David Morrell
Fałszywa tożsamość
Assumed Identity
Przekład Marcin Wawrzyńczak
Martinowi E. Wingate ‘owi (zm. 1986),
„Skale”,
dobremu przyjacielowi
i nadzwyczajnemu nauczycielowi
Prawda jak maska kłamstwo ukrywa,
Nagość najlepszym przebraniem bywa.
WILLIAM CONGREVE, The Double Dealer
Bo czymże, w końcu, jest kłamstwo,
jeśli nie prawdą w przebraniu?
LORD BYRON, Don Juan
Meksyk, rok 1562
Niecałe czterdzieści lat po tym, jak hiszpańscy konkwistadorzy dotarli do Nowego Świata, systematyczna eksterminacja tubylców była poważnie zaawansowana. Ludobójstwo nie wymagało wielkich wysiłków, jako że choroby, do których Europejczycy zdążyli się już przyzwyczaić — takie jak ospa, odra, świnka czy grypa — nie występowały w ogóle w Nowym Świecie i w krótkim czasie uśmierciły większość pozbawionych odporności tubylców. Tych, którzy nie umarli (a ocalało zapewne nie więcej niż dziesięć procent pierwotnej populacji), ujarzmiono i wzięto do niewoli. Wsie niszczono, zapędzając mieszkańców do obozów pracy. Używano wszelkich sposobów, przede wszystkim tortur, aby zmusić tych, którzy przeżyli, do porzucenia odwiecznych obyczajów i przyjęcia kultury europejskich najeźdźców.
Działający na półwyspie Jukatan, na południowo — wschodnim krańcu Meksyku, franciszkański misjonarz Diego de Landa był zaszokowany dowodami świadczącymi o tym, iż Majowie wyznają kult węża i składają ofiary z ludzi. Zdecydowany wykorzenić te barbarzyńskie, pogańskie praktyki Landa rozpoczął niszczenie świątyń, posągów, malowideł i wszelkich przedmiotów o znaczeniu religijnym — a robiąc to, nie tylko odebrał Majom symbole ich wiary, ale uniemożliwił także późniejszym historykom odczytanie hieroglifów opisujących dawny, miniony świat.
W wiosce Mani Landa odkrył sekretną bibliotekę rękopisów Majów. Te jedyne w swoim rodzaju teksty — podobne do małych, cienkich harmonii i zwane kodeksami — „nie zawierały nic poza przesądami i diabelskim łgarstwem”, donosił franciszkanin swoim zwierzchnikom. „Spaliliśmy je wszystkie”.
Spaliliśmy je wszystkie.
Współczesny miłośnik starożytności z jękiem rozpaczy reaguje na obłudną, ciasną pewność siebie bijącą z tych słów. Wszyscy palacze książek, z ich pobielałymi wargami, przymrużonymi oczami i zaciśniętymi szczękami, podzielali tę absolutną wiarę Landy, że ma rację. Ale Landa się mylił.
W kilku kwestiach.
Kodeksy, oprócz tego co Landa nazywał kłamstwami, zawierały historyczne i filozoficzne prawdy.
I nie wszystkie uległy zniszczeniu. Trzy z nich — wyniesione z ognia przez Hiszpanów i przemycone do Europy jako pamiątki — odnalazły się później w prywatnych kolekcjach, a ich unikatowa wartość nie budzi żadnych wątpliwości.
Kodeksy te, znane jako Kodeks Drezdeński, Kodeks Tro–Cortesianus i Kodeks Persianus, są w posiadaniu bibliotek w Dreźnie, Madrycie i Paryżu. Czwarty — zwany Kodeksem Groliera i przechowywany w Mexico City — został przez jednego z ekspertów uznany za fałszerstwo i jest obecnie poddawany badaniom.
Krążą jednak uporczywe pogłoski, że istnieje piąty kodeks, że jest autentyczny i zawiera więcej prawd niż wszystkie pozostałe.
Współczesny obserwator zastanawia się, jak zareagowałby ojciec Landa, gdyby wezwano go z piekła i uczyniono świadkiem rzezi — jeśli nie tak ogromnej, to równie zaciekłej jak ta, wywołana przez niego w latach tysiąc pięćsetnych. Rzezi, której można by uniknąć, gdyby Landa nigdy nie zaczął swojego śledztwa.
Mani, nazwa wioski, gdzie Landa znalazł i zniszczył kodeksy, oznacza w języku Majów „skończyło się”, lecz tak naprawdę nic nie było skończone.
— Jak rozumiem, wszyscy chcecie dowiedzieć się czegoś na temat ofiar z ludzi — rzekł profesor, pozwalając sobie na lekko figlarny błysk w oczach i dając słuchaczom do zrozumienia, że studiowanie historii nie musi wcale oznaczać rezygnacji z poczucia humoru.
Za każdym razem, gdy otwierał ten kurs — a robił to już od trzydziestu lat — zaczynał tą samą uwagą i zawsze uzyskiwał reakcję, której pragnął: rozlegał się ogólny śmiech, studenci spoglądali po sobie z aprobatą i rozsiadali się wygodniej.
— Na temat dziewic, którym wycinano serca — ciągnął profesor — lub które strącano ze skał do głębokich studni — tego typu rzeczy.
Zrobił lekceważący gest, jakby szczegóły składania ofiar z ludzi były mu tak dobrze znane, że temat go nudził. Jego oczy ponownie zalśniły figlarnie i studenci zaśmiali się głośniej. Nazywał się Stephen Mill. Liczył sobie pięćdziesiąt osiem lat. Był niski, szczupły, lecz barczysty. Nosił brązowy wełniany garnitur pachnący fajkowym dymem i binokle w drucianej oprawie. Włosy miał siwe, przerzedzone, i cienkie szpakowate wąsy. Lubiany i szanowany tak przez kolegów, jak i studentów, miał przed sobą jeszcze tylko siedemdziesiąt minut życia i jeśli mogło to być jakąkolwiek pociechą, przynajmniej do końca robił to, co lubił najbardziej: rozmawiał o swojej życiowej pasji.
— W rzeczywistości Majowie nie interesowali się zbytnio składaniem ofiar z dziewic — ciągnął dalej. — Większość szkieletów, które znaleźliśmy w świętych studniach, czyli cenotach — możecie zacząć uczyć się już właściwych terminów — wskazuje na to, iż na ołtarzach bogów ginęli zazwyczaj mali chłopcy.
Studenci zrobili zdegustowane miny.
— Majowie wycinali oczywiście serca — powiedział profesor Mill. — Lecz była to jedna z najbardziej nudnych części rytuału.
Kilkoro studentów zmarszczyło brwi i spytało się nawzajem bezgłośnie: „nudnych?”
— Otóż Majowie chwytali wroga, rozbierali go do naga, malowali na niebiesko, prowadzili na szczyt piramidy i łamali mu kark, nie zabijając jednak, jeszcze nie; na razie chodziło o to, żeby popadł w odrętwienie. Potem wycinali mu serce i wtedy umierał, a główny kapłan podnosił je — bijące jeszcze — do góry. Serce i cieknącą z niego krew rozsmarowywano na twarzach bogów, których wizerunki wyryto w ścianach na szczycie świątyni. Niektórzy badacze twierdzili, że kapłan mógł także zjadać serce ofiary. Jedno wiemy na pewno: jej ciało zrzucano w dół po schodach piramidy. Potem inny kapłan zdzierał z ofiary skórę, narzucał na siebie i tańczył. Na koniec uczestnicy ceremonii rąbali trupa na kawałki i piekli go w ogniu.
Studenci z trudem przełykali ślinę, jakby nagle dostali mdłości.
— Do tych nudnych spraw dojdziemy jednak nieco później, w trakcie naszego kursu — powiedział profesor Mill, a studenci zaśmiali się ponownie, tym razem z ulgą. — Jak wiecie, jest to kurs interdyscyplinarny. — Wprawnie zmienił ton. Zniżając głos i odrzucając maskę showmana, stał się na powrót wykładowcą. — Niektórzy z was przyszli tu z historii sztuki. Inni są etnologami i archeologami. Będziemy badać hieroglify Majów i nauczymy sieje odczytywać, by na tej podstawie rekonstruować tę starą kulturę. Proszę spojrzeć na stronę siedemdziesiątą dziewiątą dzieła „Majowie: zagadka i ponowne odkrycie zaginionej cywilizacji” Charlesa Gallenkampa.
Studenci wykonali polecenie, marszcząc brwi na widok zdumiewającego diagramu przypominającego pal totemowy z dwiema schodzącymi w dół kolumnami zniekształconych, wykrzywionych twarzy w otoczeniu linii, kropek i zawijasów. Ktoś jęknął głośno.
— Tak, zdaję sobie sprawę, że wyzwanie jest poważne — rzekł profesor Mill. — Wmawiacie sobie, że nigdy nie potraficie odczytać tej plątaniny pozornie bezsensownych symboli. Zapewniam was jednak, że będziecie w stanie odczytać te i wiele innych. Nauczycie się dopasowywać dźwięki do poszczególnych znaków i odczytanie ich okaże się równie proste jak w przypadku normalnych zdań. — Przerwał na moment dla lepszego efektu i wyprostował się. — Nauczycie się starożytnego języka Majów. — Potrząsnął głową ze zdumieniem i zachwytem. — Rozumiecie teraz, o czym mówiłem. Historie dotyczące ofiar z ludzi są nudne. To — wskazał na hieroglify w książce Gallenkampa — to jest prawdziwie ekscytujące. — Spojrzał uważnie na każdego ze swoich dwudziestu studentów. — A ponieważ musimy od czegoś zacząć, zacznijmy tak, jak robią to dzieci — od kresek i kropek. Zauważcie, że wiele z kolumn hieroglifów — oznaczających, nawiasem mówiąc, daty — wygląda w ten sposób. — Chwyciwszy kawałek kredy, profesor Mill pośpiesznie nakreślił znaki na tablicy.
— Każda kropka ma wartość jeden. Linia — lub to, co nazywamy słupkiem — oznacza pięć. Pierwsza grupa, którą narysowałem, równa się więc cztery, druga osiem, trzecia dwanaście, a czwarta… Cóż to, dlaczego ja miałbym mówić przez cały czas? — Profesor przeciągnął palcem po liście studentów. — Panie Hogan, proszę powiedzieć mi, jaką wartość ma…
— Szesnaście? — odparł niepewny męski głos.
— Doskonale, panie Hogan. Widzicie, jakie to proste? Już zaczynacie rozumieć symbole Majów. Jeśli połączycie ze sobą wartości tych hieroglifów, data, którą oznaczają, wyda się wam bezsensowna. To dlatego, że Majowie używali innego kalendarza niż my. Choć równie dokładny jak nasz, był także dużo bardziej skomplikowany. Toteż, aby uczynić pierwszy krok w stronę poznania cywilizacji Majów, musimy zrozumieć ich koncepcję czasu. Na następne zajęcia proszę przeczytać pierwszy i drugi rozdział dzieła „Las królów: nieopowiedziana historia starożytnych Majów” Lindy Schele i Davida Friedela. Teraz pokrótce opowiem, o czym będziecie czytać.
I profesor Mill z nie skrywaną satysfakcją kontynuował swój wykład. Mając mniej niż dwadzieścia minut do końca życia, rozkoszował się każdą sekundą. Zajęcia zakończył dowcipem, który przytaczał zawsze na tym etapie kursu. Wywoławszy kolejny, zaplanowany wybuch śmiechu, odpowiedział na kilka pytań szczególnie zainteresowanych słuchaczy, po czym spakował książki, notatki, konspekt wykładu i listę studentów do teczki.
Do biura miał pięć minut spacerem. Szedł oddychając głęboko, z zadowoleniem. Był jasny, pogodny, przyjemny dzień. W gruncie rzeczy czuł się wspaniale (niecałe piętnaście minut do końca), a jego satysfakcję z udanego wykładu powiększało jeszcze oczekiwanie na następną przygodę, na spotkanie z gościem, którego się spodziewał.
Biuro znajdowało się w szarobrązowym murowanym budynku, ale nawet jego ponure ściany nie osłabiły dobrego samopoczucia i entuzjazmu profesora Milla. Pełen energii, minął studentów przy windzie i wbiegł po schodach na drugie piętro, do słabo oświetlonego korytarza, gdzie mieścił się jego gabinet. Wszedł do środka (dziesięć minut do końca) i położył teczkę na biurku, lecz gdy odwrócił się, żeby zejść do stołówki wydziałowej, znieruchomiał i uśmiechnął się, ujrzawszy, że jego gość stoi w drzwiach.
— Szedłem właśnie po kawę — rzekł. — Ma pan może ochotę?
— Dziękuję, nie. — Gość skinął głową na powitanie i wszedł do środka. — Przez cały czas dokucza mi zgaga. Chyba nabawiłem się wrzodu.
Gość był dobrze wyglądającym mężczyzną w wieku trzydziestu kilku lat. Jego gładko uczesane włosy, szyta na miarę biała koszula, jedwabny krawat w prążki, robiony na zamówienie dwurzędowy garnitur i buty z cielęcej skóry na cienkich podeszwach potwierdzały, że zajmuje dobrze płatne stanowisko w wielkiej korporacji.
— Wrzody wywołuje stres. Niech pan lepiej zwolni. — Profesor Mill uścisnął mu dłoń.
— Stres i pośpiech są częścią mojej pracy. Gdybym zaczął martwić się o zdrowie, wylądowałbym na bruku. — Gość usiadł.
— Potrzebuje pan urlopu.
— Niedługo. Obiecują mi, że już niedługo.
— A więc, co pan dla mnie ma? — spytał profesor Mill.
— Nową porcję hieroglifów do przetłumaczenia.
— Ile?
Gość wzruszył ramionami.
— Pięć stron. — Zmarszczył brwi, gdy grupa studentów przeszła korytarzem. — Wolałbym, żeby ta sprawa pozostała między nami.
— Oczywiście. — Profesor Mill wstał, zamknął drzwi i podszedł z powrotem do biurka. — Strony Majów czy współczesne?
Gość spojrzał na niego ze zdziwieniem, a potem zrozumiał.
— Ach tak, stale zapominam, że strony Majów są większe. Nie, współczesne. Zdjęcia formatu piętnaście na dwadzieścia. Zakładam, że honorarium, które ustaliliśmy ostatnim razem, jest nadal do przyjęcia.
— Pięćdziesiąt tysięcy dolarów? Tak. Pod warunkiem że nikt nie będzie mnie popędzał — odparł profesor.
— Oczywiście, że nie. Ma pan na to miesiąc, tak jak poprzednio. Sposób płatności ten sam — połowa teraz, połowa po zakończeniu. Warunki również bez zmian. Nie wolno panu kopiować zdjęć. Nie wolno zdradzić komukolwiek, czym się pan zajmuje, ani rozmawiać z kimkolwiek na temat tłumaczenia.
— Proszę się nie martwić. Nie robiłem tego i nie zrobię — odparł profesor Mill — zresztą nie ma tam nic na tyle ciekawego, by mogło zainteresować kogokolwiek poza mną, panem i pana pracodawcą. Ale to nieważne. Płacicie mi tak dobrze, że byłbym głupcem łamiąc warunki kontraktu i narażając na szwank nasze wzajemne stosunki. W przyszłym semestrze biorę roczny urlop, a pieniądze od was pozwolą mi poświęcić cały ten czas na badanie Hieroglificznych Schodów w ruinach Majów, w Copas, w Hondurasie.
— Za gorąco tam dla mnie — powiedział gość.
— Kiedy jestem w ruinach, zapominam o pogodzie — odparł profesor Mill. — Czy mogę zobaczyć zdjęcia?
— Ależ oczywiście. — Gość sięgnął do aktówki z krokodylej skóry i wyciągnął dużą papierową kopertę.
Mając przed sobą niecałą minutę życia, profesor Mill wziął kopertę, otworzył ją i wyjął pięć zdjęć, przedstawiających liczne rzędy hieroglifów. Przesunął książki na jedną stronę biurka i oparł o nie zdjęcia, tak że hieroglify znalazły się w położeniu pionowym.
— Wszystkie są częścią tego samego tekstu?
— Nie mam pojęcia — rzekł gość. — Kazano mi tylko dostarczyć je panu.
— Wygląda na to, że są. — Profesor Mill sięgnął po szkło powiększające i pochylił się nad zdjęciami, badając poszczególne hieroglify. Na czoło wystąpił mu pot. Potrząsnął głową. — Nie powinienem był wbiegać po tych schodach.
— Słucham? — spytał gość.
— Nic, nic. Tak tylko mówię do siebie. Czy nie jest tu zbyt gorąco?
— Odrobinę.
Mill zdjął marynarkę i ponownie zajął się badaniem hieroglifów. (Piętnaście sekund.)
— Cóż, proszę mi je zostawić, a ja…
— Tak?
— Ja…
— Nie czuję się zbyt dobrze. Moje dłonie…
— Co z nimi?
— Zdrętwiały — rzekł profesor. — Moja…
— Co?
— Twarz. Gorąca.
Profesor Mill nabrał gwałtownie powietrza, przycisnął rękę do piersi, zesztywniał i osunął się, opadając do tyłu w swoim skrzypiącym, obrotowym krześle. Głowę miał zwieszoną, usta otwarte… po chwili zadrżał i przestał się poruszać.
Kiedy gość wstał, gabinet jakby zmalał.
— Profesorze Mill? — Mężczyzna dotknął przegubu, a potem szyi profesora w poszukiwaniu tętna. — Profesorze Mill?
Wyjął gumowe rękawiczki z aktówki, założył je, a potem prawą ręką zebrał zdjęcia i wsunął do papierowej koperty, którą trzymał w lewej ręce. Następnie ostrożnie zdjął rękawiczki uważając, by nie dotknąć miejsc, które miały styczność ze zdjęciami, i wrzucił je do następnej koperty. Oba pakiety zniknęły w teczce.
Kiedy otworzył drzwi, żaden ze studentów ani wykładowców przechodzących korytarzem nie zwrócił na niego większej uwagi. Amator odszedłby licząc, że nie zostanie rozpoznany, ale gość wiedział, że w atmosferze podekscytowania ktoś mógłby przypomnieć sobie eleganckiego mężczyznę wchodzącego lub wychodzącego z gabinetu Milla. W takiej sytuacji bezpieczniej było samemu ujawnić to, czego i tak nie dałoby się ukryć. Pośpieszył więc do pokoju sekretarki, wszedł gwałtownie i zawołał:
— Proszę zadzwonić po pogotowie! Profesor Mill… Właśnie składałem mu wizytę… Miał chyba atak serca.
Gwatemala
Pomimo trzydziestosześciogodzinnej podróży i swoich sześćdziesięciu czterech lat, Nikołaj Piotrowicz Bartieniew kipiał energią. On i jego żona wylecieli z Leningradu — przepraszam, z Sankt Petersburga, przypomniał sobie. Teraz kiedy komunizm upadł, porzucili już Lenina — i przez Frankfurt i Dallas dotarli tutaj, na zaproszenie nowego rządu Gwatemali. Oczywiście, gdyby nie koniec zimnej wojny, ta podróż byłaby nie do pomyślenia. Gwatemala dopiero niedawno, po czterdziestu latach, nawiązała ponownie stosunki dyplomatyczne z Rosją i oto rosyjski paszport, dotąd nieosiągalny, został mu wydany w zdumiewająco szybkim tempie. Przez większą część swego życia Bartieniew miał jedno zżerające go pragnienie — pojechać do Gwatemali. Nie dlatego, że chciał opuścić Rosję, lecz dlatego, że Gwatemala była jego obsesją. Niestety uparcie, raz za razem, odmawiano mu pozwolenia — i nagle wystarczyło wypełnić kilka kwestionariuszy, aby parę dni później odebrać niezbędne dokumenty podróży. Bał się, że cała sprawa okaże się okrutnym żartem i nie zostanie wpuszczony do Gwatemali, lecz odesłany z powrotem do Rosji.
Zegarek wskazywał ósmą piętnaście, wieczorem.
Odrzutowiec — boeing 727 linii American Airlines — American! Jeszcze nie tak dawno podróżowanie czymkolwiek o nazwie „American” byłoby dla rosyjskiego obywatela absolutnie wykluczone — przebijał się przez chmury i mijając pasmo gór, zniżał ku miastu rozłożonemu w dolinie. Zachodzące słońce wypełniało ją szkarłatnym blaskiem. Lśniły światła miasta Gwatemala. Oczarowany Bartieniew wyglądał przez oko, a serce biło mu z dziecięcym entuzjazmem.
Siedząca obok żona ścisnęła go za rękę. Odwrócił się, żeby spojrzeć na jej wciąż piękną, choć pokrytą zmarszczkami twarz. Nie musiała nic mówić — wyczuwał, jak bardzo jest szczęśliwa, wiedząc, że niedługo spełnią się jego marzenia. W chwili gdy jako osiemnastoletni chłopak po raz pierwszy zobaczył zdjęcia ruin budowli Majów w Tikal w Gwatemali, doznał dziwnego uczucia jedności z tym niemal wymarłym ludem. Miał wrażenie, jakby tam kiedyś był, należał do plemienia i uczestniczył w wysiłku wznoszenia wielkich piramid i świątyń. A hieroglifami był wprost zafascynowany.
Dziś, po upływie tylu lat, był jednym z pięciu najwybitniejszych znawców piktogramów na świecie. A może nawet najwybitniejszym, jeśli wierzyć jego żonie. A przecież nigdy nie postawił stopy w starożytnych ruinach, nigdy nie wspiął się na piramidę i nie patrzył z bliska w charakterystyczne oblicza Majów — z ich haczykowatymi nosami, wysoko osadzonymi kośćmi policzkowymi i wygiętymi brwiami. I teraz wreszcie — nie dzisiaj oczywiście, lecz z pewnością jutro, a najpóźniej pojutrze — miał wsiąść do następnego samolotu, tym razem na prymitywnym pasie startowym i dokończyć trudną podróż przez dżunglę do miejsca, które stanowiło obsesję jego życia i centrum jego świata, do ruin w Tikal.
I do hieroglifów.
Serce zabiło mu mocniej, gdy samolot dotknął ziemi. Słońce chowało się już za górami. Mrok gęstniał, rozcinany tylko blaskiem świateł na płycie lotniska. Zdenerwowany z podniecenia, Bartieniew odpiął pas, chwycił teczkę i ruszył za żoną i innymi pasażerami w kierunku wyjścia. Denerwujący moment, zanim otwarto drzwi samolotu, zdawał się przeciągać w nieskończoność. Bartieniew przepchnął się do przodu i ujrzał ciemne zarysy budynków. Schodząc na pas startowy, nabrał w płuca suchego, górskiego powietrza i poczuł, jak jego ciało tężeje z podniecenia.
Jednak gdy znalazł się w hali przylotów i zobaczył kilku umundurowanych oficjeli czekających na niego, wiedział od razu, że coś jest nie tak. Ich twarze były posępne, zamyślone i spięte. Pomyślał, że jego obawy sprawdziły się, i nie otrzyma pozwolenia na wjazd do Gwatemali.
Nerwowy mężczyzna o wąskich wargach, ubrany w ciemny garnitur, podszedł do nich pośpiesznie i zapytał:
— Profesor Bartieniew?
— Tak.
Rozmawiali po hiszpańsku. Zainteresowanie Gwatemalą i ruinami Majów w całej Ameryce Środkowej skłoniło Bartieniewa do nauczenia się miejscowego języka, gdyż większość prac badawczych na temat hieroglifów ukazywała się po hiszpańsku.
— Nazywam się Hektor Gonzales. Z Narodowego Muzeum Archeologicznego.
— Tak, dostałem pana listy.
Gdy ściskali sobie dłonie, Bartieniew spostrzegł, że Gonzales kieruje go w stronę grupy urzędników.
— To moja żona Elena.
— Bardzo miło mi panią poznać, pani Bartieniew. Jeśli można, proszę tymi drzwiami…
Nagle Bartieniew zauważył surowe twarze żołnierzy trzymających karabiny maszynowe. Drgnął, przypominając sobie Leningrad w najgorszych latach zimnej wojny.
— Czy coś jest nie w porządku? Coś, o czym mi pan nie powiedział, a co powinienem wiedzieć?
— Nic — odpowiedział Gonzales pośpiesznie. — Tylko mamy problem z waszymi kwaterami. Drobne przeoczenie w harmonogramie. Nic poważnego. Chodźmy tędy. Przez te drzwi i dalej korytarzem. Szybko, bo się spóźnimy.
— Spóźnimy? — Bartieniew potrząsnął głową, gdy prowadzono ich pośpiesznie. — Spóźnimy na co? A nasze bagaże? Co z naszymi…?
— Zajęliśmy się nimi. Zostaną dostarczone do hotelu. Nie musicie przechodzić przez kontrolę paszportową ani cło.
Minęli jeszcze jedne drzwi i wyszli w noc, na parking, gdzie pomiędzy dwoma dżipami pełnymi uzbrojonych żołnierzy czekała czarna limuzyna.
— Proszę natychmiast wyjaśnić mi, o co chodzi — rzekł Bartieniew. — W swoich listach obiecywał mi pan gościnne przyjęcie. Tymczasem czuję się jak więzień.
— Profesorze Bartieniew, musi pan zrozumieć, że Gwatemala to trudny kraj. Sytuacja polityczna jest napięta. Ci żołnierze są tutaj dla waszej ochrony.
— Dlaczego miałbym potrzebować.
— Proszę wsiąść do samochodu, porozmawiamy o tym.
Gdy jeden z żołnierzy zamknął drzwi limuzyny, Bartieniew ponownie zapytał niecierpliwie:
— Dlaczego miałbym potrzebować ochrony?
Strzeżony przez dwa dżipy samochód szarpnął i ruszył ostro do przodu.
— Tak jak panu mówiłem, z powodów politycznych. Przez wiele lat w Gwatemali rządzili prawicowi ekstremiści. — Gonzales zerknął niespokojnie na dwóch urzędników, jakby podejrzewał, że nie aprobują jego słownictwa. — Ostatnio jednak do władzy doszły siły umiarkowane, a nowy rząd zainicjował ponowne nawiązanie stosunków dyplomatycznych między naszymi krajami. Dlatego pana tu zaproszono. Wizyta rosyjskiego uczonego stanowi najlepszy dowód pokojowych intencji gwatemalskich władz, a jako nie zaangażowany w politykę naukowiec, którego badania mają związek z gwatemalską historią, był pan idealnym kandydatem.
— Sposób, w jaki pan mówi… — Bartieniew się zawahał. — Mam wrażenie, że wcale nie pracuje pan dla Narodowego Muzeum Archeologicznego, lecz dla rządu. Jak nazywała się dynastia, która rządziła Tikalem?
Gonzales nie odpowiedział.
— A w którym wieku Tikal osiągnął szczyt swojej potęgi?
Milczenie.
Bartieniew zaśmiał się.
— Grozi panu niebezpieczeństwo — rzekł Gonzales.
— Prawicowi ekstremiści gwałtownie protestowali przeciwko pańskiej wizycie — wyjaśnił Gonzales z napięciem. — Uważają oni, że pomimo upadku komunizmu w Rosji jest ona źródłem zarazy, która w końcu zamieni Gwatemalę w państwo marksistowskie. Poprzedni rząd używał szwadronów śmierci, żeby zmusić ludzi do posłuchu. Te szwadrony nadal istnieją. Pana życiu grozi niebezpieczeństwo.
Bartieniew patrzył przed siebie, czując, jak ogarnia go rozpacz. Żona zapytała go, o czym rozmawiają. Zadowolony, że nie rozumie hiszpańskiego, wyjaśnił jej, że ktoś zapomniał zarezerwować dla nich pokój w hotelu, więc zakłopotany gospodarz tłumaczy się z tego niedopatrzenia i że sprawa jest właśnie załatwiana.
Spojrzał groźnie na Gonzalesa.
— Co mi pan chce powiedzieć? Że muszę wyjechać? Odmawiam. Och, oczywiście odeślę żonę w bezpieczne miejsce, lecz nie po to przebyłem taki kawał drogi, żeby wyjeżdżać, zanim spełni się moje marzenie. Jestem już stary. Taka okazja pewnie nigdy więcej się nie powtórzy. I tak blisko celu. Muszę dotrzeć do końca.
— Nikt nie każe panu wyjeżdżać — rzekł Gonzales. — To miałoby równie opłakane skutki jak wtedy, gdyby ktoś pana zabił.
Bartieniew poczuł, że krew odpływa mu z twarzy.
— Musimy jednak być niezwykle ostrożni — ciągnął Gonzales. — Przezorni. Prosimy, żeby nie pokazywał się pan na mieście. Pański hotel będzie strzeżony. Przewieziemy pana do Tikal tak szybko jak to możliwe. Ale musi pan obiecać, że za dzień, najwyżej dwa, udając chorobę — wróci pan do domu.
— Dzień? — Bartieniew miał trudności z oddychaniem. — Najwyżej dwa? Tak mało czasu, po tylu latach czekania…?
— Profesorze Bartieniew, musimy liczyć się z politycznymi realiami.
Polityka, pomyślał profesor i miał ochotę zakląć. Ponieważ jednak podobnie jak Gonzales był przyzwyczajony do życia w totalitarnym kraju, analizował problem z desperacką szybkością. Znajdował się poza granicami Rosji i mógł jechać, gdzie chciał — to się tylko liczyło. W końcu ruiny Majów były w różnych miejscach. Palenąue w Meksyku, na przykład. Zawsze podobały mu się zdjęcia stamtąd. Oczywiście, to nie to samo co Tikal. Ze względów emocjonalnych i naukowych nie miało takiego znaczenia, lecz znajdowało się blisko. Mógł pojechać tam z żoną. Czuliby się bezpieczni. I nawet gdyby gwatemalski rząd odmówił pokrycia kosztów podróży, nie stanowiło to problemu — gdyż Bartieniew miał ukryte źródło dochodów, o którym nie powiedział nawet żonie.
Zachowanie tajemnicy było bowiem częścią umowy, jaką zawarł pewnego dnia z jasnowłosym, elegancko ubranym Amerykaninem, który pojawił się w jego gabinecie na uniwersytecie w Sankt Petersburgu. Amerykanin pokazał mu kilka fotografii tekstów Majów. Spytał doskonałym rosyjskim, jaką sumą zadowoliłby się profesor za przetłumaczenie hieroglifów i zachowanie całej sprawy w tajemnicy. „Jeśli hieroglify są interesujące, nie wezmę nic”, odparł Bartieniew, mile połechtany faktem, że gość tak dobrze opanował jego ojczysty język. Amerykanin jednak nalegał na zapłatę. W rzeczy samej był niezwykle szczodry: oferował pięćdziesiąt tysięcy dolarów. „Żeby zapewnić sobie pańskie milczenie”, wyjaśnił. Dając Bartieniewowi ekwiwalent dziesięciu tysięcy dolarów w rosyjskiej walucie, zapewnił, że reszta zostanie umieszczona na rachunku w szwajcarskim banku. Może pewnego dnia profesor wyjedzie z Rosji, a wtedy pieniądze będzie można łatwo podjąć. Jeśli nie, mógł zorganizować przewóz odpowiednich sum do Petersburga, w niewielkich częściach, żeby władze nie zaczęły dociekać ich źródła. Po tej wizycie Amerykanin przyjeżdżał jeszcze dwa razy, dostarczając nowe teksty i zawsze to samo honorarium. Do tej chwili pieniądze miały dla Bartieniewa mniejsze znaczenie niż fascynują...
mario4791