronę prawego stołu. W czasie, gdy przechodziłem obok innych uczniów, zbliżając się do, zlokalizowanego przeze mnie, wolnego miejsca, usłyszałem za swoimi plecami ciche gwizdy i chichoty. Zatrzymałem się i odwróciłem głowę. Kilku wyższych i, z pewnością, starszych ode mnie chłopaków, przyglądało mi się z wyraźnym zainteresowaniem. Zaszczyciłem ich pogardliwym spojrzeniem i usiadłem na wolnym krześle, pod ścianą. Od razu rzuciło się na mnie paru uczniów (z jednego rocznika), którzy chcieli mi się przyjrzeć bliżej.
- Drapiesz takimi pazurami?- Zapytał jeden, oglądając moją dłoń.- Są takie malutkie!
- Ja...-Zacząłem, ale nie zdążyłem się wysłowić, bo kolejni chłopcy zaczęli zadawać pytania.
- Twoje włosy są platynowe!- Zawołał następny, oglądając w rękach mój warkocz.- Farbowane, czy naturalne?
- Ja...
- Masz niebieskie oczy! Wiesz, że to rzadkość w Niflheim?- Powiedział jeszcze jakiś.
- Masz bardzo ładną buzię...- Kolejny chwycił mnie za podbródek i zainteresowaniem przyglądał się mojej twarzy.- W pierwszej chwili myślałem, że jesteś dziewczyną...
- Przestańcie mnie w końcu molestować!- Krzyknąłem i wyrwałem się chłopakom, czerwieniąc się. Dlaczego każde spotkania z nowymi osobami, musiały zawsze wyglądać tak samo?!
- Rumienisz się też jak panienka!
- Też byś się rumienił prymitywie, gdyby ktoś nieustannie cię dotykał!- Krzyknąłem.
- Jeżeli ty, zawsze...-Przybliżył swoją twarz do mojej, gładząc mnie grzbietem dłoni po policzku.
- Zabieraj łapy, zboczeniu!- Odepchnąłem jego rękę i odwróciłem głowę, usiłując znieść śmiech wszystkich uczniów, zgromadzonych w Głównym Salonie. I oczywiście zawsze ta sama reakcja...
Pokoje, a raczej komnaty w Akademii, były jednoosobowe. W sumie, to nawet lepiej, pomyślałem. Nie będę musiał odpowiadać na jakieś bezsensowne pytania. Moja kwatera znajdowała się w wysuniętej na północ wierzy, na ósmym poziomie. Była urządzona dość skromnie. Pod ścianą, po lewej stronie, stało ogromne łoże z czterema czarnymi kolumnami i tego samego koloru baldachimem. Naprzeciw niego były puste regały, zapewne na książki, które mieli mi później przynieść. W jednym z kątów ustawiona została szafa, a pod wysokim oknem, obok łóżka, znajdowało się biurko z dostawionym do niego jednym, jedynym krzesłem w całej komnacie. Na jednej z kamiennych ścian, wisiało wielkie lustro, a na innych zauważyłem kilka obrazów i gobelinów. W rogach pomieszczenia paliły się pochodnie. Nikogo prócz mnie to jednak nie dziwiło. W Akademii nie było po prostu elektryczności.
Rozejrzałem się bezsensownie, szukając wzrokiem niewiadomo czego. Po kilku chwilach gapienia się w pokryty płaskorzeźbami sufit, zdjąłem buty i padłem na łóżko, tonąc w niezwykle miękkiej, białej pościeli, pachnącej łąką po deszczu.
Moim ciałem targnął dreszcz. Potem kolejny, a zaraz za nim następny. Nawet nie zdałem sobie sprawy z tego, kiedy zasnąłem. W dodatku drewniane okiennice były otwarte na oścież, a ja leżałem odkryty na łóżku w samej tylko bieliźnie. Dziwne... Nie pamiętam, abym się rozbierał do snu... Podparłem się jedną ręką o kant biurka i wyjrzałem przez okno. Kilka promieni Słońca wyglądało zza horyzontu, czyli musiałem przespać całe południe i całą noc! Przelotnie zerknąłem na regał. Każda półka uginała się pod ciężkimi, oprawionymi w czerwoną skórę, grubymi księgami.
Zdjąłem z oparcia krzesła skórzane spodnie (które leżały na mnie jak biodrówki) i włożyłem je. Gdy przymierzałem się do bezrękawnika, zauważyłem coś bardzo niepokojącego: na plecach, pomiędzy łopatkami widniały dwie wielkie dziury. Takie same jak w poprzedniej bluzce... To wszystko zaczęło mnie już naprawdę irytować. Nachyliłem się, aby włożyć buty i w tym samym momencie moje platynowe, sięgające pasa, włosy zasłoniły mi prawie całą twarz.
- Mam już tego naprawdę dość..!- Warczałem, idąc, w samych spodniach i glanach, przez korytarz i robiąc sobie jednocześnie warkocz.- Nie rozbierałem się do snu, nie układałem książek na półkach, nie rozdzierałem sobie bluzki i do jasnej cholery nie rozpuszczałem włosów!
Zatrzymałem się w momencie, gdy już związałem włosy, zdając sobie sprawę, że nie wiem, gdzie się znajduję. Po moich obu stronach, w różnych odległościach, były mniejsze, lub większe drzwi. Wszystkie wyglądały na zamknięte. Wszystkie prócz jednych, olbrzymich wrót, które były lekko uchylone. Poznałem je od razu. Główny Salon. Radosne głosy i śmiechy dobiegały właśnie stamtąd. Ignorując ogarniające mnie gorąco i myśl, „co powiedzą, gdy zobaczą mnie bez bluzki”, wszedłem do środka. Przy stole po lewej prawie wszystkie miejsca były zajęte; po prawej siedziało kilku nieznanych mi jeszcze uczniów; do stołu nauczycieli zasiadło tylko trzech mężczyzn. Rozpoznałem wśród nich przywódcę Łowców. Podchodząc do miejsca, które wczoraj zająłem, zerknąłem na starszych kadetów, zajmujących miejsce po lewej. Chłopak o niezwykle bladej cerze i prawie białych oczach, przyglądał mi się uważnie, dużą uwagę skupiając na moim brzuchu. Jakoś wytrzymałem jego natarczywe spojrzenie i usiadłem na krześle przypominającym tron. Tuż po chwili wrota znów się otworzyły i stanął w nich sam Mistrz w towarzystwie dwóch profesorów. Wszyscy zerwali się ze swoich miejsc, stanęli na baczność i zasalutowali. Wszyscy, prócz mnie. Nie należałem do ludzi, którzy nie mają własnego zdania, więc bez wahania okazywałem pogardę osobom pokroju Lidera. Białowłosy spojrzał na mnie, unosząc brwi. Aby umocnić moje postanowienie, założyłem nogi na stół, skrzyżowałem ręce za głową i przymrużyłem oczy, bezczelnie się uśmiechając. Musiałem wyglądać bardzo przekonująco, tym bardziej, że nie miałem na sobie górnej części munduru.
- A więc myślisz szczeniaku, że będę sobie pozwalał na takie zachowanie w mojej obecności, co? Nie ważne skąd pochodzisz, ale wiedz, że tutaj jesteś skazany na moją łaskę. Za chwilę rozpoczniesz specjalny trening pod czujnym okiem Hayato.- Skinął głową na chłopaka o prawie białych oczach.- Może na jego lekcjach nauczysz się posłuszeństwa... Później przyjdziesz do mojej komnaty i opowiesz jak minął ci dzień... Zrozumiano?
- Może...- Przeciągnąłem się i zamknąłem oczy.
Mistrz zignorował moją wypowiedź i ruszył w stronę stołu nauczycieli. Zerknąłem na wysokiego, bladego chłopaka imieniem Hayato. Jego twarz była wykrzywiona w złośliwym i sadystycznym uśmiechu, aż się wzdrygnąłem. Obserwowałem go uważnie przez cały czas (nawet w trakcie jedzenia jakiejś potrawy, przyniesionej mi przez służbę), starając się odgadnąć jego podejrzany wyraz twarzy. W końcu chłopak wstał od swojego stołu i machną na mnie ręką, dając tym samym sygnał, abym podszedł. Nie ruszyłem się z miejsca.
- Możesz być mocny, ale najwyraźniej tylko w gębie!- Zawołał radośnie Mistrz.- Jest bardziej niż pewne, że nawet rękojeści miecza nie będziesz umiał poprawnie trzymać, jeśli oczywiście go najpierw podniesiesz!
- Ja nie potrzebuję broni, aby udowodnić swoją wartość!- Zerwałem się ze swojego miejsca i, mijając zdezorientowanych uczniów, ruszyłem w stronę Hayato, który był w niemniejszym szoku, niż pozostali.
Pociągnąłem go za rękę, abyśmy jak najszybciej się stąd wynieśli, gdyż niezwykle piskliwy śmiech Mistrza stał się wrogiem numer jeden dla moich uszu. Gdyby chłopak miał akurat taki kaprys, mógłby stanąć na środku korytarza i zostać tam jak długo ma ochotę, byłem pewny, że za nic nie dałbym rady go stamtąd ruszyć. Na szczęście oszczędził mi tego i pozwolił się przeze mnie ciągnąć, kilkakrotnie wybierając jakiś korytarz. Chciałem go wywlec na łąkę, którą mijałem razem z Łowcami poprzedniego dnia, nie wiedziałem jednak gdzie się ona znajduję, ale wydaje mi się, że Hayato obrał sobie dokładnie to samo miejsce na trening.
- Zdaje się, że Mistrz nadepną na twój słaby punkt, co?- Zagadnął złośliwie blady chłopak, wyrywając rękę. Znaleźliśmy się tuż przed drzwiami, prowadzącymi na dwór.- Siła, nieprawdaż?
- Nie!- Warknąłem, łypiąc groźnie na wyższego ode mnie o głowę, Hayato.
- Naprawdę jesteś bardzo pyskaty... Ale nie przejmuj się. Już ja ci załatwię „Lekcje Dobrego Wychowania”.
- Taak?- Uniosłem jedną brew w lekceważącym geście.
- Nie słyszę!
Może rzeczywiście źle zrobiłem, pyskując najważniejszej osobie w Akademii?
- 1422,.. 1423,.. 1424,...
Gdybym w porę powstrzymał swój język, nie musiałbym teraz piec się na tym cholernym skwarze i robić pieprzone pompki, tuż obok Hayato, uzbrojonego w długi bicz. Uderzył mnie nim już raz, mocno, gdy się pomyliłem będąc przy 3006 pompce i na dodatek kazał robić je od początku! Tak, więc, gdy zaliczyłem ich już ponad 4 tysiące, nie miałem siły na nic. Blady chłopak stał w cieniu rozłożystego dębu, a mi kazał się męczyć na jakiejś półtorametrowej, gorącej skale. Już dawno opadłbym z sił, gdyby nie podtrzymujące mnie postanowienie, że się nie poddam tak łatwo... które niestety uleciało z wiatrem kilka chwil wcześniej... Ostatnią liczbą, jaką powiedziałem było 1448, po której padłem na brzuch. Zdając sobie jednak pokrótce sprawę z tego, że leżę na rozgrzanym głazie, przekręciłem się na bok, spadając na plecy, na trawę. Oddychałem głośno i ciężko, gapiąc się w bezchmurne niebo. Niedługo po tym podszedł do mnie, Hayato, dzierżąc w obu dłoniach swój skórzany bicz.
- Nie popisałeś się... I co ja mam z tobą zrobić?- Zwrócił się do mnie, napinając pejcz. Opuścił go w dół, jakby chcąc mnie od niechcenia nim uderzyć.
- Nie bij...- Wyjęczałem, chwytając narzędzie mojego kata w obie dłonie.
- Byłeś nieposłuszny, jakaś kara ci się należy...
- Nie bij...- Powtórzyłem z błagalnym wzrokiem. Pierwsze i jak na razie ostatnie uderzenie bardzo bolało i nie chciałem go jeszcze raz poczuć.
- Masz rację. Tym razem nie muszę, bo w końcu Mistrz dał mi cały dzień na treningi z tobą... Zapowiada się przednia zabawa, nieprawdaż?- Nachylił się nade mną i podniósł mnie za włosy. Jęknąłem cicho.- Nawet nie wiesz jak bardzo jest mi żal ranić twoje piękne ciało...- Wyszeptał mi do ucha.- Ale gdy nie będziesz miał na sobie śladów, szybko zapomnisz o nauczce... Tak to już bywa... A teraz wstawaj!- Rozkazał.- Masz do zaliczenia wspinaczki po linach, skoki przez różnego rodzaju przeszkody i oczywiście maraton...- Uśmiechnął się szatańsko.- Tego nie można pominąć... Trzysta okrążeń będzie w sam raz. Dobrze, że nasze boisko ma pół kilometra szerokości i dwa razy tyle długości... Nie zapomnisz tego tak szybko, już ja ci to obiecuję... A jeśli po tym będziesz dalej machał jęzorem bez opamiętania, czeka cię coś znacznie gorszego... Wstawaj, jeśli nie chcesz się bliżej zaprzyjaźnić z moim przyjacielem imieniem „Pejcz”...
Na widok mojego błagającego spojrzenia roześmi...
ashe