Montgomery+Lucy+Maud+-+Emilka+01+-+Emilka+ze+srebrnego+nowiu.pdf

(780 KB) Pobierz
Lucy Maud Montgomery
Lucy Maud Montgomery
Emilka ze Srebrnego Nowiu
Tom 1
Całość w tomach
Polski Związek Niewidomych
Zakład Wydawnictw i Nagrań
Warszawa 1990
Przełożyła -
Maria Rafałowicz_Radwanowa
Tłoczono w nakładzie 20 egz.
pismem punktowym dla niewidomych
w Drukarni PZN,
Warszawa, ul. Konwiktorska 9
Pap. kart. 140 g kl. Iii_Bą1
Przedruk z wydawnictwa
„Krajowa Agencja Wydawnicza”,
Warszawa 1988
Całość nakładu 100 egz.
Pisała K. Pabian
Korekty dokonały
U. Maksimowicz
i B. Krajewska
Domek w wąwozie był położony o „milę drogi od zewsząd”, jak mówili mieszkańcy
Boru Majowego. Wąwóz ten stanowiła trawą porosła dolinka; domek wyglądał na tym
tle, jakby nie był dziełem rąk ludzkich, tak jak inne budynki, lecz jakby wyrósł
tam nagle jako wielki, brunatny grzyb. Prowadziła do niego wąska, zielenią
zarośnięta ścieżka, ukryta przed ludzkim okiem przez zwarty szereg młodych
krzewów. Nie było stamtąd widać żadnego innego domostwa, chociaż miasteczko
położone było na wzgórzu.
- Helena Greene mówiła, że jest to najbardziej samotne miejsce na świecie i zapewniała, że
nie pozostałaby tam ani przez jedną dobę, gdyby jej nie było żal dziecka.
Emilka nie wiedziała, że jest przedmiotem współczucia; nie wiedziała również, co znaczy
samotność. Ona miała towarzystwa pod dostatkiem: ojciec, Kicia, Nieznośnik; Królowa
Wichrów też jest w pobliżu; a drzewa: Adam i Ewa, Świerk Wyniosły, a wszystkie te
zaprzyjaźnione z nią dzieci_krzewy!
Nie zapominajmy też o „promyku”. Nigdy nie wiedziała, kiedy on zabłyśnie, a ciągła
możliwość napełniała ją radością wyczekiwania.
Emilka wymknęła się o zmierzchu na przechadzkę. Chłodno było. Przez całe życie pamiętać
będzie ową przechadzkę, może dlatego, że opromieniona była jakimś feerycznym pięknem, a
może dlatego, że po raz pierwszy owego tygodnia rozbłysnął „promyk”, ale
najprawdopodobniej dlatego, że zdarzyło się to, co się zdarzyło, gdy wróciła z tej właśnie
przechadzki.
Był to posępny dzień pierwszej
połowy maja; chmury ustawicznie groziły deszczem, ale deszcz nie spadł ani razu.
Ojciec spędził cały dzień na szezlongu w saloniku. Dużo kaszlał, rozmawiał
niewiele. Dla Emilki było to rzeczą niezwykłą. Tego dnia leżał przeważnie z
rękami podłożonymi pod głowę, a jego wielkie, podkrążone oczy utkwione były z
sennym wyrazem, jak gdyby nic nie widziały, w zachmurzone niebo, którego skrawek
widoczny był pomiędzy gałęziami sosen, rosnących przed gankiem. Sosny te
nazywano Adamem i Ewą, gdyż Emilka zauważyła niegdyś wybitne podobieństwo między
ich stosunkiem do trzeciego drzewa, małej jabłoni, a pozycją Adama i Ewy wobec
drzewa wiadomości dobrego i złego, odmalowaną na staroświeckim obrazku w książce
Heleny Greene. Drzewo wiadomości dobrego i złego wyglądało zupełnie tak samo,
jak ta krępa jabłoń, a Adam i Ewa stali po obu stronach, sztywni, jakby
zastygli, zupełnie tak jak te dwie sosny.
Emilka zastanawiała się, o czym ojciec myśli, ale nigdy nie nudziła go
pytaniami, gdy kaszel się wzmagał. Pragnęła tylko mieć kogoś do rozmowy. Tego
dnia Helena Greene też nie była usposobiona do pogawędki. Wciąż zrzędziła, a to
znaczyło, że Helena była czymś strapiona. Poprzedniego wieczora też zrzędziła
po odejściu doktora, który szeptał coś do niej w kuchni; zrzędziła, podając
Emilce przed spaniem kolacyjkę, złożoną z chleba i z syropu cukrowego. Emilka
nie lubiła chleba z syropem, ale jadła i piła, aby nie urazić Heleny. Helena
nieczęsto pozwalała jej jeść przed spaniem; skoro to uczyniła, to widocznie
odczuwała potrzebę okazania jej szczególnych względów.
Emilka miała nadzieję, że ten
1~
Domek w wąwozie
atak zrzędzenia minie do wieczora. Zwykle tak bywało. Ale dzisiaj i to zawiodło,
tak że Helena nie mogła być brana w rachubę jako towarzystwo. Nie znaczy to, że
kiedy indziej była ona idealną towarzyszką. Douglas Starr powiedział razu
pewnego w przystępie uniesienia, że Helena Greene jest „nudną, starą zrzędą bez
rozumu”; ilekroć Emilka patrzyła na Helenę, przychodziło jej na myśl to
określenie, które wydawało jej się uderzająco trafne.
Tak więc przez całe popołudnie bujała się Emilka na fotelu na biegunach,
czytając „Podróż Pielgrzyma”. Emilka ogromnie lubiła „Podróż Pielgrzyma”.
Niejednokrotnie przechadzała się po ciasnym wąwozie z Krystynem i z Krystyną;
ale bez porównania bardziej podobały jej się przygody Krystyna, niż przygody
Krystyny. Bo przede wszystkim tak tłoczno było wiecznie dokoła Krystyny! Nie
wywierała ona ani w części tego uroku, jakim była opromieniona samotna,
nieustraszona postać, stawiająca czoło wszystkim cieniom Ponurej Doliny i
spotkanemu tam Apollinowi. Ciemności i widma są niczym, kiedy człowiek jest w
towarzystwie. Ale być samą, och, Emilka wzdrygała się na tę myśl!
Gdy Helena oznajmiła, że kolację już podała, Douglas Starr polecił Emilce
przejść do jadalni.
- Ja nie będę jadł dzisiaj.
Będę leżał tutaj i odpoczywał. A kiedy wrócisz z kolacji, porozmawiamy poważnie.
Uśmiechnął się swym dawnym,
pięknym uśmiechem, pełnym
uczucia, słodkim, jak mówiła w
swych myślach Emilka. Zjadła
szybko kolację, uszczęśliwiona,
jakkolwiek kolacja nie była
dobra. Chleb był zeschły, jajka
niedogotowane, ale cudownym
jakimś zrządzeniem losu
pozwolono jej mieć przy boku
Kicię i Nieznośnika: siedzieli przy niej, jedno po lewej, drugie po prawej ręce,
a Helena zrzędziła tylko wtedy, kiedy Emilka karmiła ich oboje, rzucając im
kawałki chleba z masłem.
Kicia miała taki zabawny sposób siadania na tylnych łapkach i chwytania chleba
przednimi łapkami, a Nieznośnik tak umiał trącać nogę Emilki niemal ludzkim
dotykiem, gdy zbyt długo dawała mu czekać na jego kolejkę. Emilka lubiła ich
oboje, ale Kicia była jej ulubienicą. Była to ładna, szarooka kotka o wielkich,
hebanowoczarnych oczach: a taka była milutka, pulchna, taka pieszczoszka!
Nieznośnik zawsze był chudy. Żadna ilość żywności nie zdołała nigdy pokryć
wystających żeber. Emilka lubiła go, ale nigdy nie przyszło jej na myśl
pogłaskać go lub poklepać, dlatego właśnie, że był taki chudy. A jednak miał on
pewną rasową piękność, która przemawiała do Emilki. Był to szaro_biały kot,
miejscami bardzo biały, o bardzo gładkiej sierści, o wydłużonym pyszczku, o
długich uszach i bardzo zielonych oczach; niebezpieczny bojownik, który w
mgnieniu oka poskramiał obce koty!
Rzucał się nawet na duże psy i wyganiał je bez pardonu.
Emilka kochała swoje kotki. Ona sama je wychowała, jak mawiała z dumą.
Otrzymała je w prezencie od swego nauczyciela ze szkółki niedzielnej, gdy były
malutkimi kociętami.
- Żywy prezent jest czymś szczególnie miłym - zwierzyła się Emilka Helenie - bo z biegiem
czasu staje się coraz milszy.
Ale martwiła ją bezdzietność tej pary.
- Nie wiem, dlaczego Kicia nie ma małych kociąt - skarżyła się Helenie. - O ile wiem,
większość
kotów ma tyle kociąt, że sami rodzice nie wiedzą, co z nimi robić.
Po kolacji Emilka wróciła do saloniku: ojciec usnął. Bardzo ją to ucieszyło: wiedziała, że
niewiele sypiał od dwóch dni. Była troszkę rozczarowana, ponieważ nie będą mieli owej
„poważnej rozmowy”. „Poważne” rozmowy z ojcem były zawsze czymś rozkosznym! Ale
najlepiej będzie na razie pójść na przechadzkę, na taką cudną, samotną przechadzkę o
zmierzchu wiosennym. Od tak dawna nie była już na przechadzce.
- Włóż kapturek i bacz, abyś wróciła do domu natychmiast, gdyby deszcz zaczął padać -
upominała Helena. - Ty nie możesz moknąć na zimnie, tak jak inne kozy w twoim wieku.
- Dlaczego ja nie mogę?! - spytała Emilka z oburzeniem. Dlaczego ona ma być pozbawiona
przywileju „moknięcia na zimnie”, skoro inne dzieci mokną bezkarnie? To nie jest w porządku.
Ale Helena tylko tak zrzędzi. Emilka z kolei mruczy sama do siebie dla własnej satysfakcji:
„Jesteś nudną starą zrzędą bez cienia rozumu!” Wchodzi po schodach, gdyż trzeba wyjąć z
szafy kaptur i płaszcz. Wchodzi po kapturek opieszale, bo ogromnie lubi biegać z gołą głową.
Wkłada wypłowiały kapturek na swe krucze warkocze i uśmiecha się przyjaźnie do swego
odbicia w małym zwierciadle. Uśmiech rodzi się w kącikach jej ust i powoli rozlewa się po
całej twarzyczce, subtelny, miękki, prześliczny, jak myśli nieraz Douglas Starr.
Jest to uśmiech jej zmarłej
matki, ten czar, który chwycił
go za serce i przykuł od
pierwszego wejrzenia do Julii
Murray. Na pozór jest to jedyne
dziedzictwo fizyczne Emilki po
matce. Z wszystkich innych cech,
myśli ojciec, jest ona podobna do rodziny Starrów: ma ich wielkie, złotoszare
oczy, ocienione długimi rzęsami i czarnymi brwiami, ich wysokie, białe czoło
(zbyt wysokie, aby mogła być pięknością), ich delikatny owal, ich bladość, ich
nerwowe usta i maleńkie uszy, wskazujące na jej pokrewieństwo z rodem Dobrych
Wróżek.
- Idę na przechadzkę z Królową
Wichrów, kochanie - rzecze Emilka. - Chciałabym móc cię zabrać z sobą. Czy ty
wyszłaś kiedykolwiek poza mury tego pokoju? Wątpię. Dzisiejszego wieczora
wyjdzie Królowa Wichrów na pola. Jest ona wysoka i w mgłę spowita, owiana
przejrzystymi, jedwabnymi szatami barwy szarej; ma skrzydła, podobnie jak
nietoperz, ale przez jej skrzydła widać świat dokoła, ma oczy błyszczące jak
gwiazdy, prześwitujące poprzez jej długie, rozpuszczone włosy. Ona umie fruwać,
ale dzisiaj pójdzie się przejść ze mną w pole. Ona jest wielką moją
przyjaciółką. Królowa Wichrów! Znam ją od chwili, kiedy skończyłam sześć lat.
Jesteśmy starymi, starymi przyjaciółkami, ale nie tak dawnymi jak ja i ty, mała
Emilko_w_Zwierciadle. My jesteśmy przyjaciółkami od niepamiętnych czasów,
prawda?
Emilka_spoza_Zwierciadła posyła dłonią pocałunek Emilce_w_Zwierciadle i znika.
Królowa Wichrów czeka na nią za drzwiami, kołysząc trawą, rosnącą pod oknem
saloniku, potrząsając rozłożystymi gałęziami Adama i Ewy, szepcząc coś na ucho
krzewom, łając Wyniosłego Świerka.
Emilka od tak dawna nie była na przechadzce, że wręcz szaleje z radości. Zima
była burzliwa, spadło tyle śniegu, że nie wolno było wychodzić z domu. Kwiecień
był miesiącem dżdżu i wiatru.
Tak więc w ten wieczór majowy czuła się jak więzień wypuszczony na wolność.
Dokąd pójść? Czy w stronę miasteczka, czy na przełaj przez pola? Emilka wybrała
to drugie.
Szła w kierunku zeschłych świerków, na skraj rozległego, stromego pastwiska. Tam
było ustronie, wyczarowane przez magiczne moce. Tam doznawała nieznanych nikomu
rozkoszy, pełni radości ze swego pierworództwa. Kto by był widział Emilkę sunącą
przez nagie pole, nie byłby jej zazdrościł bynajmniej. Była drobna, blada,
biednie odziana: chwilami drżała z zimna w swym lekkim żakieciku; a jednak
niejedna królowa oddałaby chętnie koronę za jej wizje, za jej cudne marzenia.
Brunatne, zdeptane trawy pod jej stopami były aksamitem. Stary, pogięty
skarłowaciały świerk, pod którym odpoczęła przez chwilę, patrząc w niebo, był
marmurową kolumną w pałacu bogów. Odległe, mglisto się rysujące pagórki były
fortami strzegącymi cudownego grobu. A towarzyszyły jej w tej wędrówce wszystkie
Dobre Wróżki okolicy, bo tutaj wierzyła w dobre duchy, w owe czarodziejki w
białych szatach i lśniących klejnotach, w ów zielony ludek traw, elfy
mieszkające w młodych świerkach, w duchy wichru i dzikiej paproci. Tu wszystko
mogło się zdarzyć, wszystko mogło stać się prawdą.
A ta polanka wśród drzew
iglastych była takim uroczym
zakątkiem, gdzie można było
bawić się w chowanego z Królową
Wichrów. Ona była tutaj tak
bardzo rzeczywista: byle tylko
skoczyć dość żwawo i ukryć się w
porę za pniem drzewnym - w tym
rzecz, że nigdy nie można
zdążyć! - a ujrzysz ją, tak jak
ją czujesz i słyszysz. Bo ona
jest, oto jest powiew jej szat,
nie! to śmiech jej słychać na
Zgłoś jeśli naruszono regulamin