Bear Greg - Wieczność.rtf

(910 KB) Pobierz
SCAN-dal.prv.pl

GREG BEAR

 

 

 

Wieczność

 

(Przełożył : Paweł Więckowski)

 

 

SCAN-dal


Dla Dawida McCIintocka - przyjaciela, współwielbiciela

Olafa Stapledona i, przede wszystkim, księgarza.


Podziękowania

 

Karen Andersen po raz kolejny służyła mi nieocenioną pomocą w sprawach językowych i historycznych. Pomogła mi stworzyć Oikoumene w niniejszej kontynuacji. Adrienne MartineBarnes udostępniła mi wiele cennych materiałów badawczych; na własne ryzyko pominąłem jej bezpośrednie uwagi dotyczące architektury na Rodos, aby pokazać głębokie historyczne zmiany na tej wyspie. Brian Thomsen, sławny wydawca, uwierzył, zaufał i zaryzykował, a także dzielnie pracował, aby moja proza była wolna od potknięć. Nie wińcie tych wspaniałych ludzi za nic; wszystkie błędy w tej książce popełniłem ja, lub, być może, mój komputer.


Dopiero gdy przestrzeń zwinie się jak kawałek skóry,

nastąpi koniec cierpienia, z wyjątkiem poznania Boga.

Śvetaśvatara Upanisad, VI 20


Na końcu zostaje tylko okrucieństwo i śmierć ponad lądami. W ani jednym promieniu światła, czy ziarnku piasku nie znajdujesz pocieszenia, gdyż wszędzie jest mrok, a chłodne spojrzenie boskich oczu, obojętnych pod ciężkimi powiekami, ogarnia wszystko z jednakową pogardą. Zbawienie jest tylko w twojej wewnętrznej sile; musisz żyć tak jak drzewo lub jak karaluchy i pchły, które bujnie mnożą się na lądach i rujnują Ziemię. I żyjesz tak, a świadomość tego życia jest jak żądło. Jesz, cokolwiek wpadnie ci w ręce, a jeśli okaże się, że byl to kiedyś brat lub siostra - niech tak będzie; Bóg nie dba o to. Nikt o to nie dba. Cudzołożysz, i nikogo nie obchodzi, czy cudzołożysz z kobietą czy mężczyzną, bo gdy wszyscy są głodni, wszyscy cudzołożą, nawet ci, którzy idą do prostytutek. A choroby roznoszone są, gdy wszyscy cudzołożą, bo zarazki muszą żyć, i szerzą się poprzez lądy, i rujnują Ziemię.

Niektórzy mówią, że sami wstąpimy z powrotem do nieba. Mówią też, że powinniśmy byli umrzeć, umrzeć za karę. Lecz nie tak miało się stać. Za sprawą kaprysu czasu i fanaberii historii, aniołowie przybywają z Kamienia, by przejść nad lądami i ofiarować pocieszenie, aby siać zboża i zbierać nasze pożywienie, a potem podać nam pług. Dziwisz się temu i nie przeklinasz aniołów w obłędzie swojej winy; ponieważ są pełni chwały jak sen, a ty nie wierzysz szczerze.

Służą twojej chorobie i z czasem przyłączasz się do nich, aby służyć innym. Medycyna staje się religią; pomoc jedynym przykazaniem; uzdrawianie najwyższym darem Boga, jaki można sobie wyobrazić.

Przynoszą z Kamienia cuda. Mieszkają z nami, ale nie są jednymi z nas, i są tacy, którzy narzekają, ale nikt nie zwraca na nich uwagi, tak, jak nie zwraca się uwagi na śmieci. Narzekają na podziały i niezadowolenie, bowiem nigdy nie jesteśmy szczęśliwi i nigdy zadowoleni. Lecz aniołowie tego nie słuchają.

A potem w Ziemi Świętej wskazując na wschód, w Ziemi Księgi i w Ludziach Księgi powstaje bunt. Gdyż ich kraje nie zostały spalone i wciąż w rodzinnej ziemi znajdują siłę, i są niewinni, i znają prawo Drzewa i Pchły. Ponieważ są Wybrani przez Boga, walczą z aniołami, którzy dla nich są diabłami. Walczą i zostają pokonani cudami i uspokojeni. I Ludzie Księgi śpią, śniąc pokój, budują i pracują, lecz nie walczą. Tak dzieje się w Kraju, w którym ludzkość po raz pierwszy otworzyła oczy.

A następnie z kraju, na samym krańcu Serca Ciemności, pogrążonym w złu podobnym do osadu na dnie czarnej butli, z tego kraju przychodzą mówiący po angielsku i afrykanersku w swoich pięknych mundurach, gnając przed sobą niewolnicze armie, aby plądrować wszystkie nietknięte jeszcze Południowe Kraje Ziemi. Walczą i są pokonani przez cuda i zostają uspokojeni. I śpią śniąc pokój, budując i pracując, lecz nie walcząc. Tak dzieje się u spodu afrykańskiej amfory.

Światło i wiedza rozbłyskują ponownie nad ziemią, gdy siła powraca do ziemi i do ciała. Wszystko to zawdzięczamy aniołom. Nawet jeśli są one tylko ludźmi, tylko naszymi dziećmi, które wróciły odziane w światło, czyż ma to wpływ na naszą radość i wdzięczność?

Zostaliśmy wydobyci z Prawa Drzewa i Pchły i przywrócono nam nasze człowieczeństwo.

Gershom Raphael,

Księga Śmierci, Sura 4, Księga I.


1.

 

Uzdrowiona Ziemia, Niezależne Terytorium Nowej Zelandii, A.D.

 

Na cmentarzu New Murchison Station było tylko trzydzieści grobów. Otaczały go łąki pełne wąskich strumieni, którymi spływała deszczówka. Wiał zimny wiatr, ale nawet on nie mógł zagłuszyć ich nieprzerwanego niskiego szeptu. Szeleściły źdźbła traw poruszane wiatrem. Wokół doliny, ponad szarymi chmurami srożyły się ośnieżone szczyty gór. Słońce, które było tylko o godzinę ponad Pasmem Dwu Kciuków na wschodzie, świeciło jasno, choć nie dawało ciepła. Pomimo wiatru Garry Lanier pocił się.

Wraz z innymi dźwigał na ramieniu trumnę. Minęli bramę z białych palików i skręcili ku świeżo wykopanemu grobowi, zaznaczonemu niezgrabną kupą czarnej ziemi. Jego twarz zastygła jak maska, by ukryć wysiłek i nagłe ataki bólu.

Trumnę niosło sześciu przyjaciół zmarłego. Była ona tylko pięknie wykonanym, prostym sosnowym pudłem, lecz Lawrence Heineman ważył dobre dziewięćdziesiąt kilo, gdy umierał. Wdowa, Lenora Carrolson, szła dwa kroki za nimi z uniesioną twarzą i oczyma zagadkowo wpatrzonymi w przestrzeń tuż powyżej krawędzi trumny. Jej niegdyś szaroblond włosy były teraz srebrzyście białe.

Lawrence, gdy żył, wyglądał dużo młodziej niż Lenora - bardzo krucha i ulotna, jak zjawa, przy swych przeszło dziewięćdziesięciu latach. Otrzymał nowe ciało po ataku serca przed trzydziestu czterema laty. Nie umarł z powodu starości czy chorób. Zabiły go spadające skały w górskim obozowisku, dwadzieścia kilometrów stąd.

Położyli go na ziemi i wyciągnęli czarne grube liny. Trumna pochyliła się, a potem zaskrzypiała. Lanier wyobraził sobie, że Heineman uznał swój grób za niespokojne łoże, a potem oddalił swoją spontaniczną fantazję - nie należy żartować ze śmierci.

Ksiądz Nowego Kościoła Rzymskiego przemawiał po łacinie. Lanier pierwszy rzucił łopatę wilgotnego mułu w czarny otwór. Proch na proch. “Ziemia jest tu wilgotna. Trumna zbutwieje.” Potarł swoje ramię, gdy stanął obok Karen, która od prawie czterech dziesięcioleci była jego żoną. Przebiegała wzrokiem twarze sąsiadów, szukając czegoś znajomego, co mogłoby złagodzić jej poczucie wyobcowania. Lanier próbował patrzeć na żałobników jej oczyma i spostrzegał tylko smutek i nerwową pokorę. Dotknął jej łokcia, ale nie dodało jej to otuchy. Karen czuła się nie na swoim miejscu. Kochała Lenorę Carrolson jak matkę, a jednak nie rozmawiała z nią od dwu lat.

Hexamon, który daleko nad ich głowami pracował niestrudzenie, nie przysłał żadnego przedstawiciela. Biorąc pod uwagę, co Larry pod koniec życia sądził o Hexamonie, taki gest byłby niewłaściwy.

Jak wszystko się zmieniło...

Podziały. Separacje. Katastrofy.

Nie wszystko, co zrobili w ramach Uzdrowienia, pomogło usunąć różnice między ludźmi. Kiedyś tak wiele spodziewali się po Uzdrowieniu. Karen wciąż miała wielkie nadzieje, wciąż pracowała nad różnorodnymi projektami. Ludzie wokół nie podzielali na ogół tych nadziei.

Ona wciąż służyła Wierze, ufając przyszłości i wysiłkom Hexamonu.

Lanier stracił Wiarę dwadzieścia lat temu.

Teraz pochowali ważną część przeszłości w wilgotnej ziemi, bez nadziei na drugie zmartwychwstanie. Heineman nie spodziewał się, że zginie w wypadku, lecz mimo to wybrał swoją śmierć. Lanier dokonał podobnego wyboru. Wiedział, że pewnego dnia ziemia pochłonie go także, i choć bał się tego, uważał to za właściwe zakończenia. Umrze. Nie będzie drugiej szansy. Podobnie jak Heineman i Lenora, przez pewien czas korzystał z możliwości, jakie stwarzał Hexamon, ale potem zaczął się wahać i zbuntował się.

Karen nie podziela tych wątpliwości. Gdyby to na nią spadła skała, nie byłaby, tak jak teraz Larry, martwa. Zmagazynowana w implancie, oczekiwałaby na właściwy moment, by zmartwychwstać w nowym ciele, specjalnie wyhodowanym dla niej w jednej z gwiezdnych stacji. Wkrótce przywróconoby jej młodość i nie starzałaby się bardziej niżby sobie tego życzyła, ani też jej ciało nie mogłoby się zmieniać wbrew jej woli. To różniło ją od ludzi wokół i od jej męża.

Podobnie jak Karen, ich córka Andia nosiła kiedyś implant. Lanier nie protestował, choć czasem się tego wstydził. Obserwowanie, jak rośnie i zmienia się było wyjątkowym doświadczeniem. Zdał sobie sprawę, że łatwiej by mu było zaakceptować własną śmierć niż śmierć dziecka. Nie sprzeciwił się planom Karen, a Hexamon pobłogosławił dziecko jednej ze swych najwierniejszych sług i wyposażył je w implant. Lanier sam nie korzystał z tego cudu techniki, gdyż nie był on i nie mógł być dostępny dla wszystkich Ziemian.

Złośliwy los pokrzyżował plany Karen i przechytrzył inżynierów Hexamonu. Dwadzieścia lat później samolot którym leciała Andia, rozbił się nad wschodnim Pacyfikiem, a jej ciała nigdy nie odnaleziono. Możliwość powrotu córki do życia spoczywały w mule na dnie jakiejś ogromnej głębiny, jak mała marmurowa kulka, której nawet rozwinięta technologia Hexamonu nie potrafiła odnaleźć.

Otarł łzy z oczu i nadał twarzy oficjalny wygląd, by pozdrowić księdza, pobożnego młodego hipokrytę, którego nigdy nie lubił. “Dobre wino przybywa w dziwnym kielichu”, powiedział sobie kiedyś. “Posiadł mądrość, której mu zazdroszczę.”

Gdy rozpoczynali współpracę z Hexamonem, byli zachwyceni jego możliwościami. Heineman chętnie przyjął drugie ciało, a Lenora poddała się kuracji odmładzającej, by dorównać swemu mężowi. Potem zaprzestała kuracji, lecz teraz wyglądała na, co najwyżej, dobrze zachowaną siedemdziesiątkę...

Większość Rodowitych Ziemian nie miała dostępu do implantów. Nawet Ziemski Hexamon nie mógł zaopatrzyć każdego w konieczne urządzenia, a gdyby nawet było to możliwe, ziemskie kultury nie były przygotowane nawet do częściowej nieśmiertelności.

Lanier nie zgodził się na implant, choć przyjął medycynę Haxamonu. Nie wiedział do dziś, czy była to hipokryzja. Taka pomoc medyczna była dostępna dla większości, lecz nie dla wszystkich Rodowitych Mieszkańców, rozrzuconych po zrujnowanej Ziemi. Hexamon wykorzystywał swoje zasoby do granic możliwości, lecz przecież nie były one nieskończone.

Lanier tłumaczył sobie, że do wykonania pracy, którą się zajmował, potrzebne były zdrowie i sprawność fizyczna, a ponieważ pracował w ciężkich warunkach - odwiedzał wymarłe kraje, żył pośród śmierci, chorób i promieniowania - musiał korzystać z przywilejów hexamońskiej medycyny.

Starał się odgadnąć reakcję Karen. Taka strata. Wszyscy ci ludzie, odpadający, poddający się... Sądziła, że zachowują się nieodpowiedzialnie. Być może tak było, jednak tak jak on i Karen poświęcili oni znaczną część swego życia Uzdrowieniu i Wierze. W ciężkim trudzie wypracowali swoje przekonania, choć w jej oczach były one i tak nieodpowiedzialne.

Ich dług wobec stacji orbitalnych był niemożliwy do oszacowania. Lecz długu wdzięczności nie spłaca się miłością i lojalnością.

Lanier towarzyszył żałobnikom do malutkiego kościółka odległego o kilkaset metrów. Karen pozostała z tyłu, przy grobach. Płakała, lecz nie potrafił jej pocieszyć.

Potrząsnął głową tylko raz, gwałtownie i popatrzył w niebo.

Nikt nie przypuszczał, że tak się wszystko potoczy.

On sam z trudem mógł w to uwierzyć.

Gdy trzy młode kobiety rozkładały kanapki i poncz w pokoju pogrzebowym przy kościele, Lanier czekał, aż jego żona przyłączy się do stypy. Dwu i trzyosobowe grupy zbierały się w pokoju by, pomimo skrępowania, wspólnie przystąpić do składania kondolencji. Wdowa przyjmowała je wszystkie z odległym uśmiechem. “Straciła swoją pierwszą rodzinę w Śmierci”, przypomniał sobie. Ona i Larry, gdy odeszli na emeryturę z Uzdrawiania dziesięć lat temu, zachowywali się jak młodzieńcy. Chodzili z plecakiem po Wyspie Południowej, rozwijali najróżniejsze zainteresowania, czasem urządzali długie wycieczki piesze po Australii - raz popłynęli nawet na Borneo. Wyglądali na beztroskich, a Lanier zazdrościł im tego.

- Twoja żona ciężko to przeżyła - powiedział młody mężczyzna o czerwonej twarzy imieniem Fermont, podchodząc do samotnego Laniera. Fermont kierował ponownie nowo otwartą Irishmen Creek Station. Jego półdzikie merynosy można było dawniej spotkać wzdłuż całej drogi do Twizel, a on sam nie cieszył się opinią najlepszego obywatela. Zaprojektował sobie znak firmowy z nowozelandzką papugą, co było dość dziwne, jak na człowieka utrzymującego się z hodowli owiec. Mówiono, że kiedyś wyznał: “Nie jestem mniej wolny niż moje owce. Idę, gdzie chcę, a one robią to samo.”

- Wszyscy go kochaliśmy - powiedział Lanier. Nie wiedział, dlaczego miałby się nagle otworzyć przed tym prawie obcym człowiekiem o czerwonej twarzy, lecz wpatrując się w drzwi w oczekiwaniu na Karen, powiedział - Był przystojnym mężczyzną, choć prostym. Znał swoje granice. Ja...

Fremont podniósł krzaczaste brwi.

- Byliśmy razem na Kamieniu - powiedział Lanier.

- Tak słyszałem. Byliście zmieszam z aniołami.

Lanier potrząsnął głową. - Nienawidził tego.

- Zrobił dobrą robotę tu i gdzie indziej - powiedział Fremont. “Każdy jest szlachetny na pogrzebie.” Karen weszła przez drzwi. Fremont, który nie mógł mieć więcej niż trzydzieści pięć lat, spojrzał w jej kierunku i odwrócił się tyłem do Laniera, a jego oczy wyrażały zaciekawienie i namysł. Lanier porównywał siebie z tym młodym i pełnym wigoru mężczyzną: garbił się, miał całkowicie siwe włosy i ręce duże, brązowe i guzowate.

Karen nie wyglądała na więcej niż Fremont.


2

 

Ziemski Hexamon, Orbita Ziemska, Axis Euclid

 

- Porozmawiajmy - zaproponowała Suli Ram Kikura, wyłączając piktor na swoim kołnierzyku i siadając swobodnie na krześle. Olmy stał przy oknie w jej mieszkaniu - prawdziwym oknie w wewnętrznej ścianie Axis Euclid, które wychodziło na cylindryczną przestrzeń, niegdyś otaczającą centralną osobliwość Drogi. Teraz odsłaniała ona aeronautów ze skrzydłami jak u nietoperzy pływających we mgle, ruchome ogrody rozrywki, obywateli poruszających się po groblach utworzonych przez bladofioletowe pola - i mały łuk ciemności z lewej strony, okołoziemską przestrzeń widoczną poza wewnętrzną ścianą.

Kolory i treść przywiodły mu na myśl francuskie malarstwo z początków XX wieku: oto scena parkowa niespodziewanie pozbawiona grawitacji, przechadzające się pary ortodoksyjnych naderytów z dziećmi. Widok zmieniał się nieustannie, gdyż oś obracała się wokół swego wydrążonego środka, przynosząc wciąż nowe obrazy z życia Hexamońskiej społeczności. Olmy czuł, że już do niej nie należy.

- Słucham - powiedział nie patrząc na nią.

- Nie odwiedziłeś Tapiego od miesięcy. - Tapi był ich synem, stworzonym z ich zmieszanych psychik w pamięci Euclid City. Takie poczęcie wróciło do łask dopiero dziesięć lat temu. Przedtem, gdy ortodoksyjni naderyci władali sferami euklidejskimi, na porządku dnia były narodziny naturalne i narodziny ex utero - wraz z piekłem wielowiekowej tradycji Haxamonu. Stąd też dzieci bawiące się w Parku Przepływów za oknem Ram Kikury.

Olmy zmrużył oczy w poczuciu winy z powodu unikania kontaktów z synem. Sprawa ta zawsze szybko wypływała w rozmowie z Suli Ram Kikurą. - Ma się dobrze.

- Potrzebuje nas obojga. Twój reprezentant nie zastąpi ojca. Przygotowuje się do egzaminu wstępnego za kilka miesięcy i potrzebuje...

- Tak, tak. - Olmy prawie żałował, że w ogóle się na niego zdecydowali. Ciężar odpowiedzialności był zbyt duży, szczególnie teraz, gdy tyle sił pochłaniały mu badania. Po prostu nie miał czasu.

- Nie wiem, czy mam być wściekła na ciebie, czy nie - powiedziała. Napotkałeś coś trudnego. Podejrzewam, że kilka lat temu mogłabym zgadnąć, co to jest... - Jej głos był głęboki i równy, dobrze nad nim panowała, jednak nie potrafiła ukryć niepokoju i irytacji z powodu jego uporu. - Cenię cię na tyle, by spytać, co cię gnębi. “Cenię.” Najpierw byli kochankami przez tak wiele dziesięcioleci, że trudno by je dokładnie zliczyć. (”Siedemdziesiąt cztery lata,” przypomniała nieproszona pamięć implantu.) Uczestniczyli w najbardziej widowiskowym okresie historii Hexamonu. Nigdy poważnie nie zdobywał żadnej kobiety, poza Ram Kikurą. Zawsze wiedział, że dokądkolwiek pójdzie, z kimkolwiek nawiąże przelotny romans, zawsze potem wróci do niej. Była jego dopełnieniem - drugą połową, ani naderytą, ani geszelem w swej polityce, obrońcą przez całe życie, mistrzynią niepowodzeń, niedostrzegającą i niedostrzeganą. Z żadną inną nie stworzyłby Tapiego.

- Studiowałem. To wszystko.

- Ale nie powiesz mi, co studiowałeś. Cokolwiek by to nie było, zmieniłeś się.

- Po prostu patrzę przed siebie.

- Może wiesz o czymś, do czego nie jestem upoważniona? Wracasz z emerytur? Podróż na Ziemię...

Nie odpowiedział nic, więc wycofała się zaciskając mocno usta. - W porządku. Tajemnica. Coś związanego z ponownym otwarciem.

- Nikt czegoś takiego poważnie nie planuje - odparł Olmy, a jego głos zdradził lekkie rozdrażnienie, niestosowne u pięćsetletniego mężczyzny. Tylko Ram Kikura mogła przebić jego zbroję i wywołać taką reakcję.

- Nawet Korzeniowski się z tobą nie zgadza.

- Ze mną? Nigdy nie powiedziałem, że popieram ponowne otwarcie.

- To absurdalne - powiedziała. Teraz już oboje zapuścili sondy pod zbroje. - Porzucić Ziemię z powodu ograniczonych zasobów...

- To nawet mniej prawdopodobne - powiedział miękko.

- ... i ponownie otworzyć Drogę. To kłóci się ze wszystkim, co robiliśmy przez ostatnie czterdzieści lat.

- Nigdy nie powiedziałem, że tego pragnę - powtórzył.

Jej pełne pogardy spojrzenie zaszokowało go. Obcość między nimi nigdy nie była tak wielka, by jedno czuło intelektualną pogardę dla drugiego. Ich związek był zawsze mieszaniną namiętności i godności, nawet w okresie najgorętszych kłótni.

- Nikt tego nie chce, ale to byłoby podniecające, prawda? Mieć znów zadanie do wykonania, misję, wrócić do naszej młodości i lat największej potęgi. Znów nawiązać handel z Talsitem. Takie cuda w zanadrzu!

Olmy uniósł lekko jedno ramię potwierdzając, iż było w tym trochę prawdy.

- Nasza praca tutaj nie jest całkiem skończona. Musimy odzyskać całą naszą historię. To mnóstwo pracy.

- Nigdy nie sądziłem, że nasz rodzaj jest powściągliwy - zauważył Olmy.

- Czujesz zew obowiązku, prawda? Przygotowujesz się do tego, co według ciebie się zdarzy. - Suli Ram Kikura wyprostowała się i wstała, chwytając go za ramię bardziej w gniewie niż z miłością. - Czy nigdy nie myśleliśmy podobnie? Czy nasza miłość była tylko przyciąganiem się przeciwieństw? Nie zgadzasz się ze mną, że Rodowici Mieszkańcy mają prawo do indywidualności...

- Wszystko inne zniszczyłoby Uzdrowienie. - To, że powróciła do tego tematu po trzydziestu ośmiu latach, a on znalazł odpowiedź natychmiast, dowodziło, że stary spór jeszcze nie dogasi.

- A zatem nie dogadaliśmy się - stanęła na wprost niego.

Jako obrończyni Ziemi w latach po Odłączeniu i w początkowym okresie Uzdrowienia, Ram Kikura sprzeciwiała się wysiłkom Hexamonu, by zastosować wobec Rodowitych Mieszkańców talsit i inne rodzaje terapii umysłowych. Cytowała ówczesne prawo ziemskie i oddała sprawę do sądu Hexamonu argumentując, że Rodowici Mieszkańcy mają prawo nie poddawać się ani okresowym badaniom zdrowia psychicznego, ani korygującej terapii.

Ostatecznie jej sprzeciw został oddalony na mocy specjalnego prawa zwanego Aktem o Uzdrowieniu.

Tak postanowiono trzydzieści osiem lat wcześniej. Teraz prawie czterdzieści procent Ziemian poddano jakiemuś rodzajowi terapii. Kampania lecznicza została przeprowadzona stanowczo. W niektórych wypadkach przekroczono nieco uprawnienia, ale osiągnięto sukces. Choroby umysłowe i zachowania niefunkcjonalne zostały niemal całkowicie wykorzenione.

Ram Kikura zajęła się kolejnymi zagadnieniami, kolejnymi problemami. Pozostali wprawdzie kochankami, lecz ich stosunki była napięte od tamtego czasu.

Łącząca ich pępowina była bardzo mocna. Same nieporozumienia, nawet takie jak te, nie mogły jej zerwać. Ram Kikura nie rozpaczałaby ani nie okazałaby słabości typowych dla Rodowitych Mieszkańców, zaś Olmy pozbył się takich możliwości przed wiekami. Jej złość była wystarczająco wymowna nawet bez łez. Widział w tym wyjątkowy charakter obywatela Hexamonu, kontrolowane a jednak wyrażone uczucia, smutek, a przede wszystkim - zmartwienie.

- Zmieniłeś się przez ostatnie cztery lata - powiedziała. - Nie umiem tego określić... ale cokolwiek robisz, do czego się nie przygotowujesz, zawsze kurczy się ta twoja część, którą kocham.

Jego oczy zwęziły się.

- Nie będziesz o tym rozmawiać. Nawet ze mną. Potrząsnął wolno głową czując, jak jego wnętrze osiąga kolejny stopień uwiądu, wycofuje się na kolejne pozycje.

- Gdzie jest mój Olmy? - zastanawiała się Ram Kikura. - Co z nim zrobiłeś.

- Ser Olmy! Pański powrót napełnia nas radością. Jak udała się podróż? Prezydent Kies Farren Siliom stał na szerokiej przezroczystej platformie, a błękitny krąg Ziemi wchodził w pole widzenia poniżej niego w miarę jak obracał się Axis Euclid. Pomiędzy pokojem konferencyjnym a otwartą przestrzenią znajdowało się pięć tysięcy metrów kwadratowych jonowanego szkła oraz dwie warstwy pola trakcyjnego. Prezydent stał pośrodku otwartej pustki.

Strój Silioma - białe spodnie z afrykańskiej bawełny i czarna koszula bez rękawów z lnu Thistledown - podkreślał, że spoczywała na nim odpowiedzialność za dwa światy: Uzdrowioną Ziemię, nad której wschodnią półkulą, u jego stóp, rozpoczynał się poranek, i stacje orbitalne: Axis Euclid i Thoreau oraz asteroidalny statek gwiezdny Thistledown.

Olmy stał bokiem do pustej przestrzeni za zewnętrzną powłoką kosmicznego globu. Ziemia wyszła już z pola widzenia. Oddał oficjalny pokłon Farren Siliomowi po czym powiedział głośno: - Podróż miałem spokojną.

Przez trzy dni cierpliwie pisał listy - także podczas kłopotliwej wizyty u Suli Ram Kikury - zanim zdecydowano się go wysłuchać. Niezliczoną ilość razy czekał już na ministrów i pomniejszych urzędników. Zdał sobie sprawę, że z upływem wieków wytworzyła się w nim typowa dla starych żołnierzy postawa wyższości wobec przełożonych i pełnej szacunku protekcjonalności wobec urzędowej hierarchii.

- A pański syn?

- Nie widziałem go od pewnego czasu, panie prezydencie. Wiem, że ma się dobrze.

- Cały rocznik dzieci przystępuje wkrótce do egzaminów wstępnych - powiedział Farren Siliom. - Wszyscy będą potrzebowali ciał i zawodów, jeśli zdadzą tak dobrze jak, z pewnością, zda pański syn. To kolejne obciążenia dla naszych ograniczonych zasobów. - Tak. - Zaprosiłem moich dwu współpracowników, by uczestniczyli w części pańskiego wystąpienia - oświadczył prezydent składając ręce za plecami.

Dwa wyznaczone duchy - wyprojektowani reprezentanci osobowości przez pewien czas niezależni od oryginałów - pojawiły się obok prezydenta. Olmy rozpoznał jednego z nich, przywódcę neogeszelów w Axis Euclid, Toberta Thomsona Tikka, jednego z trzydziestu senatorów Euklidejskich w Nexus. Olmy prowadził dochodzenie w sprawie Tikka w początkowej fazie misji, choć nigdy nie spotkał senatora osobiście. Reprezentant Tikka wyglądał nieco bardziej elegancko i muskularnie niż oryginał. Był to sposób pokazywania się zdobywający popularność wśród bardziej radykalnych polityków w Nexus.

Pojawianie się częściowych osobowości nie było czymś nowym. Przez trzydzieści lat po Oddzieleniu, separacji Thistledown od Drogi, ortodoksyjni naderyci mieli władzę w Hexamonie i takie manifestacje rozwiniętej technologii były zarezerwowane na specjalne okazje. Teraz ich użycie było na porządku dziennym. Przedstawiciel neogeszelów, taki jak Tikk, nie miał nic przeciwko rozsyłaniu swoich reprezentantów po Hexamonie, nawet z błahych powodów.

- Pan Olmy zna już senatora Tikka. Nie sądzę, aby miał pan okazję spotkać senatora Rasa Mishineya, który jest senatorem Australii i Nowej Zelandii. W tej chwili jest w Melbourne.

- Proszę wybaczyć drobne spóźnienie, panie Olmy - powiedział Mishiney.

- To drobiazg - odparł Olmy. Przesłuchanie było czystą formalnością, gdyż większość jego raportów była zanotowana ze wszelkimi szczegółami i grafikami. Tym bardziej zaskoczyło go, że Farren Siliom zaprosił świadków. Dobry przywódca wie, kiedy dopuścić przeciwnika - lub przeciwników - do wysokich funkcji. Olmy wiedział niewiele o Mishineyu.

- Proszę mi pozwolić jeszcze raz przeprosić za zakłócenie panu zasłużonego odpoczynku emerytalnego. - Światło ziemskie zalało prezydenta. Cała stacja obróciła się i Ziemia znów przesuwała się pod nimi. - Wypełniał pan swoje obowiązki przez stulecia. Uznaliśmy, że najlepiej skorzystać z pomocy kogoś z pańskim doświadczeniem i wiedzą. Problemy, z którymi się teraz borykamy, mają oczywiście charakter historyczny...

- Problemu kultury, być może - Tikk wszedł mu w słowo. Olmy uznał, że to dość zuchwałe, gdy reprezentant osoby przerywa prezydentowi - to był właśnie styl neogeszeli.

- Zakładam, że czcigodni goście znają zadanie, które mi pan wyznaczył - powiedział Olmy, kłaniając się duchom. “Ale nie całe zadanie.” Prezydent powstał. Księżyc prześlizgnął się pod nimi - malutki platynowy sierp. Wszyscy czterej stali w pobliżu środka platformy, sylwetki gości dyskretnie migotały, zdradzając ich niekompletną naturę. - Mam nadzieję, że to zadanie jest mniej żmudne niż te, dzięki którym zdobył pan sławę.

- Absolutnie nie żmudne, panie prezydencie. Obawiałem się, że utracę łączność z istotą Hexamonu.

Prezydent uśmiechnął się. Nawet Olmy nie mógł sobie wyobrazić starego konia bojowego poświęcającego się studiom w domowym zaciszu.

- Wysłałem pana Olmy'ego z misją do Uzdrowionej Ziemi, aby bezstronnie zbadał, jak układają się nasze wzajemne stosunki. To było konieczne, zważywszy na cztery zamachy na urzędników Hexamonu i ziemskich przywódców. My w Hexamonie nie jesteśmy przyzwyczajeni do tak... skrajnych postaw.

- To mogą być ostatnie pozostałości politycznej przeszłości Ziemi, ale mogą też wskazywać na napięcia, których nie jesteśmy świadomi - skutek naszego ,,zaciskania pasa” w stacjach orbitalnych.

- Poprosiłem go, by przygotował sprawozdanie z postępów Uzdrowienia na Ziemi. Niektórzy sądzą, że zostało zakończone i nie ma już nic więcej do zrobienia. Ja nie jestem o tym przekonany. Ile czasu i ile wysiłku trzeba poświęcić, by przywrócić pełnię zdrowia na Ziemi?

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin