Bagley Desmond - List Vivero.rtf

(906 KB) Pobierz

Desmond Bagley

 

 

 

 

 

List Vivero

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Przełożył:

ANDRZEJ GOSTOMSKI


Rozdział l

 

Drogę do West Country pokonałem w dobrym czasie. Szosa była pusta i tylko od czasu do czasu oślepiał mnie jakiś samochód nadjeżdżający z przeciwka. Za Honiton zjechałem z drogi, wyłączyłem silnik i zapaliłem papierosa. Nie chciałem zjawić się na farmie o tak nieprzyzwoicie wczesnej porze. Poza tym chciałem jeszcze przemyśleć parę rzeczy.

Mówi się, że ten, kto podsłuchuje, nigdy nie usłyszy komplementów na swój temat. Z punktu widzenia logiki takie stwierdzenie ma wątpliwą wartość, ale nie udało mi się podważyć go empirycznie. Nie zamierzałem podsłuchiwać — są takie sytuacje, gdy nie można się taktownie wycofać — po prostu przypadkowo usłyszałem opinię o sobie, której wolałbym chyba nie znać.

Zdarzyło się to poprzedniego dnia na przyjęciu, jednym ze zwykłych, na wpół improwizowanych spotkań, w które obfituje rozbawiony Londyn. Poszliśmy na imprezę, bo Sheila tego chciała, a jej znajomy był znajomym gospodarza. Dom znajdował się w tej części Golders Green, którą mieszkańcy chętniej nazywali Hampstead, a właścicielem był przedsiębiorczy młodzieniec świetnie zorientowany w sprawach mody. Pracował w przemyśle płytowym, a w wolnych chwilach uczestniczył w wyścigach samochodowych. Swoją uwagę poświęcał mniej więcej w połowie ględzeniu o teoriach Marshalla, MacLuhana, w połowie zaś wyścigom formuły I na torze Brand's Hatchery. Wszystko to nadwerężało bębenki moich uszu. Ani Sheila, ani ja nie znaliśmy go osobiście — była to właśnie tego rodzaju impreza.

Najpierw zostawiało się płaszcze w sypialni, a potem człowiek zanurzał się w szum bezładnej paplaniny, ściskał szklankę ciepłej whisky i rozpaczliwie usiłował nawiązać kontakt z ludźmi. Większość z nich była sobie obca, mimo że sprawiali wrażenie, jakby znali się od lat, co stwarzało dodatkową trudność dla samotnego intruza. W panującym gwarze usiłowałem uchwycić sens słownego ping-ponga, który zastępuje przy takich okazjach zwyczajne rozmowy, ale wkrótce mnie to znudziło. Jednak Sheila najwyraźniej nieźle sobie radziła, więc widząc, że się to zapowiada na dłużej, westchnąłem i sięgnąłem po następnego drinka.

W połowie wieczoru zabrakło mi papierosów. Pamiętałem, że gdzieś w kieszeni płaszcza miałem nową paczkę, więc udałem się do sypialni. Ktoś zabrał płaszcze z łóżka i rzucił je na podłogę za dużym awangardowym parawanem. Grzebałem w tej stercie, usiłując odnaleźć swój, gdy ktoś wszedł do pokoju. Usłyszałem kobiecy głos:

— Ten facet, z którym przyszłaś, to zupełny dureń, no nie?

Po głosie łatwo rozpoznałem niejaką Helen, blondynkę, którą przyprowadził jakiś facet będący typową duszą towarzystwa. Sięgnąłem do kieszeni płaszcza, znalazłem papierosy i nagle znieruchomiałem, słysząc Sheilę:

— Owszem.

— Nie wiem, po co sobie zawracasz nim głowę — powiedziała Helen.

— Też nie wiem — roześmiała się Sheila. — Zawsze lepiej mieć pod ręką jakiegoś mężczyznę. Dziewczyna powinna mieć się z kim pokazać.

— Mogłaś wybrać kogoś weselszego. Ten to zupełny ponurak. Co on robi?

— Chyba jest księgowym. Nie mówi zbyt wiele na ten temat. Ot, taki szary człowieczek na szarej posadce. Rzucę go, gdy tylko znajdę sobie kogoś ciekawszego.

Pozostałem za parawanem w śmiesznym półprzysiadzie. Po tym, co usłyszałem, z pewnością nie mogłem się pokazać. Dobiegało mnie przytłumione trajkotanie od strony toaletki, gdzie dziewczyny poprawiały makijaż. Przez kilka minut paplały o fryzurach, po czym Helen zapytała:

— Co się stało z Jimmym Jak-mu-tam?

— O, ten był zbyt drapieżny — zachichotała Sheila. — Przebywanie w jego towarzystwie nie było bezpieczne. Podniecający, owszem, ale w ubiegłym miesiącu firma wysłała go za granicę.

— Nie sądzę, żeby ten obcy mu dorównywał.

— Jemmy jest w porządku — odparła Sheila zdawkowo. — Nie muszę się przy nim martwić o cnotę. To, dla odmiany, bardzo uspokajające.

— A może to pedał? — spytała Helen.

— Nie wydaje mi się — odrzekła Sheila, ale w jej głosie dźwięczała nuta wątpliwości. — Sądząc z zachowania, nie.

— Nigdy nie wiadomo. Wielu z nich dobrze się maskuje. Jaki ładny odcień szminki, co to jest?

Ponownie zaczęły paplać o błahostkach, podczas gdy ja pociłem się za parawanem. Wydawało się, że upłynęła godzina, zanim skończyły, mimo że w rzeczywistości nie trwało to dłużej niż pięć minut. Kiedy wreszcie usłyszałem trzaśniecie drzwiami, ostrożnie wstałem, wyszedłem z ukrycia i zszedłem na dół, by znowu wmieszać się w tłum gości.

Cierpliwie dotrwałem do chwili, gdy Sheila miała dość, i odwiozłem ją do domu. Byłem prawie zdecydowany, by jej udowodnić w jedyny możliwy sposób, że nie jestem pedałem, ale szybko porzuciłem tę myśl. Gwałt nie należy do moich ulubionych rozrywek. Wysadziłem Sheilę w pobliżu mieszkania, które zajmowała z dwiema innymi dziewczynami, i serdecznie pożegnałem się. Musiałbym być bardzo spragniony czyjegoś towarzystwa, by chcieć zobaczyć się z nią ponownie.

 

 

Szary człowieczek na szarej posadce... czy rzeczywiście tak widzieli mnie inni? Nigdy się nad tym specjalnie nie zastanawiałem. Jak długo interesy oparte będą na cyfrach, tak długo potrzebni będą księgowi, żeby w nich mieszać. Zajęcie to zresztą nigdy nie wydawało mi się szarą robotą, zwłaszcza po wprowadzeniu komputerów. Nie mówiłem o swojej pracy, bo czyż jest to temat do rozmowy z dziewczyną? O zaletach języków komputerowych takich jak COBOL czy ALGOL nie da się gawędzić tak błyskotliwie, jak o tym, co powiedział John Lennon na ostatniej sesji nagraniowej. Tyle o pracy, ale co ze mną? Czy rzeczywiście nie mam klasy i jestem bez gustu? Szary i mało interesujący? Bardzo możliwe, że właśnie tak mnie widzą inni. Nigdy nie należałem do tych, co to mają serce na dłoni, byłem też może jak na dzisiejsze czasy zbyt zasadniczy. Nie odpowiadała mi atmosfera swobody obyczajowej Anglii połowy lat sześćdziesiątych — tandetna, szalona, niekiedy wprost wulgarna. Mogłem się bez tego obejść. Cóż, taki ze mnie Johnny Niedzisiejszy.

Sheilę poznałem przed miesiącem zupełnie przypadkowo. Teraz, przypominając sobie rozmowę podsłuchaną w sypialni, wiem, jak to musiało wyglądać. Jimmy Jak-mu-tam akurat zniknął z jej życia, więc przyczepiła się do mnie. Miałem przez jakiś czas pełnić funkcję substytutu.

Z różnych powodów, z których najważniejszy można wyrazić przysłowiem: „Kto się raz sparzył, ten na zimne dmucha", nie miałem zwyczaju wskakiwać na oślep do łóżka dopiero co poznanej dziewczyny. Jeżeli więc Sheila tego się spodziewała czy nawet pragnęła, wybrała nieodpowiedniego faceta. Cóż to za cholerne towarzystwo, w którym każdego nieco bardziej wstrzemięźliwego mężczyznę natychmiast posądza się o homoseksualizm.

Być może byłem głupi, biorąc sobie tak mocno do serca tę złośliwą gadaninę pustych kobiet, ale spojrzenie na siebie oczyma innych bywa zbawienne, skłania do przyjrzenia się sobie z dystansu. I to właśnie czyniłem, siedząc w samochodzie w pobliżu Honiton.

Krótka charakterystyka: Jeremy Wheale, z dobrego ziemiańskiego rodu o silnych tradycjach rodzinnych. Wstąpił na uniwersytet, może nie najlepszy, ale skończył w nim z wyróżnieniem matematykę i ekonomię. Obecnie, w wieku trzydziestu jeden lat, księgowy wyspecjalizowany w obsłudze komputerów, z dobrymi perspektywami na przyszłość. Charakter: introwertyk, zamknięty w sobie, ale nie przesadnie. W wieku 25 lat przeżył płomienny romans, który wyjałowił go uczuciowo. Obecnie ostrożny w kontaktach z kobietami. Hobby — w zaciszu czterech ścian rozrywki matematyczne i szermierka, na wolnym powietrzu — nurkowanie z akwalungiem. Majątek w gotówce, na bieżącym rachunku bankowym 102 funty, 18 szylingów i 4 pensy, papiery wartościowe i akcje o wartości rynkowej 940 funtów. Do tego przestarzały ford cortina, w którym właśnie siedzi i rozmyśla, jeden zestaw hi-fi wysokiej klasy, jeden komplet sprzętu do nurkowania w bagażniku samochodu. Pasywa — własna osoba.

I cóż w tym złego? Pomyślmy raczej, co w tym wszystkim dobrego? Może Sheila miała rację, określając mnie jako szarego człowieka, ale tylko w pewnym sensie. Spodziewała się Seana Connery'ego przebranego za Jamesa Bonda, a dostała mnie — po prostu dobrego, staroświeckiego, przeciętnego człowieka.

Sprawiła jednak, że spróbowałem spojrzeć na siebie obiektywnie, a to, co zobaczyłem, nie napawało optymizmem. Patrząc w przyszłość tak daleko, jak tylko potrafiłem, widziałem siebie, jak układam coraz bardziej skomplikowane programy do coraz bardziej skomplikowanych komputerów na żądanie ludzi, którzy zrobili majątek. Bezbarwna perspektywa, by nie określić tego nadużywanym już słowem — szara! A może wpadłem w rutynę i przejąłem zachowanie typowe dla ludzi w średnim wieku, zanim jeszcze nadszedł mój czas?

Wyrzuciłem przez okno niedopałek trzeciego papierosa i uruchomiłem silnik. Nie sądziłem, żebym mógł wiele zmienić, i czułem się całkiem zadowolony ze swojego losu. Chociaż już może nie tak szczęśliwy i zadowolony jak przedtem, zanim Sheila wsączyła we mnie swą truciznę.

Z Honiton do farmy w pobliżu Totnes jest około półtorej godziny jazdy, jeśli wyjedzie się wcześnie rano, by uniknąć weekendowego tłoku na obwodnicy Exeteru. Dokładnie po 90 minutach zatrzymałem się, tak jak to zawsze robiłem, na poboczu przy Outler's Corner, gdzie teren opadał w dolinę i otwierała się przerwa w wysokim żywopłocie. Wysiadłem z samochodu i wygodnie oparłem się o ogrodzenie.

Urodziłem się tutaj trzydzieści jeden lat temu, na farmie, która przytulona do doliny pozostawała z nią w takiej harmonii, jak gdyby była tworem natury, a nie dziełem człowieka. Wybudował ją Wheale i Wheale'owie mieszkali na niej już ponad czterysta lat. Zgodnie z rodzinną tradycją najstarszy syn dziedziczył farmę, a młodsi zaciągali się na statki. Naruszyłem te reguły, oddając się interesom, ale mój brat, Bob, trzymał się farmy Hay Tree i dbał o ziemię. Nie zazdrościłem mu tego, gdyż był lepszym farmerem, niż ja mógłbym kiedykolwiek zostać. Nie pociąga mnie ani hodowla bydła, ani owiec i przy tego rodzaju pracy dostałbym chyba kręćka. Obecnie cały mój wkład polega na pomocy w prowadzeniu prawidłowej księgowości i doradzaniu Bobowi w sprawach inwestycji.

Wśród Wheale'ów byłem nietypową jednostką. Na końcu długiej linii łowców lisów, morderców bażantów, średniorolnych farmerów znaleźliśmy się my, Bob i ja. Bob podtrzymywał tradycje, dobrze uprawiał ziemię, jak wariat polował na lisy i największą przyjemność sprawiało mu brutalne strzelanie do celu przez cały dzień, a ja byłem tym dziwolągiem, który jako chłopiec nie lubił masakrowania królików za pomocą wiatrówki, a jako mężczyzna za pomocą strzelby. Rodzice, gdy jeszcze żyli, patrzyli na mnie z zakłopotaniem i chyba stanowiłem duży problem dla ich nieskomplikowanych umysłów. Nie byłem normalnym dzieckiem, nie psociłem, natomiast przejawiałem nietypową dla Wheale'ów ochotę do czytania książek i zdolności robienia różnych cudów z cyframi. Często kręcono głową z powątpiewaniem i mówiono: „Cóż też z tego chłopaka wyrośnie?"

Zapaliłem papierosa i obłok dymu rozsnuł się w rześkim porannym powietrzu. Uśmiechnąłem się, widząc, że z kominów farmy nie unosi się jeszcze dym. Bob musiał zaspać. Zdarzało mu się to wtedy, gdy zasiedział się do późnej nocy w którymś ze swoich ulubionych pubów, w Kingsbridge Inn czy Cott Inn. Ten radosny zwyczaj mógł się jednak skończyć z chwilą, gdy się ożeni. Byłem zadowolony, bo nareszcie miał zamiar to zrobić. Trochę się już martwiłem, nie mogąc wyobrazić sobie Hay Tree bez Wheale'ów, a gdyby Bob umarł jako kawaler, pozostałbym tylko ja, a z pewnością nie chciałem zajmować się farmerstwem.

Wsiadłem do samochodu, przejechałem jeszcze kawałek, potem skręciłem na drogę dojazdową do farmy. Bob zniwelował ją i pokrył nową nawierzchnią — zrobił w końcu coś, o czym mówił od lat.

Zjeżdżałem w dół na luzie obok rozłożystego dębu, który, jak głosiła rodzinna legenda, zasadził mój pradziadek. Minąłem zakręt wiodący wprost na podwórze farmy. Raptem przyhamowałem, bo dostrzegłem, że jakiś człowiek leży na środku drogi.

Wysiadłem z wozu i spojrzałem na niego. Leżał twarzą w dół, z jednym ramieniem odrzuconym w bok, a gdy uklęknąłem i dotknąłem jego dłoni, okazało się, że była już zimna jak kamień. Ja też skamieniałem, kiedy obejrzałem tył jego głowy. Ostrożnie spróbowałem unieść ją, ale nastąpiło już stężenie pośmiertne i musiałem odwrócić ciało na plecy, by zobaczyć twarz. Odetchnąłem z ulgą, gdy zobaczyłem, że to obcy człowiek.

Nie miał lekkiej śmierci, ale za to szybką. Świadczyły o tym jego rysy. Usta, ściągnięte w grymasie bólu, odsłoniły zęby, a otwarte oczy wpatrywały się ponad moim ramieniem w poranne niebo. Pod nim czerwieniła się spora kałuża na wpół zakrzepłej krwi pokrywającej również jego pierś. Nikt nie mógłby utracić tyle krwi powoli, musiała buchnąć nagle silnym strumieniem, przynosząc szybką śmierć.

Uniosłem się i rozejrzałem wkoło. Było bardzo cicho i słyszałem tylko pogwizdywanie kosa, a żwir, gdy przesunąłem stopę, zachrzęścił nienaturalnie głośno. Od strony domu dobiegał ponury skowyt psa, potem nieco bliżej rozległo się wściekłe ujadanie i młody owczarek wypadł zza rogu, obszczekując mnie zajadle. Nie był jeszcze dorosły, mógł mieć dziewięć miesięcy, więc uznałem, że to jeden ze szczeniaków starej Jess.

Wyciągnąłem rękę i strzeliłem palcami. Agresywne warczenie przemieniło się w radosny skowyt i pies, machając ogonem, zbliżył się przymilnym truchtem. Nagle od strony domu rozległo się wycie drugiego. Odgłos ten zjeżył mi włosy na głowie. Wszedłem na podwórze i od razu dostrzegłem, że drzwi do kuchni były uchylone. Delikatnie pchnąłem je i zawołałem: — Bob!

Zasłony były zaciągnięte, więc w pomieszczeniu panował półmrok. Wyczułem jednak jakiś ruch i usłyszałem groźne warczenie. Otworzyłem drzwi jeszcze szerzej, by wpuścić więcej światła, i ujrzałem starą Jess, skradającą się do mnie z wyszczerzonymi kłami.

— Już dobrze, Jess — powiedziałem łagodnie. — Już dobrze, staruszko. — Znieruchomiała, przyjrzała mi się uważnie i przestała warczeć. Poklepałem się po nodze. — Chodź tu, Jess.

Nie chciała podejść. Zamiast tego zaskomliła smutno i zniknęła za dużym kuchennym stołem. Poszedłem za nią i zobaczyłem, jak pochyla się nad ciałem Boba.

Ręce miał chłodne, ale nie trupio zimne, a na nadgarstku wyczułem słaby puls. Cały przód koszuli nasiąkł świeżą krwią płynącą z okropnej rany na piersi. Wiedziałem, że przy tak poważnych obrażeniach nie wolno go ruszać. Pobiegłem szybko na górę, ściągnąłem koce z łóżka i zniosłem na dół, by go okryć i ogrzać.

Nic więcej nie mogłem zrobić. Podszedłem do telefonu i wykręciłem numer 999.

— Mówi Jeremy Wheale z farmy Hay Tree. Była tu strzelanina. Jeden człowiek nie żyje, drugi jest ciężko ranny. Proszę o doktora, karetkę i policję. W takiej właśnie kolejności.

 


Rozdział 2

 

W godzinę później rozmawiałem z Dave'em Goosanem. Karetka zabrała już Boba. Jego stan był ciężki i doktor Grierson wyperswadował mi jazdę do szpitala.

— To zbyteczne, Jemmy. Zawadzałbyś tylko i byłbyś nieznośny. Wiesz, że zrobimy wszystko, co w naszej mocy.

— Jakie ma szansę? — zapytałem. Grierson pokręcił głową.

— Prawdę mówiąc, niewielkie. Ale powiem ci coś więcej, gdy mu się przyjrzę bliżej.

Rozmawiałem więc z Dave'em Goosanem, policjantem. Gdy go widziałem ostatnio, był sierżantem, a teraz już inspektorem. Chodziłem do szkoły z jego młodszym bratem, Harrym, który także wylądował w policji. Ten zawód był już tradycją w ich rodzinie.

— Brzydka sprawa, Jemmy — powiedział. — Przekracza moje kompetencje. Mam zbyt niską rangę, by zajmować się morderstwem. Przyślą nadinspektora z Newton Abbot.

— Kto został zamordowany?

Zakłopotany wyciągnął rękę w kierunku podwórza.

— Przepraszam. Nie chciałem przez to powiedzieć, że twój brat kogoś zamordował. W każdym razie została popełniona zbrodnia.

Byliśmy w pokoju gościnnym i przez okno widziałem ruch w obejściu. Ciało, przykryte już teraz plastikową płachtą, ciągle jeszcze leżało w tym samym miejscu. Było tam również z tuzin policjantów, cywilów i mundurowych. Kilku z nich sprawiało wrażenie zajętych tylko rozmową, ale pozostali dokładnie przetrząsali podwórze.

— Kim on był, Dave? — spytałem.

   — Nie wiem jeszcze — skrzywił się. — Opowiedz mi tę historię od początku.  Musimy to zrobić dokładnie,  Jemmy, bo nadinspektor wypruje ze mnie flaki. To pierwsza zbrodnia, z którą mam do czynienia. — Wyglądał na bardzo zmartwionego.

Powtórzyłem więc wszystko jeszcze raz: jak przyjechałem na farmę, jak znalazłem martwego mężczyznę, a później Boba. Kiedy skończyłem, Dave zapytał:      — Odwróciłeś tylko ciało, nic więcej?

— Myślałem, że to Bob — odparłem. — Sylwetka i włosy wydawały mi się podobne.

— Powiem ci coś — przerwał mi Dave. — On mógł być Amerykaninem, w każdym razie jego ubranie o tym świadczy. Czy to ci coś mówi?

— Nic.

— W porządku — westchnął — i tak dowiemy się o nim wszystkiego wcześniej czy później. Został zastrzelony z bliskiej odległości. Według lekarza rozerwana aorta spowodowała ten silny krwotok. Zbadaliśmy też strzelbę twojego brata, strzelano z obu luf.

— Wobec tego Bob go zastrzelił — powiedziałem cicho. — Ale to jeszcze nie świadczy o morderstwie.

— Oczywiście, że nie. Zrekonstruowaliśmy dość dokładnie wszystko, co się tutaj wydarzyło, i wygląda to na działanie w obronie własnej. Ten człowiek był złodziejem, tyle już wiemy na pewno.

— Co ukradł?

— Chodź ze mną, to ci pokażę. Ale idź po moich śladach i nie zbaczaj z drogi.

Podążyłem za nim na podwórze, niemal depcząc mu po piętach. Zataczając półkole, zbliżyłem się do ściany kuchni. Zatrzymał się i spytał:

— Czy już to kiedyś widziałeś?

Spojrzałem tam, gdzie wskazywał, i zobaczyłem tacę, która, odkąd pamiętam, stała zawsze na górnej półce kuchennego kredensu. Moja matka miała zwyczaj zdejmować ją od czasu do czasu i polerować, ale tak naprawdę to używała jej tylko z okazji świąt lub innych wyjątkowych wydarzeń. Na Boże Narodzenie stawiano ją wypełnioną owocami na środku wigilijnego stołu.

— Chcesz mi powiedzieć, że został zabity dlatego, bo próbował zwinąć mosiężną tacę? Że to z jej powodu strzelał do Boba? — Pochyliłem się, by ją podnieść, lecz Dave złapał mnie za rękę. Spojrzał na mnie uważnie.

— Może nie wiedziałeś, ale to nie mosiądz, Jemmy, to złoto!

Gapiłem się na niego z osłupieniem. Mimowolnie otworzyłem usta, ale zamknąłem je w ostatniej chwili, nim muchy zdążyły wlecieć do środka.

— Ale to zawsze była mosiężna taca — powiedziałem bezmyślnie.

— Bob też tak sądził — zgodził się Dave. — Odkrył to dopiero niedawno. Muzeum w Totnes organizowało specjalną wystawę lokalnych staroci i wtedy poproszono Boba o wypożyczenie tacy. Jest chyba w waszej rodzinie od dawna.

— Podobno już dziadek mojego dziadka o niej wspominał — powiedziałem.

— No, to trochę już tu jest. Tak czy inaczej Bob wypożyczył ją do muzeum i tam została wystawiona razem z innymi rzeczami. Wtedy ktoś powiedział, że to złoto, i na Boga, okazało się, że to prawda! Dla pracowników muzeum sytuacja stała się bardzo kłopotliwa i wtedy, dla odmiany, poprosili Boba, żeby zabrał tacę z powrotem. Nie była przecież ubezpieczona, a zaczęły krążyć pogłoski o możliwości kradzieży. Pisano też o tym w prasie, zamieszczono fotografíe, a przecież zamki muzeum w Totnes każdy sprytniejszy chłopak mógłby otworzyć zwykłą szpilką do włosów.

— Nie widziałem prasowych komentarzy.

— Wiadomość o tym nie dotarła do prasy ogólnokrajowej — powiedział Dave. — Podały ją tylko gazety lokalne. W każdym razie Bob zabrał tacę z muzeum. Słuchaj, czy on wiedział, że przyjedziesz na ten weekend?

— Zadzwoniłem do niego w czwartek. Opracowałem plan modernizacji farmy i sądziłem, że go zainteresuje.

— No, to wszystko jasne. Tego odkrycia dokonano chyba z dziesięć dni temu i pewnie chciał ci zrobić niespodziankę.

— Udało mu się — powiedziałem z goryczą, spoglądając na tacę.

— Musiała być bardzo cenna, przynajmniej ze względu na złoto — kontynuował Dave. — Mogła zwrócić uwagę złodzieja. A do tego eksperci twierdzą, że jest w niej coś, co powiększa jeszcze jej wartość. Nie potrafię ci nic więcej powiedzieć, bo przecież nie jestem antykwariuszem. — Potarł kark dłonią. — Jest jedna rzecz w tym wszystkim, która mnie naprawdę martwi. Chodź i popatrz na to, tylko nie dotykaj.

Przeprowadził mnie przez podwórze i podeszliśmy do ciała z drugiej strony. Kawałek matowej folii przykrywał jakiś przedmiot na ziemi.

— To z tego strzelano do twego brata.

Uniósł płachtę í wtedy zobaczyłem broń — starodawną krócicę.

— Kto chciałby używać czegoś takiego? — spytałem.

— Paskudne, prawda?

Pochyliłem się, przyjrzałem dokładniej i zrozumiałem swoją pomyłkę. To wcale nie była krócica, ale strzelba z krótko obciętymi lufami i kolbą, z której pozostała jedynie rękojeść. Dave powiedział:

— Który złodziejaszek przy zdrowych zmysłach poszedłby na robotę z takim obrzynkiem? Za samo posiadanie czegoś takiego dostałby rok. I jeszcze coś: były dwie.

— Strzelby?

— Nie, osoby. Co najmniej dwie. Dalej, przy drodze dojazdowej, parkował jakiś samochód. Znaleźliśmy w błocie ślady kół i krople oleju. Sądząc po wczorajszej pogodzie, można przypuszczać, że samochód skręcił na drogę po dziesiątej wieczorem. Grierson twierdzi, że ten facet został zastrzelony przed północą. Stawiam sto do jednego, że samochód i ten facet są ze sobą powiązani. Wóz sam nie odjechał, musiał więc być jeszcze jeden mężczyzna.

— Albo kobieta — wtrąciłem.

— Być może — zgodził się Dave. Nagle przyszła mi do głowy pewna myśl:

— A gdzie byli Edgecombe'owie ostatniej nocy? — Jack Edgecombe był totumfackim Boba na farmie, a jego żona, Madge, prowadziła mojemu bratu gospodarstwo. Mieli własne małe mieszkanie w głównym budynku farmy. Wszyscy pozostali pracownicy mieszkali w swoich domach.

— Stwierdziłem to — powiedział Dave. — Są teraz, jak sprawdziłem, na wakacjach na Jersey. Twój brat był sam. Od strony domu nadszedł umundurowany policjant.

— Inspektorze, jest pan pilnie proszony do telefonu.

Dave przeprosił mnie i odszedł, a ja zostałem sam na sam z potokiem chaotycznych myśli. Dave szybko powrócił i gdy zobaczyłem jego poważną twarz, wiedziałem już, co ma ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin