„Człowiek w białym kombinezonie. Stig, Le Mans moje życie na wysokich obrotach fragment.pdf

(121 KB) Pobierz
650110916 UNPDF
Ben Collins
Człowiek w białym kombinezonie.
Stig, Le Mans i moje życie na wysokich obrotach
Przekład: Michał Strąkow
© 2011 Insignis Media, www.insignis.pl
Wszelkie prawa zastrzeżone.
Rozdział 1
Przesłuchanie
Pojedyncze promienie słońca, przenikające przez baldachim z drzew, przecinały wilgotną
nawierzchnię jezdni. Liście uciekały spod wirujących kół. Miałem jeszcze sporo czasu, ale z
takiej jazdy warto czerpać przyjemność – dlatego wrzuciłem następny bieg i podkręciłem
muzykę.
Zawieszenie zadrżało, kiedy mocno przyhamowałem na zniszczonym asfalcie i wszedłem w
długi, ostry wiraż. Samochód robił swoje, lecz ja, jak zwykle, myślami byłem gdzie indziej.
Czy to aby na pewno był dobry pomysł? Kim jest facet, z którym mam się spotkać? No i
gdzie, do diabła, odbędzie się to spotkanie?
Zerknąłem na skomplikowane wskazówki dotyczące trasy i zorientowałem się, że dojeżdżam
do punktu, w którym szosa przechodzi w ślepy zakręt – gdzieś w tym miejscu powinien być
mój zjazd. Zwolniłem, upewniając się, czy coś nie nadjeżdża z naprzeciwka, po czym
skręciłem na nieutwardzoną, pozbawioną jakichkolwiek oznaczeń drogę.
Kciukiem lewej ręki wciskałem przycisk na dźwigni ręcznego hamulca, bawiąc się myślą o
obróceniu samochodu o 180 stopni. Dotarłem na szczyt łagodnego wzniesienia, z którego
roztaczał się szeroki widok na okolicę. Tuż obok pastwiska z owcami usytuowany był
strzeżony wjazd. Znajdował się metr bez czterech centymetrów na prawo od zupełnego
pustkowia.
Gdy zatrzymałem się przed bramą, pilnujący wjazdu strażnik zerwał się na równe nogi,
rozlewając przy tym herbatę. Wyłonił się ze swojej budki i podszedł do okna samochodu.
– Czy wie pan, dokąd pan jedzie?
– Tak – skłamałem.
– Z kim ma się pan spotkać?
To było już trudniejsze pytanie, ale jakoś sobie poradziłem.
– No, w porządku. Tylko proszę pamiętać: mamy tu ruch jednokierunkowy.
Otoczył mnie ogrom przestrzeni – bezchmurne niebo, trawa, beton i lotnisko. Droga na
wprost wiodła w kierunku starego samolotu pasażerskiego DC3. Ja natomiast skierowałem
się w prawo, po nawierzchni ze spękanego betonu. Minąłem budynek biurowy, tkwiący
pośród chaotycznego zbiorowiska wielkich magazynów z zielonej blachy. Zjechałem po
rampie i znalazłem się na placu tranzytowym przed hangarem, który wielkością górował
nawet nad
blaszanymi magazynami. Po drugiej stronie placu, na skraju lotniska, stała popadająca w
ruinę buda, na której dostrzegłem nabazgrany napis „Produkcja”. W pół drogi do owej budy
zaparkowany był odrzutowiec pionowego startu Harrier.
Wyglądało na to, że dotarłem do „studia”. Czasu było coraz mniej, więc ruszyłem w tamtym
kierunku.
Na płaskim jak stół bilardowy lotnisku połacie starannie utrzymanej zieleni okalały asfaltowe
pasy startowe. W szarej mgle nie byłem w stanie dostrzec niczego, co przypominałoby
jakikolwiek tor. W oddali niewyraźna, srebrzysta linia drzew oddzielała ziemię od
pogodnego błękitnego nieba.
W czasach swojej świetności lotnisko musiało tętnić życiem – najpierw podczas drugiej
wojny światowej, a także potem, gdy zmieniono je w poligon doświadczalny dla Harrierów.
Kiedy stałem tam owego cichego poranka, wydawało mi się, że wciąż słychać
przekomarzania pilotów, wdrapujących się w pośpiechu do swoich maszyn.
Współcześnie jednak miejsce to przypominało raczej Krainę, o której zapomniał czas .
Okolicę zaścielały przeżarte rdzą panele kontrolne. Sypiące się betonowe konstrukcje
wojskowych kwater rywalizowały o przestrzeń z opuszczonymi hangarami i ozdobionymi
kamyczkowym tynkiem architektonicznymi koszmarami rodem z lat siedemdziesiątych.
Złożyłem jeszcze obowiązkową przedmeczową wizytę w miejscowej toalecie. Na ścianie
widniały dwa świeże malunki, z których pierwszy zachęcał, aby „Pieprzyć Jeremy’ego
Clarksona”, natomiast drugi informował, że „Richard Hammond to”. Niestety, naścienny
pean na cześć Hammonda nie został ukończony. Roześmiałem się głośno, a mój śmiech
przetoczył się echem po pustym korytarzu. Poczułem się jak wariat.
Ponownie skierowałem się do baraku produkcyjnego, na który mogłem teraz rzucić okiem.
Okna pilnował tekturowy policjant, stojący obok jeszcze większego tekturowego Johna
Prescotta. Była tu jeszcze deska do prasowania, niewielka, nadgryziona przez mole sofa oraz
sterta toksycznych kubków po kawie i jednorazowych długopisów marki Bic.
Czym oni się tu, do diabła, właściwie zajmują?
Ze sfatygowanego krzesła roztaczał się widok na stolik z drewnopodobną okleiną, którą
przykrywała warstwa brudu. Na stoliku stał nieczynny, zapuszczony telefon. Gdyby nie
przyczepiona pinezką do ściany kartka z wydrukowaną listą „najważniejszych kontaktów”,
można by wątpić, czy pomieszczenie to w ogóle pełniło jakąkolwiek możliwą do
zdefiniowania funkcję.
Wystrój pokoju numer dwa prezentował się nieco lepiej – znajdował się w nim mały
telewizor, wokół którego leżały kasety VHS. Po magnetowidzie nie było tam jednak śladu.
Cienkie, pokryte pajęczynami ściany pomieszczenia zdobiło za to kilka przypadkowych
fotografii rozmaitych znanych postaci.
Na wystrój pokoju numer trzy składał się spory drążek, z którego zwisała marynarka ze
złotymi cekinami, koszula w stylu „dzieci kwiatów” i para ogromnych dżinsów. W kącie
czaiła się skrzynka Red Bulla. Pomieszczenie cuchnęło fajkami, stęchlizną i Zapachem
Mężczyzny.
Nie byłem pewny, kiedy miałem ostatnie szczepienie przeciwtężcowe, więc na wszelki
wypadek postanowiłem poczekać w samochodzie. Zdrzemnąłem się, kołysany do snu
brudnym brzmieniem ciężkiego house’u.
Obudził mnie chrzęst żwiru pod kołami niewielkiego hatchbacka, który zatrzymał się przed
moim wozem. Sądząc po srebrnych włosach i dżinsowej kurtce, typowej dla pracownika
mediów, przyjechał nim człowiek, na którego czekałem. Wygramoliłem się, by go powitać.
Facet podciągnął spodnie i szurając nogami ruszył w moim kierunku. Wyglądał jak ponury,
choć w gruncie rzeczy przyjacielski wujaszek podczas jednej z rzadkich rodzinnych
odwiedzin. Była dopiero 9.30 rano, ale zarost na jego twarzy, pasujący bardziej do późnego
popołudnia, zdradzał, że gość miał już za sobą długi dzień. Pod pachą ściskał gruby plik
papierów.
Patrzył w każdym możliwym kierunku, tylko nie na mnie. Zbliżyłem się, aby uścisnąć jego
dłoń. Pomimo pewnej niechęci ostatecznie odwzajemnił mój gest.
– Tak…
– Cieszę się, że mogę cię poznać, Andy.
– Mówiłeś komukolwiek, że przyjeżdżasz?
– Nie – odparłem.
– Okej, to dobrze.
Andy wyjaśnił, że o dziesiątej tor zostanie otwarty na kilka szybkich okrążeń. Nie miałem
bladego pojęcia, jak ów tor wygląda, jaki samochód poprowadzę, ani jaki rodzaj sprawdzianu
ma się na nim w ogóle odbyć, więc nie było mi łatwo przygotować się na to, co mnie
czekało.
Kiedy Andy otworzył na parkingu niebieskiego Forda Focusa, zrozumiałem, że właśnie to
cudo, z przednim napędem i silnikiem o zbyt małej mocy, posłuży jako narzędzie oceny
moich możliwości. Całe lata wyścigowych doświadczeń, zgromadzonych za kierownicą
maszyn rodem z Formuły 1 mogłem wyrzucić przez okno; w tej chwili musiałem polegać
tylko na kilku nienajlepszych nawykach.
(…)
Wskoczyłem na fotel kierowcy i zapiąłem pasy. Z piankowego fotela nie było wiele pożytku:
siedziałem w nim za bardzo wyprostowany i zbyt blisko kierownicy. Przesunąłem go do tyłu,
żeby zrobić sobie nieco miejsca na nogi, podniosłem wyżej kierownicę i usunąłem spod nóg
dywanik. Szybki rzut oka na układ sterowania i już wiedziałem, że do dyspozycji mam
pięciobiegową, manualną przekładnię i całkiem solidny pedał hamulca.
Na desce rozdzielczej odnalazłem przycisk kontroli trakcji i wyłączyłem ją, by z silnika o
pojemności 1,6 litra móc wykrzesać maksymalne, nieograniczone elektronicznym kagańcem
przyspieszenie. Planowałem najpierw nauczyć się trasy, wykonując kilka rozpoznawczych
okrążeń, a dopiero potem pokonać tor z szybkością pocisku.
(…)
Złapałem za dźwignię zmiany biegów i wrzuciłem jedynkę, rozkręcając jednocześnie silnik
do przyzwoitych 4000 obrotów. Ramię Andy’ego opadło, a ja nie zamierzałem tkwić w
miejscu i pytać. Puściłem sprzęgło, autem szarpnęło do przodu, a koła zawirowały i zaszurały
o nawierzchnię toru.
„Następnym razem… trochę niższe obroty…”
Samochód wydawał się maleńki w porównaniu z szerokim pasem startowym. Zbliżyłem się
do pierwszego zakrętu, ustawiając się przy zewnętrznej prawej krawędzi, a następnie
przeciąłem tor skręcając w lewo i do ostatniej chwili odwlekając hamowanie.
Gdy już wcisnąłem hamulec, natychmiast wtrącił się ABS i pedał zmienił się w rozedrganego
gofra. Przednie opony Focusa buntowały się nieprzerwanie. Minąłem wierzchołek łuku o
całe kilometry, za co zapłaciłem utratą prędkości na krótkiej prostej, na której się następnie
znalazłem. Tak czy owak, wcisnąłem gaz do dechy.
Opony zawyły z bólu, a słodka, silikonowa woń nowych tworzyw, którą do tej pory
wyczuwało się w kabinie, ustąpiła miejsca zapachowi palonej gumy.
Wyjechałem z kanału deszczowego i przygotowałem się do prostego, oznaczonego jedynie
białą linią skrętu w lewo, podczas gdy przez silnik Forda przelała się spiętrzona fala
momentu obrotowego. Nie musiałem zdejmować nogi z gazu, kiedy pędziliśmy w kierunku
kolejnego zakrętu, wyznaczonego przez zbudowaną z opon ścianę i nazwanego przez
Andy’ego Chicago.
Teraz nieco delikatniej nacisnąłem hamulec – przednie opony odwdzięczyły mi się, skręcając
we właściwym kierunku z większą gracją. Klepnięciem przestawiłem drążek na dwójkę i
stopniowo wyszedłem z fazy półsprzęgła, pozwalając, aby moment obrotowy hamującego
silnika zrobił swoje. Na środku zakrętu odjąłem odrobinę gazu, żeby utrzymać prędkość, po
czym ponownie wdepnąłem gaz do dechy.
Jadąc środkiem olbrzymiego pasa startowego uświadomiłem sobie, że nie mam pojęcia,
którędy powinienem jechać dalej. Po chwili prosty odcinek zaczął dobiegać końca.
Zauważyłem schowane za zaroślami, nieprzyjemnie wyglądające ogrodzenie, służące do
przechwytywania samolotów, które wymknęły się spod kontroli. Starcie z tym ogrodzeniem
wcale mi się nie uśmiechało, ale nie chciałem też tracić czasu przez zbytnią ostrożność.
Po mojej prawej znajdowała się tabliczka informująca o odległości do zakrętu, zaś przy niej
białe wijące się linie. Oto okryta złą sławą szykana Hammerhead.
Przeciąłem tor kierując się ku prawej krawędzi, napierając na hamulec tak, że zanurkował aż
do samej podłogi. ABS pomyślał, że to wypadek; ja zresztą pomyślałem to samo, kiedy
chwilę później straciła przyczepność tylna oś.
Odbijałem kierownicą to w prawo, to w lewo, podczas gdy tył auta kołysał się niczym
kręcąca pupą Beyoncé. Przyspieszyłem, aby odzyskać kontrolę. Wiercące się podwozie
zostało zmuszone do posłuszeństwa przez napędzane przednie koła; tak zachowują się
wyłącznie przednionapędowce.
„Ale bajzel, następnym razem zrobię to jak należy…”
Pomknąłem po prostej w kierunku szybkiego odcinka zwanego Follow Through. Nie
wiedząc, ile mam jeszcze okrążeń, by pokazać, na co mnie stać, zdecydowałem, że pokonam
zakręt z pełną szybkością i zobaczę, co z tego wyniknie.
Skierowałem się w stronę namalowanych na asfalcie czerwonych ukośnych pasów i
poczułem, jak nadwozie Forda osiada mocno na nadkolach, w miarę jak ciężar auta przesuwa
się po zawieszeniu. Kiedy wyjechałem daleko na trawę, boczne lusterka prawie szurały po
ziemi. Tyłek wozu zadrżał przy pokonywaniu niewielkiego dołka, a ja odetchnąłem
ponownie dopiero wtedy, gdy z powrotem znaleźliśmy się na asfalcie.
Po raz drugi zbliżyłem się do ściany z opon przy Chicago, pamiętając, aby trzymać się lewej
strony, zamiast hamować i skręcać na prawo. Płaski horyzont sprawiał, że orientacja w
szybko znikającym za linią deski rozdzielczej terenie była utrudniona, ale zdołałem dostrzec
miejsce, w którym droga do kołowania łączyła się z głównym pasem startowym.
Wymierzyłem w przebiegające pod ostrym kątem połączenie, uderzyłem podwoziem w kanał
burzowy i wyskoczyłem po drugiej stronie. Wstrząs uszkodził wypełniony po brzegi zbiornik
na płyn do wycieraczek, z którego trysnął deszcz drobinek cieczy. Cytrusowy posmak w
ustach zmusił mnie do przełknięcia śliny, po raz pierwszy odkąd rozpocząłem to okrążenie.
Prawdziwym wyzwaniem były dwa ostatnie zakręty, których nie mogłem nawet dostrzec –
pas startowy był bowiem aż tak szeroki i rozciągał się aż tak daleko.
Do Bacharach mógłbym dotrzeć z maksymalną prędkością, jaką dał radę rozwinąć
samochód. Jednak po moich doświadczeniach z Hammerhead zdecydowałem się na rozsądne
podejście i zacząłem lustrować pas w poszukiwaniu jakichś śladów zakrętu.
Nagle, po lewej stronie, w odległości około 30 metrów, w pasie trawy pojawiła się przerwa.
Hamulce jęknęły. Samochód niezdarnie skierował się we właściwą stronę i, przejechawszy
całą szerokość pasa startowego, dotarł wreszcie do zakrętu, który raptownie się zacieśnił.
Szybko zabrakło mi drogi i dwoma kołami wylądowałem na murawie. Wiedziałem już,
czemu to właśnie tutaj znajdowało się najwięcej śladów po poślizgu.
Przede mną była krótka, szybka prosta poprzedzająca ostatni zakręt; przyszło mi do głowy,
że pewnie udałoby mi się go pokonać, nie używając przy tym hamulców. Musnąłem jednak
pedał i kiedy przód samochodu stracił przyczepność, zaś po zewnętrznej, na porośniętym
trawą poboczu ukazał się Andy, byłem zadowolony z tej decyzji.
Spodnie Andy’ego ponownie pofałdowały się w okolicy kostek, kiedy pochylił się i wbił we
mnie swój kamienny wzrok.
Przejechałem linię startu, a on stanowczym ruchem wyłączył stoper.
Podjechałem do niego i opuściłem szybę.
– Co o tym myślisz? – zapytał.
– Myślę, że teraz już wiem, jak wygląda tor. Jaki czas mam poprawić?
– Nie podam ci czasów.
– Co? Nawet moich własnych?
Zgłoś jeśli naruszono regulamin