Jones Gail - Sorry, przepraszam (PERN).pdf

(663 KB) Pobierz
427848011 UNPDF
G AIL J ONES
Sorry,
przepraszam
przełożyła Agnieszka Andrzejewska
Tytuł oryginału: Sorry
ISBN 978-83-7495-716-8
Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA
Warszawa 2010
427848011.001.png
Dla Veroniki Brady
CZĘŚĆ PIERWSZA
ANTYGONUS: (...) zeszłej nocy widziałem twą matkę:
ten sen odróżnić się nie dał od jawy.
Podeszła do mnie, chyląc skroń to w jedną,
To w drugą stronę. Nie widziałem nigdy
Pani tak pięknej i tak pełnej smutku.
W. Szekspir, Zimowa opowieść
(Akt III Scena III, przeł. S. Barańczak)
1
Pssst. Szept - najcichszy nośnik oddechu.
Tę historię można opowiedzieć tylko szeptem.
Gdy świadomość czegoś jest nieznośna, pojawia się wstyd, smutek, milczenie. Gardło
mam zniekształcone od wszystkiego tego, co w sobie kryję. Moje serce to cierpki, niedojrzały
owoc. Myślę, że to wina kagańca czasu, który zdeformował mi usta, odebrał głos, zniechęcił
do mówienia. Najpierw był tylko ten jeden obraz: jej sukienka, w tym szczególnym odcieniu
błękitu hortensji, zbryzgana purpurą krwi mego ojca. Gdy Mary podniosła się z podłogi,
wydawała się odrealniona, a jednak tak wyrazista i och! wręcz pobudzona tą krwią.
Pamiętam, że przywarłam do niej kurczowo, że byłyśmy czujne i świadome. Uwagę
miałyśmy tak napiętą, jakby w domu znajdował się wąż.
- Nie mów im - szepnęła. Tylko tyle: Nie mów im.
Wpatrywała się w moją twarz, plamkę rozmytą w ciemności. Potem obie płakałyśmy;
jej łzy mnie obmyły. A gdy dla pocieszenia wzięłyśmy się pod ręce, połączone sekretnym
porozumieniem i milczącą lojalnością, splamione ciało mego ojca złączyło nas jak siostry. Na
zewnątrz, przed drzwiami, drapał i skomlał nasz pies, domagając się wpuszczenia. Mary i ja
nie zwracałyśmy na niego uwagi. W tamtej chwili skala i powaga sytuacji były wyłącznie
ludzkie.
*
Jak pozbierać, w spokoju i z godnością, wszystko, co się rozsypało? Jak ożywić
zmarłych, jakby byli mimo wszystko ludźmi, nie symbolami czy zadaniami, z którymi muszę
się zmierzyć, nie chwiejnymi marionetkowymi wycinankami dopasowanymi do moich
celów?
Gdy się urodziłam, dwa lata po ślubie rodziców, mama miała lat trzydzieści osiem,
ojciec trzydzieści sześć. Żadne z nich nie spodziewało się, że będą jeszcze mieli dziecko;
przeciwnie, oboje byli przyzwyczajeni do samotności i zdążyli przywyknąć do odosobnienia,
na które ich związek nie okazał się lekarstwem. Ja byłam pomyłką, nieco kłopotliwą
przeszkodą, i znałam stan melancholii od najwcześniejszych lat. Oboje traktowali mnie jak
starą maleńką, co było do przewidzenia, wprowadzili reżim zachowania, upierali się przy
karach i obowiązkach, przemawiali do mnie surowym, pedagogicznym tonem. Żadne nie
uważało za konieczne wyrażać uczucia ani potwierdzać gestami łączących nas więzi. W
efekcie byłam dzieckiem niepewnym siebie, błagającym o uwagę, zabiegającym o ich
aprobatę, ale też upartym i stanowczym, bo wiedziałam, że to ich zniecierpliwi i zirytuje. W
tej walce ponosiliśmy same straty. Gdyby nie aborygeńskie kobiety, które mnie wychowały,
nigdy bym nie wiedziała, jak to jest leżeć przy piersi, dotykać czyjejś skóry, czuć pulsowanie
tętna u nasady szyi, słuchać, w intymnej i słodkiej bliskości, jak oddech wypełnia i opuszcza
śpiące ciało.
Urodziłam się w roku tysiąc dziewięćset trzydziestym. Część mojego dzieciństwa
przypadła na czas wojny. Mój ojciec służył w młodości jako kapitan podczas pierwszej wojny
światowej. Głęboko w plecach utkwiły mu fragmenty szrapnela, dlatego utykał. Nie mógł się
pogodzić ze zwolnieniem z wojska - do kalectwa dołączył wstyd - a gdy nadeszła kolejna
wojna, poczuł się podwójnie upokorzony, bo odmówiono mu powołania. Zrobił się uparty i
złośliwy, ale także zdeterminowany, by udowodnić swoją męskość. Gdy nadszedł rok tysiąc
dziewięćset dwudziesty ósmy, miał już znużone spojrzenie człowieka rozczarowanego
życiem. Moją matkę poślubił, jak sądzę, w ramach jakiejś ukrytej, wręcz niemożliwej do
opisania rekompensaty. To na pewno nie była miłość; miłość jest widoczna, miłość to
namacalna czułość. A u niego była to asekuracja przed stratą, rodzaj transakcji.
Gdy rodzice się poznali, ojciec był na ostatnim roku antropologii w Cambridge, matka
pracowała - wówczas jeszcze tak to nazywano - jako dama do towarzystwa. Mój ojciec,
Nicholas Keene, miał dość dużo pieniędzy; jego ojciec był właścicielem czterech sklepów z
galanterią męską w Londynie, których prowadzenie powierzył synowi. Z pewnością były one
gwarancją stałego dochodu. Jednak widok manekinów na wystawie napełniał Nicholasa
przerażeniem. Nie potrafiłby nikomu wyjaśnić, dlaczego czuł się oszukany przez życie, jakie
oferował mu ojciec, i dlaczego, gdy spoglądał na wystawy sklepów, które miał pewnego dnia
odziedziczyć, odczuwał dreszcz śmiertelnej trwogi. Ubrania wiszące na sztucznych ciałach
przypominały mu o wojnie. Znowu widział przed sobą upiorną rzeź z tysiąc dziewięćset
osiemnastego, tragiczny los unurzanych w błocie martwych ludzi, których ciała śmierć
zabarwiła na kolor khaki. To, że sam ku swemu zaskoczeniu przeżył, sprawiało, że czuł się
wybrańcem, szczęściarzem, człowiekiem wyjątkowym, cudownie ocalonym, nawet mimo
tego, że szrapnel rozerwał mu plecy. Nie mógłby stać za ladą i zajmować się ubraniami
przypominającymi kształty człowieka, patrzeć na zwisające luźno z wieszaków rękawy, na
Zgłoś jeśli naruszono regulamin