Garwood Julie - Róża.doc

(2279 KB) Pobierz

 

 

 

Julie Garwood

 

 

RÓŻA

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Żaden człowiek nie jest samoistną, wyspą; każdy stanowi ułomek kontynentu, część lądu. Jeżeli morze zmyje choćby grudkę ziemi, Europa będzie pomniejszona, tak samo jak gdyby pochłonęło przylądek, włość twoich przyjaciół czy twoją własną Śmierć każdego człowieka umniejsza mnie, albowiem jestem zespolony z ludzkością:

Przeto nigdy nie pytaj, komu bije dzwon; bije on tobie.

John Donne


Prolog

Nów Jork 1860

Znaleźli ją w śmieciach. Mieli szczęście; szczury jeszcze się do niej nie dobrały. Dwa gryzonie wdrapały się na wieko zamkniętego koszyka i zapamiętale drapały pazurami wiklinę, a trzy inne ostrymi zębami gryzły ściany koszyka.

Szczury, czując zapach mleka i delikatnej, słodko pachnącej skóry, wpadły w szał.

Zaułek ten był dla gangu domem. Trójka z czterech chłopców spała właśnie w drewnianych skrzyniach wysłanych starą słomą, które służyły im za łóżka.

Przez całą noc ciężko pracowali: kradli, naciągali i bili się. A teraz byli zbyt zmęczeni, by usłyszeć płacz niemowlęcia.

Douglas stał się więc jej wybawicielem. Jemu właśnie, czwartemu członkowi gangu, przypadła dzisiaj straż u wąskiego wylotu zaułka. Od jakiegoś już czasu obserwował kobietę w czarnym płaszczu. Gdy z koszykiem w ręku szła szybko w stronę zaułka, cichym gwizdnięciem ostrzegł resztę gangu o możliwych kłopotach i wycofał się do kryjówki za stertą starych, wypaczonych baryłek po whisky. Kobieta zatrzymała się w sklepionym przejściu, zerknęła ukradkiem na ulicę, a potem wbiegła na sam środek zaułka. Nagle się zatrzymała, a fałdy spódnicy podwinęły się wokół jej kostek. Chwyciła za rączkę koszyka, zamachnęła się, po czym rzuciła koszyk na górę śmieci, piętrzącą się pod przeciwną ścianą. Upadł bokiem, prawie na samej górze śmietnika. Kobieta cały czas mamrotała coś pod nosem. Douglas nic jednak nie rozumiał, bo jej głos zagłuszał inny dźwięk, dochodzący z wewnątrz koszyka. Brzmiało to według niego jak miauczenie kota. Koszykowi poświęcił tylko chwilę, skupiając uwagę na kobiecie.

Wyraźnie się bała. Zauważył, że trzęsą jej się ręce, gdy naciągała kaptur płaszcza, by zasłonić twarz. Pomyślał, że może się czuć winna, bo pozbywa się zwierzęcia. Było już pewnie stare i chore i nikt go nie potrzebował. Ludzie są właśnie tacy, pomyślał Douglas. Nie chcą się też zajmować dziećmi i starcami. To pewnie dlatego, że za dużo z nimi kłopotów. Pokiwał głową z dezaprobatą. Mało brakowało, by wyraził głośno swoją opinię na temat kiepskiej sytuacji na świecie w ogóle, a na temat tchórzostwa kobiety w szczególności. Jeśli nie chciała tego zwierzęcia, to czemu go komuś nie oddała? Nie miał czasu, by rozmyślać nad możliwą odpowiedzią, bo kobieta obróciła się nagle i pobiegła w stronę ulicy. Gwizdnął jeszcze raz, gdy dotarła już prawie do rogu, tym razem głośno i przenikliwie. Najstarszy członek gangu, zbiegły niewolnik imieniem Adam, skoczył na równe nogi, zwinny i szybki niczym drapieżne zwierzę. Douglas wskazał koszyk i ruszył w pogoń za kobietą.

Zauważył grubą kopertę wystającą z jej kieszeni i postanowił załatwić wreszcie swoje interesy. Był wszakże najlepszym jedenastoletnim kieszonkowcem na Market Street.

Adam obserwował odchodzącego Douglasa, po czym zajął się koszykiem.

Wiedział, że nie pójdzie mu z nim łatwo.

Szczury nie chciały zostawić zdobyczy. Jednego uderzył prosto w głowę zaostrzonym kamieniem. Kiedy paskudne stworzenie uciekło z piskiem w głąb ulicy, Adam zapalił pochodnię i zaczął nią machać nad koszykiem, by odstraszyć pozostałe gryzonie. Dopiero gdy był pewien, że wszystkie szczury uciekły, wziął koszyk. Podniósł go ze śmieci i zaniósł w stronę skrzyń, w których ciągle spali pozostali członkowie bandy.

O mało nie upuścił koszyka, gdy usłyszał odgłosy dochodzące ze środka.

- Travis, Cole, wstawajcie! Douglas coś znalazł.

Minął posłania i doszedł do końca zaułka. Usiadł na ziemi, zakładając długie, chude nogi jedna na drugą, i położył koszyk na ziemi. Oparł się o ceglaną ścianę czekając, aż dołączą do niego pozostali dwaj chłopcy.

Cole usiadł na prawo od Adama, a Travis przykucnął po lewej, głośno ziewając.

- Szefie, co znalazłeś? - zwrócił się Travis do Adama zaspanym głosem.

Pozostali trzej członkowie gangu uznali miesiąc temu zbiegłego niewolnika za przywódcę. Tak mówił im zarówno rozsądek, jak i serce. Adam był najstarszy, miał już prawie czternaście lat. Rozsądek nakazywał więc, by to on przewodził reszcie. Poza tym był najinteligentniejszy z całej czwórki. Ponadto istniał jeszcze jeden, bardziej istotny powód. Adam, ryzykując własne życie, uratował ich od pewnej śmierci. W bocznych uliczkach Nowego Jorku, gdzie jedynym przykazaniem, na które zwracano uwagę, była zasada, że przeżyje ten, kto silniejszy, nie było miejsca na uprzedzenia. Głód i przemoc, które rządziły w nocy, nie rozróżniały koloru skóry.

- Szefie! - niecierpliwił się Travis.

- Nie wiem, co to jest - odparł Adam.

Chciał dodać, że nie zaglądał jeszcze do środka, ale przeszkodził mu Cole.

- To jest koszyk, ot co - mruknął pod nosem. - Zasuwka zamykająca wieko wygląda, jakby była że złota. Myślisz, że to rzeczywiście złoto?

Adam wzruszył ramionami. Travis, najmłodszy z chłopców, powtórzył gest kolegi. Wziął od niego pochodnię i uniósł ją tak, by wszyscy widzieli koszyk.

- Czy nie powinniśmy zaczekać z otwarciem tego na Douglasa? - spytał Travis. Spojrzał przez ramię na wylot zaułka. - Dokąd on poszedł?

Adam sięgnął po zasuwkę.

- Zaraz tu będzie.

- Szefie, zaczekaj - ostrzegł Cole. - Słychać jakieś odgłosy że środka. - Sięgnął po nóż. - Słyszysz, Travis?

- Słyszę. Nie wiem, czy to coś w środku nas nie ugryzie. Myślisz, że to ^ może być wąż?

- Oczywiście, że to nie wąż. - Cole był wyraźnie rozdrażniony. - Pieprzysz, jakbyś w ogóle nie myślał. Węże nie piszczą jak koty.

Travis poczuł się dotknięty i spuścił wzrok.

- Jeżeli tego nie otworzymy, to nigdy się nie dowiemy, co tam jest - mruknął.

Szef zgodził się. Odsunął zasuwkę i uniósł wieko o parę centymetrów. Ale z koszyka nic nie wyskoczyło. Adam wypuścił powietrze, które cały czas trzymał w płucach, i podniósł wieko do końca. Zawiasy zaskrzypiały, a klapka opadła na tył koszyka.

Trzej chłopcy stali przyciskając łokcie mocno do ściany, a potem pochylili się, by zajrzeć do środka.

Nagle wszyscy wstrzymali oddech. Nie wierzyli własnym oczom: w koszyku smacznie spało niemowlę piękne jak aniołek. Miało zamknięte oczy, a w buzi trzymało maleńką piąstkę. Od czasu do czasu ssało ją i kwiliło - to był właśnie ten dźwięk, który chłopcy słyszeli.

Adam pierwszy przyszedł do siebie.

- O, Boże! - szepnął. - Jak ktoś mógł wyrzucić coś tak cudownego?

Kiedy Cole zobaczył dziecko, upuścił nóż. Teraz chciał go podnieść, ale zauważył, że ręka drży mu ze zdenerwowania. Zorientowawszy się, że przyczyną tego jest lęk przed zawartością koszyka, zawstydził się swego tchórzostwa.

- Jasne, że mogli wyrzucić dziecko. - Mówił nieprzyjemnym tonem, chcąc ukryć zażenowanie. - Ludzie ciągle to robią, bez różnicy, biedni czy bogaci.

Jak im się coś znudzi, to wyrzucają, jak śmiecie. Prawda, Travis?

- Prawda - przytaknął Travis.

- Szefie, czy nie słyszałeś tych historii o sierocińcach, które opowiadali Douglas i Travis?

- Widziałem tam dużo niemowląt - rzekł Travis, zanim Adam zdążył odpowiedzieć na pytanie Cole’a. - No, może nie dużo, ale trochę - sprostował, by być całkiem ścisły. - Trzymali je na trzecim piętrze i, o ile pamiętam, żaden z tych dzieciaków nie przeżył. Umieszczali je w tym przytułku i czasami po prostu zapominali, że one tam są. Przynajmniej tak mi się wydaje. - Jego głos zadrżał na wspomnienie okresu, który spędził w miejskim sierocińcu przeznaczonym dla podrzutków. - Ten berbeć nigdy by tam nie przeżył - dodał. - Jest jeszcze za mały.

- Widziałem jeszcze mniejsze na Main Street. Ta dziwka, Nellie, też miała takiego. A dlaczego myślisz, że to chłopiec?

- Chyba widzisz, że jest łysy. Tylko chłopcy rodzą się łysi.

Argument był najwyraźniej przekonujący. Cole pokiwał głową, po czym odwrócił się do przywódcy.

- Co z nim zrobimy?

- Przecież go nie wyrzucimy - oznajmił Douglas tak stanowczym tonem, że pozostali trzej chłopcy cofnęli się zaskoczeni. On jednak pokiwał głową, by dać im do zrozumienia, że powiedział dokładnie to, co miał na myśli, i dodał: - Widziałem, jak to się stało. Jakiś wystrojony facet we fraku z połami wysiadł z eleganckiej karety z tym koszykiem pod pachą. Stał pod uliczną lampą, więc oczywiście widziałem dobrze jego twarz. Później zobaczyłem twarz tej kobiety. Wyglądało na to, że czeka na niego za rogiem. Wysiadł z powozu i podszedł do niej. Naciągnęła kaptur na twarz, by się ukryć, ale nie myślę, żeby to była zła kobieta, chyba się po prostu bała. Facet zaczął się wściekać i od razu zgadłem dlaczego.

- No więc dlaczego tak się złościł? - zapytał Cole, gdy Douglas zawiesił na chwilę głos.

- Dlatego, że nie chciała wziąć koszyka - wyjaśnił Douglas. Ukucnął obok Travisa, po czym ciągnął dalej. - Ona cały czas kręciła głową, a on zaczął na nią krzyczeć i wymachiwać jej palcem przed nosem. Potem wyciągnął grubą kopertę i pokazał jej. Wtedy ta kobieta podeszła i błyskawicznie wyrwała mu ją z rąk. Dlatego myślę, że w tej kopercie musiało być coś bardzo ważnego.

W końcu ona wzięła ten koszyk, a kiedy facet wsiadł z powrotem do powozu, wepchnęła sobie kopertę do kieszeni.

- No i co było potem? - spytał Travis.

- Zaczekała, aż kareta zniknęła za rogiem - odpowiedział Douglas. - Potem zakradła się na naszą uliczkę i wyrzuciła koszyk. Wtedy w ogóle nie zwróciłem na niego uwagi. Myślałem, że w środku jest jakiś stary kot. Nigdy bym się nie domyślił, że tam jest dziecko. Chyba bym nie odszedł, gdybym wiedział...

- A gdzie poszedłeś? - przerwał Cole.

- Strasznie byłem ciekaw, co jest w tej kopercie, więc poszedłem za nią.

- No i co? Udało ci sieją zwinąć? - dopytywał się Travis.

Douglas prychnął.

- Jasne. Chyba nie na próżno uważają mnie za najlepszego kieszonkowca na Market Street? Ta kobieta strasznie się spieszyła, ale sięgnąłem do jej kieszeni w dumie ludzi, którzy pchali się do pociągu odjeżdżającego o północy.

Nawet nie zauważyła, że jej dotknąłem. Głupia baba. Założę się, że dopiero teraz zobaczyła, co się stało.

- A co jest w tej kopercie? - spytał Cole.

- Nigdy byście nie uwierzyli.

Cole zaczął przewracać oczami. Douglas uwielbiał przedłużać swe opowieści, co doprowadzało wszystkich do szału.

- Przysięgam na Boga, Douglas, jeżeli natychmiast...

Travis przerwał mu.

- Mam coś ważnego do powiedzenia - wyrzucił z siebie. Zupełnie nie interesowała go zawartość koperty, natomiast przez cały czas myślał o dziecku.

- Uzgodniliśmy, że nie wyrzucimy tego smarkacza, więc teraz zastanawiam się, komu go damy.

- Nie znam nikogo, kto chciałby mieć dziecko - rzekł Cole. Potarł swój gładki podbródek tak, jak to podpatrzył u starszych i bardziej doświadczonych rzezimieszków. Wydawało mu się, że ten gest doda mu powagi. - A na co on komu?

- Pewnie na nic - odrzekł Travis. - W każdym razie jeszcze nie teraz. Ale może jak trochę urośnie...

- No to co wtedy? - spytał Douglas zaintrygowany.

- Pomyślałem, że moglibyśmy nauczyć go paru sztuczek.

- Na przykład jakich? - Douglas wyciągnął rękę i palcem wskazującym pogładził czoło niemowlęcia. - Ma skórę delikatną jak atłas.

Travis ożywił się na myśl o wychowaniu dziecka. Byłby przez to taki ważny i potrzebny.

- Douglas, ty mógłbyś go nauczyć, jak się obrabia kieszenie. Jesteś w tym naprawdę dobry. A ty, Cole, nauczyłbyś go, jak być niemiłym. Nieraz widziałem spojrzenie, jakim obrzucasz tych, którzy cię denerwują. Mógłbyś brzdącowi też to pokazać, ludzie się tego boją.

Cole uśmiechnął się. Komplement sprawił mu przyjemność.

- Zakosiłem pistolet - szepnął.

- Kiedy? - zapytał Douglas.

- Wczoraj.

- Już go widziałem - pochwalił się Travis.

- Zacznę strzelać, jak tylko zwinę jakieś naboje. Będę miał najlepszy pistolet na całej Market Street. A może nauczę tego gnojka i będzie taki dobry jakja.

- Ja mógłbym go nauczyć, jak ściągać różne rzeczy - oznajmił Travis. - Przecież jestem dobry w znajdowaniu tego, czego nam potrzeba, prawda szefie?

- Tak - zgodził się Adam. - Jesteś w tym świetny.

- Moglibyśmy stać się najlepszą bandą w całym Nowym Jorku. Wszyscy by się nas bali - wyszeptał Travis, a oczy błyszczały mu z podniecenia. - Nawet Lowell i jego skubani kolesie - dodał rozmarzonym głosem. Miał na myśli członków rywalizującego z nimi gangu, których w głębi duszy wszyscy oni się bali.

Chłopcy przez chwilę zamyślili się nad przedstawioną przez Travisa perspektywą. Cole znów potarł podbródek. Podobało mu się to.

- Szefie, mógłbyś opowiedzieć mu o tych wszystkich książkach, o których mówiła ci mama. Może wyrósłby na takiego mądrego faceta, jak ty - rzekł Cole, z trudem kryjąc entuzjazm.

- Mógłbyś nauczyć go czytać i nie dostawałby cięgów, jakie ty obrywałeś za to, że chciałeś się uczyć - przerwał Travis.

- Jeżeli go zatrzymamy, to przede wszystkim musimy zdjąć z niego te ciotowate ciuchy - oznajmił Douglas. Popatrzył na długie, białe powijaki i pokręcił głową. - Nikt nie będzie się z niego wyśmiewał. Już nasza w tym głowa.

- Zabiję każdego, kto tylko spróbuje - dorzucił Cole.

- Wszystkie dzieci są tak ubrane - rzekł Travis. - Sam widziałem. One w tym śpią.

- Jak to? - spytał Douglas.

- Nie potrzeba im ubrań do chodzenia, bo jeszcze nie umieją chodzić.

- A jak będziemy go karmić? - zainteresował się Cole.

- Widzisz tę butelkę mleka, którą ktoś włożył do koszyka? Jak będzie pusta, to ją napełnię - obiecał Travis. - Pewnie jeszcze nie ma zębów, więc nie może jeść normalnego jedzenia. Na razie wystarczy mu mleko. Jest tu też parę suchych pieluch. Jak zabraknie, to pójdę po następne.

- Jakim cudem tak dobrze znasz się na dzieciach? - zapytał znów Cole.

- Po prostu się znam - Travis wzruszył ramionami.

- Kto go będzie przewijać, jak się zleje? - chciał dowiedzieć się Douglas.

- Może po prostu każdy po kolei? - zaproponował Cole.

- Widziałem, że jakieś pieluchy wiszą za domem McQueeny’ego. Ubranka też się tam suszyły, więc mógłbym skoczyć i wziąć parę dla małego. Słuchajcie, a jak go nazwiemy? - pytał Travis. - Macie jakieś pomysły?

- Może Mały Cole? - zaproponował Cole. - To dobrze brzmi.

- A może Mały Douglas? - zasugerował Douglas. - To brzmi jeszcze lepiej.

- Nie możemy nazwać go imieniem żadnego z nas - rzekł Travis. - Byśmy się cały czas bili, bo każdy chciałby mu dać swoje.

W końcu Cole i Douglas zgodzili się z Travisem.

- No dobra - powiedział Cole. - Ale to imię musi naprawdę dobrze brzmieć.

- Mój tata nazywał się Andrew - wtrącił Douglas.

- No i co z tego? - zapytał Cole. - Przecież podrzucił cię do sierocińca, jak tylko zmarła twoja matka.

- No tak - przyznał Douglas spuściwszy głowę.

- Chyba nie damy temu bobasowi imienia kogoś, kto pozbył się dziecka.

To nie byłoby w porządku. Mamy jakieś zasady, no nie? Ten tutaj już i tak znalazł się na śmietniku. Nie ma sensu mu o tym przypominać, dając mu imię twojego ojca. Nazwijmy go Sidney, jak ten elegancki facet, który wykręcał różne numery na Summit Street. Był z niego straszny twardziel. Pamiętasz go, Douglas? - spytał Cole.

- Pewnie, że go pamiętam. Był tu cholernie poważany.

- Tak było - powiedział Cole. - I umarł śmiercią naturalną. To chyba się liczy, nie? Nikt go nie wsypał i nikt go nie zaciukał.

- Podoba mi się to imię - rzucił Travis.

- Może zrobimy głosowanie?

Douglas podniósł prawą rękę. Była brudna i zabłocona.

- Kto jest za?

Cole i Travis podnieśli ręce. Adam nie poruszył się. Chyba jedynie Cole zauważył milczenie szefa w ciągu ostatnich kilkunastu minut. Odwrócił się, by spojrzeć na Adama.

- Coś nie w porządku, szefie?

- Dobrze wiesz, co jest nie w porządku - odpowiedział Adam głosem starego i zmęczonego człowieka. - Muszę wyjechać. Nie mam szans przetrwania w mieście. Już i tak za długo tu jestem. Jeśli chcę kiedykolwiek zostać wolnym człowiekiem i nie martwić się o to, że odnajdą mnie synowie mojego właściciela, to muszę jechać na Zachód. Co to za życie, które spędzam kryjąc się w zaułkach do późnej nocy? Któregoś dnia mogę zniknąć w ciemnościach na zawsze. Chyba to rozumiecie, prawda? Nie powinienem głosować w sprawie dziecka, bo nie będzie mnie tu, by pomóc wam je wychowywać.

- Nie poradzimy sobie bez ciebie! - wykrzyknął Travis. - Nie możesz nas opuścić - odezwał się głosem małego, przestraszonego chłopca. Po chwili rozkleił się zupełnie i zaczął płakać. - Proszę, zostań! - krzyczał przez łzy.

Dziecko, przestraszone hałasem, drgnęło i także zaczęło płakać.

Adam włożył rękę do koszyka i niezgrabnie poklepał je po brzuszku.

Natychmiast cofnął rękę.

- Test mokre.

- Jak to mokre? - spytał Cole. Sięgnął po butelkę, by zobaczyć, czy nie jest pęknięta.

- Po prostu się zlało - odpowiedział Travis. - Lepiej zdjąć z niego tę pieluchę, szefie, bo odparzy sobie pupę.

Niemowlę zaczęło się budzić. Chłopcy patrzyli na nie zafascynowani. Żaden z nich nigdy wcześniej nie widział z bliska takiego maleństwa.

- Kiedy się tak wykrzywia, wygląda, jakby miał zmarszczki - szepnął Douglas. - Ładny z niego facecik, nie?

Cole przytaknął i zwrócił się do Adama.

- Jak dotąd, Adam, dalej jesteś szefem, więc idź i go przewiń.

Najstarszy z chłopców nie miał zamiaru wykręcać się od odpowiedzialności. Głęboko westchnął i skrzywił się. Wsunął ręce pod ramiona dziecka i powoli wyjął je z koszyka.

Niemowlę otworzyło oczy i wtedy, w świetle trzymanej przez Travisa pochodni, uderzył ich niezwykły błękit - Mógłby być twoim młodszym bratem, Cole. Twoje oczy są dokładnie tego samego koloru.

Adam trzymał dziecko w sztywno wyciągniętych rękach. Miał bolesny wyraz twarzy i pot ściekał mu z czoła. Noszenie dziecka napawało go lękiem.

Nie wiedział, czy może je mocniej ścisnąć i miał nadzieję, że dziecko, na miłość boską, nie zacznie się drzeć. Nie miał pojęcia, co by wtedy począł.

Ochrypłym szeptem poprosił Cole’a, by wyjął pieluszkę.

- Dlaczego akurat ja? - skarżył się Cole.

- Bo Travis trzyma pochodnię, a Douglas stoi za daleko. A teraz się pospiesz, bo może znowu zacząć ryczeć. Boję się, że go upuszczę. Jest taki lekki jak powietrze.

- Ten mały jest strasznie ciekawski. - Travis zwrócił się do Douglasa.

- Popatrz, jak się nam przygląda. Strasznie poważny jak na takiego małego gnojka.

- Douglas, chodź tutaj i wytrzyj mi brew - zażądał Adam. - Nic nie widzę, bo pot zalewa mi oczy.

Douglas złapał ścierkę i zrobił, co mu kazano. Adam zachowywał się tak, jakby trzymał w ręku ładunek wybuchowy. Był tak napięty, że samo patrzenie na niego niemal sprawiało ból.

Jedynie Travis dostrzegł rozbawienie na twarzy szefa. Zaśmiał się krótko.

- On nie wybuchnie, szefie. Jest taki sam, jak ty, tylko mniejszy.

Cole nie zwracał uwagi na gadanie chłopców. Wstrzymał oddech, kiedy wziął się do przewijania dziecka. Dotykanie mokrej pieluchy przyprawiło go o mdłości. Kiedy ją w końcu wyciągnął, spadła na ziemię obok koszyka.

Chłopcy marszcząc brwi spojrzeli w dół na ten odrażający obiekt. Cole wytarł ręce o nogawki spodni, po czym wyciągnął rękę, żeby z powrotem zawinąć krągłe uda niemowlęcia. Dopiero wtedy zdał sobie sprawę z tego, co zobaczył.

Spojrzał jeszcze raz, żeby się upewnić.

Sidney był dziewczynką. Łysą dziewczynką, pomyślał. Zalała go fala gniewu. Co oni, do diabła, zrobią z bezużyteczną i nieprzydatną dziewczyną, która nigdy na siebie nie zarobi? Potrząsnął głową i natychmiast podjął decyzję.

Nie chciał mieć z nią nic wspólnego. Co to, to nie, na pewno nie on, nigdy w życiu. Trzeba ją będzie natychmiast wrzucić z powrotem do śmietnika.

Dziewczynka zmieniła jego postanowienie w jednej chwili. Właśnie wypracowywał sobie odpowiednio gniewną minę, kiedy przypadkiem zerknął na jej twarzyczkę. Patrzyła mu prosto w oczy. Przechylił się w lewo, gdzie był poza zasięgiem jej wzroku. Powiodła za nim ufnym spojrzeniem szeroko otwartych oczu. Cole próbował nie patrzeć w jej stronę, lecz mu się to nie udało. Wtedy dziewczynka przypuściła szturm i uśmiechnęła się do niego.

Przepadł z kretesem. W ciągu jednej chwili nawiązała się między nimi nić porozumienia.

Pozostali członkowie grupy pogodzili się z tym równie szybko.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin