Michaels Kasey - Pieniądze to nie wszystko.rtf

(707 KB) Pobierz
Kasey Michaels

Kasey Michaels

PIENIĄDZE TO NIE WSZYSTKO


 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

„Gdyby każdy wtrącał się tylko do swoich spraw — warknęła ochryple Księżna — świat kręciłby się o wiele szybciej, niż się kręci.”

Lewis Carroll

Przygody Alicji w krainie czarów

(Przekł. Maciej Słomczyński)

1

Piękna i młoda właścicielka ośmiocyfrowego konta bankowego nie mogła mieć wielu znajomych, którzy by jej współczuli. Prawdę mówiąc, niewielu ludzi było w stanie nawet sobie wyobrazić, jak może wyglądać życie w wygodnej bańce mydlanej.

Zapewne dlatego Shelby Taite naprawdę zupełnie nie interesowało, co myśleli inni. Była nieszczęśliwa, lecz była to wyłącznie jej prywatna sprawa, wszyscy inni mogli się co najwyżej zamknąć i pozwolić jej żyć według własnych zasad.

Akurat - jakby to mogło się zdarzyć.

Stała właśnie w salonie rezydencji należącej do Głównej Filadelfijskiej Linii Taite'ów, a jej kochany i jedyny brat udzielał jej lekcji na temat obowiązków i powinności członka rodziny Taite. Był czerwiec, było gorąco, a ona miała na sobie bawełnianą sukienkę z kołnierzykiem w stylu Piotrusia Pana i kosztowne białe pantofle.

Posiadała kilkanaście par szortów, ale wszystkie nadawały się do noszenia jedynie na korcie tenisowym. Top, obcięte dżinsy i sandałki z rzemykami były zdecydowanie nieodpowiednie dla osoby o jej pozycji społecznej. Ale nie w jej wyobraźni.

Każdy włos w naturalnym kolorze blond znajdował się na właściwym miejscu, gładko spływając jej na ramiona. Klasyczny styl Grace Kelly, tak jak i podobne do niej rysy czy pochodzenie. Rasowa - oto, jaka była Shelby Taite. Czystej krwi aż po czubki palców.

Ale jej garderoba i wygląd były jedynie częścią tego, co stanowiło o wyjątkowości Taite'ów. W istocie było tego więcej. Znacznie więcej.

Taite'owie nie brali udziału w wojnach - oni chodzili do szkól. Nie protestowali przeciwko wojnom, kiedy byli w szkołach. Nie ustanawiali mód ani za nimi nie podążali. Żaden z Taite'ów nie spędził ani jednej godziny w więzieniu. Albo na koncercie rockowym. Albo spacerując po ulicach. Albo - Boże broń - na wiecu politycznym. Posiadali telewizory, ale zawsze nastawione na kanał PBS.

Taite'owie mieli dobre maniery i odpowiednio się zachowywali. Byli starannie wykształceni i zadbani. Ich zdjęcia ślubne drukowano w najlepszych czasopismach. Ich dzieci uczęszczały do elitarnych prywatnych szkół. Ich przyjaciele wywodzili się z rodzin o podobnym statusie, a takich wcale nie było zbyt wiele.

Mężczyźni szli w ślady ojców i prowadzili rodzinne interesy, córki wychodziły korzystnie za mąż, a matki planowały bale charytatywne i konkursy krokieta.

Niedużo radości wynikało z faktu przynależności do rodu Taite.

- Słuchasz mnie, Shelby? Nie chciałbym być niemiły, ale zdaje się, że ty w ogóle mnie nie słuchasz.

Shelby odwróciła się od okna wychodzącego na nudne i zadbane ogrody na tyłach rezydencji i uśmiechnęła się do brata.

- Oczywiście, że słucham, Somertonie - powiedziała i przesunęła dłonią po włosach, odgarniając ciężki lok znad prawego ucha.

- Limuzyna będzie tu o siódmej i byłbym wdzięczny, gdybyś choć raz w życiu była uprzejma zejść na dół na czas, tak by nikt nie musiał na ciebie czekać. Zresztą, któż chciałby stracić choćby chwilę z tego wieczoru? - Somerton Taite odchrząknął nerwowo, nie patrząc na siostrę. - Nie zachowuj się w ten sposób, Shelby. Czy naprawdę o tak wiele cię proszę? Tylko żebyś była punktualna. I żebyś raczyła zdobyć się na ten mały wysiłek i dobrze się bawiła.

Shelby westchnęła i pokręciła głową.

- Nie, Somertonie, to niewiele. Wybacz mi. Ale to takie idiotyczne.

Taite'owie pozwalali sobie na używanie mocniejszych wyrazów, ale jedynie w starannej formie. Coś mogło być na przykład idiotyczne. Nie mogło być popieprzone. No, cóż. Nieważne.

Shelby nabrała dyskretnie powietrza i kontynuowała:

- W ilu balach charytatywnych należy wziąć udział, Somertonie? Czy jest jakaś norma? Kiedy uratujemy wystarczającą liczbę wielorybów albo drzew - czy może w tym tygodniu chodzi o jakieś bezdomne dalmatyńczyki? Czy nie przyniosłoby to większej korzyści, gdyby odwołać orkiestrę, kwiaty i poczęstunek, i po prostu wysłać czek?

Somerton nie znał odpowiedzi na te pytania. Skąd zresztą miałby je znać? Byli Taite'ami. Należeli do czwartego pokolenia Głównej Filadelfijskiej Linii. Dlaczego chodzili na bale charytatywne? Ponieważ zawsze to robili i będą to robić w nieskończoność.

Starszy od siostry o cztery lata i niższy o dziesięć centymetrów, Somerton Taite był drobnym, przystojnym blondynem, którego subtelną urodę podkreślały jeszcze zaczesane na mokro włosy i trochę wodniste, błękitne oczy. Był typem mężczyzny noszącego wyłącznie garnitury, nigdy sportowe marynarki, a jego tenisowe biele po prostu nie ośmielały się pognieść. Shelby była przekonana, iż brat nawet się nie pocił. W przypadku Taite'ów problem potu po prostu nie istniał.

Somerton zrobił kwaśną minę (bardzo dobrze robił kwaśną minę, zaciskając wargi i lekko je wykrzywiając), po czym usiadł na jednej z szeratonowskich sof, założył nogę na nogę i splótł ręce na piersiach. Policzek z dołeczkiem ledwo dostrzegalnie mu drgał.

Osobiście złamał jedną z zasad Taite'ów, wprawdzie niepisaną, ale to nieistotne. Wziąwszy pod uwagę fakt, że sam określał siebie jako osobę nieśmiałą, był to szczyt zuchwałości. Z pewnością całe pokolenia Taite'ów przewracałyby się w swoim marmurowym mauzoleum, gdyby już przed śmiercią nie byli tak sztywni i niewzruszeni, że przekręcenie się w ogóle było niemożliwe.

On i Jeremy, jego „bardzo bliski przyjaciel”, mieli to szczęście, że bycie gejem było w tym sezonie w modzie.

Właściwie powinien zignorować mały bunt siostry, ponieważ ona zaakceptowała Jeremy'ego bez mrugnięcia okiem. Nie dociekał, co o tym zadecydowało, czy było to wynikiem jakichś ukrytych liberalno - demokratycznych skłonności, czy Shelby po prostu zupełnie nie obchodziło, co robi brat. Ta ostatnia możliwość zasmuciła go, więc czym prędzej wyrzucił ją z myśli.

Shelby wyczuła zdenerwowanie brata i uśmiechnęła się do niego, mając nadzieję, że wypadnie przekonująco.

- Och, Somertonie, przepraszam - powiedziała, siadając obok niego i obejmując go ramieniem. - Zapomniałam o mottcie Taite'ów, prawda? „Nie pytamy dlaczego, tylko podejmujemy wystawną kolacją.” - Pocałowała brata w policzek, a następnie znów wstała. - Dziś wieczorem będę punktualnie, obiecuję.

Somerton spojrzał na nią. Ręce miał założone na piersiach, a wargi wydęte.

- Nie, nie będziesz. Każesz nam czekać przynajmniej przez kwadrans. Wuj Alfred będzie sobie umilał czas, wypijając kolejną szklaneczkę brandy, Jeremy będzie się niepokoić i kilkanaście razy zmieniać krawat, a Parker będzie dzwonić z klubu, podejrzewając, że zostałaś porwana. Myślę, że mogłabyś traktować swego narzeczonego z większym szacunkiem.

- Wiem, wiem - odpowiedziała Shelby, gotowa zgodzić się ze wszystkim, byle tylko mogła już opuścić salon i udać się do swego apartamentu na górze. Pokojówka na pewno przygotowała już dla niej kąpiel i rozłożyła suknię na łóżku. Nie mogła pozbyć się wrażenia, że całymi dniami nie robi nic innego poza ubieraniem się, rozbieraniem i ponownym ubieraniem. - Ale nie martw się Parkerem, Somertonie. Chciałabym myśleć, że się niepokoi, bo nie może beze mnie wytrzymać nawet przez chwilę, ale oboje wiemy, że to nieprawda. Małżeństwo Taite - Westbrook będzie po prostu kolejną z długiej serii fuzji małżeńskich.

Somerton westchnął, wstał i objął ramieniem siostrę. Kochał ją, naprawdę ją kochał. Ale już jej nie rozumiał.

- Wiesz, że to nieprawda, Shelby. Parker zapewnił mnie, że jest w tobie szaleńczo zakochany i ja mu wierzę. To dobry, uczciwy człowiek pochodzący z porządnej rodziny i jego żona będzie szczęśliwą osobą.

Shelby wyślizgnęła się z objęć brata, zaskoczona swoją porywczością.

- Świetnie. Jeśli tak go lubisz, sam za niego wyjdź. Somerton uśmiechnął się łobuzersko.

- Jeremy'emu to by się nie spodobało - stwierdził i rozejrzał się nerwowo po pokoju. Sprowadził przyjaciela do domu sześć miesięcy temu, oficjalnie przyznając się do ich związku. Ale to wcale nie znaczyło, że wyzbył się wrażenia, że jego świętej pamięci ojciec zaraz się pojawi i zacznie go okładać trofeum zdobytym w rozgrywkach jachtowych. - Może wuj Alfred wyszedłby za Parkera? Mógłby potraktować to jako przychód.

Shelby objęła brata i uścisnęła.

- Och, naprawdę cię kocham, Somertonie.

- I przyznasz, że jesteś niemądra? Przyznasz, że ty i Parker będziecie mieć we wrześniu piękny ślub, a potem piękne życie? W końcu to ty powiedziałaś „tak”, to ty zgodziłaś się na małżeństwo. Nikt cię nie zmuszał, byś wychodziła za niego za mąż.

Shelby westchnęła.

- Nie, oczywiście, że nie. Nie wiem, co się ze mną dzieje. Uznaj to za tremę, dobrze? Przypuszczam, że po prostu narzeczeństwo bardziej kojarzyło mi się z romansem, a mniej z chińskimi wzorami.

Dała bratu jeszcze jednego całusa i poszła na górę, obiecując sobie ubrać się i przygotować do wyjścia na bal, zanim przyjedzie limuzyna. Nawet jeśli miałoby ją to zabić.

2

Quinn Delaney oparł się o bok limuzyny, odchylił mankiet smokingu i spojrzał na zegarek. 19.30.

Już od dwudziestu minut obmyślał tortury stosowne dla Grady'ego Sullivana, swego partnera w D& S Security. Bo to była jego wina, że Quinn znalazł się tutaj, pełniąc funkcję ochroniarza Wstrętnych Bogaczy.

Nie tak się umawiali, do licha. To Sullivan zajmował się Wstrętnymi Bogaczami, bo kochał to i kierował firmą. Delaney występował jako ochroniarz biznesmenów, potentatów przemysłowych - przynajmniej do czasu, zanim nie zrezygnował z pracy w terenie na rzecz siedzenia w biurze przy komputerze. Nigdy nie interesowały go zlecenia, które wymagały włożenia smokingu i sprowadzały się do pilnowania bandy wytwornych kretynów, którzy przez całą noc jedli, pili i obgadywali się nawzajem.

Więc jak, do diabła, Grady mógł go tak urządzić?

Quinn zmarszczył brwi, a jego szare oczy zapaliły się gniewem, kiedy przypomniał sobie okładkę czasopisma, którą partner pomachał mu przed nosem kilka godzin temu.

- Popatrz na nią, staruszku. Tylko na nią popatrz. Miss Października. Lubi pudle i lody malinowe, nienawidzi hipokryzji, chce zostać biologiem morskim i pracować na rzecz pokoju na świecie, a jej ulubionym kolorem jest ciepły blask satynowej czerni. Nie wspominając o nogach aż po samą szyję. I jest moja, tylko moja, zanim jej samolot nie odleci jutro rano. Nie możesz wymagać ode mnie, żebym z tego zrezygnował, prawda? A Taite'owie nalegali, by przyszedł któryś z partnerów. Czyli ty. Mam u ciebie dług, kolego. Będę ci winien wielkie wyjście.

Delaney ponownie spojrzał na zegarek, potem na rezydencję za okrągłym podjazdem i pomyślał o meczu Filadelfijczyków, który stracił. Skrzyżował długie nogi i mocniej oparł się o limuzynę.

- Tak. Wielkie wyjście.

Słońce jeszcze rozświetlało czerwcowy wieczór, ale żyrandole wewnątrz domu już zostały zapalone i przez obszerne okna mógł zajrzeć do salonu, który swą wielkością przywodził na myśl pokład lotniskowca.

Dostrzegł trzech mężczyzn. Wszyscy ubrani byli w idiotyczne garnitury, takie jak jego, ale bez wątpienia z lepszymi metkami. Każdy z nich trzymał kieliszek z czymś mocniejszym niż coca - cola, na którą tylko on mógł sobie dzisiaj pozwolić, ponieważ wieczorem pracował. Jeśli to w ogóle można nazwać pracą.

W porządku, może i ci bezczynni bogacze potrzebowali ochrony. Może zostali kiedyś obrabowani. Kiedyś, dawno temu. Ale bogacze nie wynajmowali D& S dla ochrony. Oni to robili dla prestiżu, by na przykład móc spytać: „Czy nie będziesz mieć nic przeciwko temu, że mój ochroniarz będzie się czaił za kwiatami, gdy my będziemy tańczyć? „

I, jeśli wierzyć Sullivanowi, by mieć pewność, że zostaną bezpiecznie odstawieni do domu po tym, jak się na przyjęciu całkowicie zaleją.

Delaney znów się zmarszczył i przeczesał palcami trochę zbyt długie, czarne włosy. Wolałby eskortować libijskiego terrorystę - samobójcę.

Odepchnął się od tylnych drzwi limuzyny i dał znak kierowcy, ponieważ trzech mężczyzn równocześnie odwróciło głowy i spojrzało w jednym kierunku.

- Ręce do góry, Jim. Zdaje się, że exodus właśnie się zaczął. Kilka chwil potem wielkie drzwi frontowe otworzyły się i starszy dżentelmen skierował kroki w stronę podjazdu. Wuj Alfred Taite - stwierdził Quinn, odtwarzając w myślach listę, którą dał mu Grady. Wysoki, około sześćdziesiątki, srebrne włosy i wciąż w pretensjach. Czarna owca w rodzinie, pochlebca, ubogi krewny trzymany na grubej smyczy tolerancji dopóty, dopóki godzi się być dodatkowym, niezwiązanym z nikim dżentelmenem, tak potrzebnym na przyjęciach towarzyskich. Sympatyczny darmozjad towarzyszący „głównej obsadzie” Uśmiechnięty, zabawny i zawsze trochę wstawiony.

Quinn skinął głową mężczyźnie, obserwując, jak się zbliża. Już rozpoznał krok wuja Alfreda, zbyt uważny, jakby kij połknął. Jeśli do jego obowiązków należy powstrzymanie tego gościa przed utopieniem się w wazie z ponczem, to czeka go długa noc.

Następnie pojawił się wysoki, rozpaczliwie szczupły mężczyzna, z burzą czarnych włosów, które wyglądały, jakby zostały obcięte nożycami do żywopłotu, a potem wysuszone w tunelu powietrznym. W swoim smokingu wyglądał jak nieboszczyk w wypożyczonym garniturze wystawiony do pożegnania. Kołnierzyk koszuli odstawał mu od szyi mimo zawiązanej pod nim szerokiej muchy, która podobnie jak szarfa była błękitna. Ten gość nie szedł. On zadzierał nosa.

- Pospiesz się, Somertonie - wdzięcząc się, zaskomlał mężczyzna, który według Delaneya mógł być jedynie Jeremym Rifkinem. - Wiesz, że pani Peterson krzywi się na spóźnialskich. Okropnie! I czy jesteś pewien, ale to zupełnie pewien, że ta mucha jest w porządku? Cierpię katusze, wiesz przecież, ale zapewniano mnie, że ten kolor jest ostatnim krzykiem mody.

Ponieważ idąc mężczyzna wciąż oglądał się za siebie, doszedłszy do limuzyny, zderzył się z Quinnem. Zachichotał w ramach przeprosin, ułożył usta w „o”, kiedy poklepał umięśnione ramię ochroniarza, po czym wdrapał się na tylne siedzenie.

Quinn obiecał sobie w duchu, że Grady bardzo, ale to bardzo pożałuje.

- Proszę wybaczyć, pan Delaney, nieprawdaż? - odezwał się mężczyzna, który mógł być już tylko Somertonem Taite'em. Wyciągnął dłoń na powitanie. Musiał być kr...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin