Bronwyn Jameson - Wybór Julii.pdf

(401 KB) Pobierz
117857677 UNPDF
Bronwyn Jameson
Wybór Julii
Zane: the wild one
Tłumaczyła
Anna Walęcka
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Było zupełnie inaczej niż w kinie.
Tempo akcji wcale się nie zwolniło, gdy opony straciły przyczepność na żwirze,
a samochód wpadł w poślizg. Nie było zbliżenia kamery na Julię, która próbowała utrzymać
panowanie nad kierownicą. Wcale nie miała wrażenia, że czas się zatrzymał. Nie
doświadczyła też nagłej klarowności myśli, dźwięku, ruchu. Nie było żadnych „co by było,
gdyby".
Jechała - jak zawsze - z rozsądną prędkością. Była mniej więcej w połowie
dwudziestokilometrowego odcinka od swojego domu w Plenty do wiejskiej posiadłości
siostry, gdy nagle pojawiły się przed maską jej auta sroki. Chwilę później jechała nie
wiadomo dokąd, kurczowo ściskając kierownicę.
W końcu otworzyła oczy. Na wypalonej letnim słońcem trawie przy drodze zobaczyła
kangura. Zwierzę zatrzymało się i zaczęło węszyć.
- Gdybyś to ty siedział na drodze, olbrzymie, miałabym przynajmniej szansę na
wykonanie uniku.
Kangur przeskoczył z wdziękiem przez ogrodzenie i wkrótce zniknął jej z pola
widzenia. Julia pokręciła głową z politowaniem. Podczas niezliczonych lekcji jazdy
wielokrotnie jej powtarzano, by nigdy nie zjeżdżała z drogi z powodu zwierząt. Należy
zwolnić, nacisnąć klakson, a same uciekną.
Tylko że Julia nigdy nie zaryzykowałaby skrzywdzenia jakiejkolwiek żywej istoty, nie
włączając ptaków. Dlatego zamknęła oczy, wdepnęła hamulec i skręciła gwałtownie w bok.
Efektem czego było jej aktualne, kłopotliwe położenie. Bo utknąć w rowie przy tej konkretnej
drodze to rzeczywiście jest kłopot.
Wybrała boczną drogę, bo kochała widok ze wzgórza Quilty. Nie bez przyczyny
nazywano tę szosę właśnie „boczną drogą". Nie było tu praktycznie żadnego ruchu.
Dobrze, że udało się jej przeżyć. Uniosła się ostrożnie, pokręciła głową na prawo
i lewo. Nie odpadła, a to już coś. Ostrożnie oderwała dłonie od kierownicy. Ręce bardzo się
jej trzęsły, ale zdołała poprawić okulary przeciwsłoneczne i odpiąć pas.
Trochę dłużej mocowała się z drzwiami, ale w końcu ustąpiły. Gdy wysiadła, nogi się
pod nią ugięły. Proszę bardzo. Równie dobrze może ocenić sytuację w pozycji horyzontalnej.
Z ziemi było doskonale widać, że bez pomocy się stąd nie ruszy.
Auto spoczęło na krawędzi rowu. Gdyby zamiast hatch-backa matki wzięła mercedesa
ojca, auto wyglądałoby teraz jak wyrzucony na brzeg wieloryb. Beznadziejnie
unieruchomione. Spod maski dochodziło jakieś bulgotanie i syczenie - pewnie chłodnica.
Przednie koło było chyba przebite.
Ale przecież mogło być gorzej. Nie została ranna. Przynajmniej jak na razie.
Choć któż może wiedzieć, jaka krzywda stanie się jej udziałem, jeśli nie stawi się na
kolacji u Chantal, która nie znosiła mieć gości nie do pary. Nie wspominając o zamieszaniu,
jakie robiła wokół jej osoby siostra. Bo Julii potrzebny był mąż. Bo Julia nie chodzi nigdzie,
gdzie mogłaby poznać „właściwego mężczyznę". Bo żaden mężczyzna ani żadna maszyna nie
była w stanie powstrzymać Chantal, gdy podjęła się jakiegoś zadania. A od sylwestra miała
jedną misję: wydać Julię za mąż.
Julia doceniała wysiłki Chantal. Przecież w gruncie rzeczy siostrze chodziło tylko
i wyłącznie o jej szczęście, nawet jeśli oznaczało to coś zupełnie sprzecznego z jej zasadami.
Już kiedyś była mężatką. I gdyby nie wyjechali do Sydney w związku z pracą Paula, gdyby
nie przyzwyczaiła się do anonimowej samotności w wielkim mieście, gdyby on nie zakochał
się w innej kobiecie...
Mimo wygórowanych ambicji rodziców, mimo wspaniałych sukcesów rodzeństwa,
mimo wszystkich tych testów zawodowych i porad z gatunku „stać cię na więcej", Julia nigdy
nie marzyła o niczym innym, poza małżeństwem. Chciała mieć dom z ogrodem i dzieci.
Na szczęście nogi chyba były już gotowe ją unieść, zwłaszcza gdyby pozbyła się
dziesięciocentymetrowych szpilek, które pożyczyła od swojej współlokatorki, Kree. Oraz
pończoch. A także halki, która przykleiła się jej do ud.
Uporawszy się z tym, wyszła na środek drogi i rozejrzała się dookoła. Dostrzegła tak
wiele przydrożnych eukaliptusów, że zaczęła się cieszyć, iż zatrzymała się w rowie, a nie na
którymś z nich. Za nią ciągnęły się hektary falujących łąk ze stadami pasącego się w oddali
bydła i rozcięte na pół drogą, którą przyjechała. Przed sobą widziała niewyraźną linię drzew
i krzewów. Tam zaczynał się rezerwat Tibbaroo.
A niech to! Nawet gdyby szukała, nie znalazłaby większego odludzia. Od najbliższej
farmy dzieliło ją parę kilometrów. A już czuła ostry żwir wbijający się w bose stopy i lejący
się z nieba skwar. Przeniosła ciężar ciała na drugą nogę. Zastanawiała się, co byłoby uznane
za najgłupszy krok: iść parę kilometrów na bosaka czy pokonać ten sam dystans w szpilkach?
A może siedzieć spokojnie i czekać na pomoc?
Jej rozmyślania zaburzył cichy, uporczywy dźwięk. Odgoniła muchę, która zataczała
kółka dookoła jej głowy. Mucha odleciała, ale brzęczenie pozostało. Julia jęknęła. Największą
głupotą jest zapomnieć o telefonie w samochodzie.
Wróciła do auta, wsunęła się za kierownicę i złapała słuchawkę.
- Julia? Na litość boską, gdzie ty się podziewasz? -Chantal chyba gotowała się
z wściekłości. - Wiem, wiem, zapraszałam na wpół do ósmej, ale zwykle przyjeżdżasz
wcześniej. Muszę przygotować ten cholerny sos. Trzymałam się twojego przepisu, ale coś mi
nie wyszło...
- Słuchaj - zdołała wpaść jej w słowo Julia. - Właśnie miałam mały wypadek.
- Nic ci się nie stało?
- Owszem, mnie nic, ale samochód...
- O, Boże, rozbiłaś auto mamy?
- Nie, nie rozbiłam go. Nie tak do końca. - Zamknęła oczy. - Ale trzeba mnie holować.
Julia podała wskazówki topograficzne i Chantal zaczęła organizować pomoc. W tym
była naprawdę dobra.
- Nie mogę po ciebie przyjechać, bo muszę doglądać tego jedzenia. Przyślę Dana, gdy
tylko się zjawi.
- Dana?
- To nowy dentysta z Cliffton. Jest chyba trochę małomówny, więc spróbuj go
rozruszać. Na pewno macie wiele wspólnego. Musisz tylko dać mu szansę.
„Jest odrobinę tępy, więc świetnie się dogadacie", przełożyła sobie Julia.
- Siedź spokojnie i czekaj. Zaraz zadzwonię po pomoc drogową.
- Jest piątek wieczór. Błagam cię, daj Billowi spokój. Lecz Chantal już odłożyła
słuchawkę.
W tylnym lusterku Julia zobaczyła ciężarówkę pomocy drogowej wspinającą się na
wzgórze Quilty. Pojawiała się i znikała, w miarę jak pokonywała zakręty i pagórki.
Wyprostowała się i przesunęła ciemne okulary na czubek głowy.
Billowi nigdy się nie spieszyło. Oszczędny w słowach właściciel warsztatu był
uosobieniem małomiasteczkowego stylu życia. Lecz to do niego należała jedyna ciężarówka
w Plenty, tylko on mógł odholować zepsute auto...
Wyłączając te rzadkie okazje, gdy w mieście był Jack O'Sullivan.
Gdy ciężarówka w końcu zatrzymała się koło niej, serce Julii łomotało jak oszalałe.
Obłok kurzu wzniecony przez Billa dogonił go, zawirował, a potem osiadł gęstym, brązowym
całunem. Julii zaschło w ustach. Usłyszała dźwięk zatrzaskiwanych drzwi, odgłos
miażdżonych ciężkimi butami roślin. I już koło niej stał, rozkładając szeroko ręce na dachu jej
auta i nachylając się do otwartego okna. Jack O'Sullivan. We własnej osobie.
- Świetne miejsce na zaparkowanie samochodu - powiedział przeciągle.
Ten chropawy od whisky głos zawsze wytrącał Julię z równowagi - puls jej
przyspieszał, oddech robił się płytszy - ale zwykle nie zapominała języka w gębie... Lecz na
ogół kontaktowała się z nim na odległość, przez telefon. Brat Kree, ten niespokojny duch,
właściwie rozmawiał z nią w cztery oczy po raz pierwszy.
W szkole średniej jego wspaniały wygląd wydawał się jej sprzeczny ze złą reputacją.
Na wszelki wypadek unikała każdej ewentualności kontaktu. Minęło ponad dziesięć lat
i wiele się zmieniło. Poza jednym. Jack O'Sullivan wciąż wytrącał ją z równowagi, choć teraz,
gdy już odzyskała panowanie nad sobą, zauważyła, że on też się zmienił.
Miał na sobie obcisły t-shirt, pod którym uwidaczniał się tors - zdecydowanie szerszy
i bardziej muskularny. Włosy nadal były takie same - rozjaśnione słońcem, złocistomiodowe,
trochę przydługie, odgarnięte z szerokiego czoła. Twarz miał szczuplejszą, kości policzkowe
wyraźniejsze, a okulary przeciwsłoneczne nie przesłaniały drobnych zmarszczek.
Pogłębiały się, gdy mrużył oczy.
- Nic ci nie jest? Robisz wrażenie nieco oszołomionej. Wyprostował się i otworzył jej
drzwi. Odwróciła oczy, ale zdążyła jeszcze omieść go wzrokiem. I nagle zrobiło się jej
gorąco, zakręciło się jej w głowie. To ten upał, pomyślała. I szybko zsunęła okulary
przeciwsłoneczne na nos.
Parsknęła śmiechem. Śmiech zamarł, gdy dotarło do niej, jak idiotyczne musi się
wydawać jej zachowanie. Obróciła się i zobaczyła, że Jack przygląda się jej zafrasowany.
Jedną rękę położył na drzwiach; niecierpliwie przebierał długimi palcami. Odniosła wrażenie,
że chciałby być gdzie indziej. Gdziekolwiek, byle nie tu. Boże drogi, od jego przyjazdu
minęło już kilka minut, a ona nadal nie odpowiedziała na jego pełne troski pytanie.
- Nic mi nie jest. - Pokręciła głową. - Widzisz? Żadnych oznak urazu.
Jakoś go nie przekonała. Wysiadła z auta.
- Popatrz na tę oponę. Chyba ją załatwiłam. Wpadłam do rowu z impetem, więc
pewnie rozwaliłam też układ kierowniczy. I nie wiadomo, co jeszcze. Och, i woda się
zagotowała. Myślisz, że to chłodnica?
- Możliwe. - Nawet nie spojrzał na samochód. - Na pewno nie uderzyłaś głową
w kierownicę?
- Być może słońce mnie trochę przypiekło i jestem w szoku, ale poza tym nic mi nie
jest.
Nadal się jej przyglądał, i to z taką intensywnością, że zaczęła podejrzewać, iż na
czole wyskoczył jej guz wielkości piłki do nogi. Lecz wtedy poczuła falę gorąca w żołądku.
Od razu wiedziała, że nie patrzył na wybrzuszenia na jej głowie.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin