Bujold Lois McMaster - Stan niewolnosci.rtf

(998 KB) Pobierz

Lois McMaster Bujold

Stan niewolności

Tytuł oryginału: FallingFree

przełożyła Dorota Kamińska

Wydanie angielskie: 1998

Wydanie polskie: 1997


Tacie


Podziękowanie

 

Pragnę podziękować za naukową podbudowę fikcji w tej książce trzem panom: doktorowi Henry’emu Bielsteinowi za informacje z zakresu fizjologii wszechświata i medycyny, Jamesowi A. McMasterowi, inżynierowi spawalnictwa, oraz Wallace’owi A. Voreckowi, specjaliście od materiałów wybuchowych.

Wszystko, co jest w mojej książce poprawne, zawdzięczam im, błędy zawdzięczam sobie.

Mojej wdzięczności wobec nieżyjącego dr Roberta C. McMastera, fizyka, inżyniera nauczyciela i wydawcy, za pomoc w opracowaniu szczegółów technicznych, nie da się wyrazić słowami. Ciągle popełniam błędy, ale usilnie nad sobą pracuję.

Lois McMaster Bujold Maj 1987


ROZDZIAŁ PIERWSZY

 

Brzeg lśniącej tarczy planety Rodeo przesunął się chwiejnie za punktem obserwacyjnym orbitalnej stacji transferowej. Kobieta, w której Leo Graf rozpoznał współpasażerkę z promu kosmicznego, wyglądała przez kilka minut z zainteresowaniem przez wizjer, po czym odwróciła się gwałtownie, mrugając oraz przełykając ślinę, i opadła na jeden z obitych jaskrawym materiałem foteli. Jej oczy zamknęły się, potem otworzyły, napotykając wzrok Lea. Zawstydzona, wzruszyła ramionami. Leo uśmiechnął się ze zrozumieniem. Sam był odporny na dolegliwości związane z podróżami kosmicznymi, zajął więc jej miejsce przy kryształowym wizjerze.

Niewielka chmura przesuwała się w rzadkiej atmosferze poniżej, ledwo zasłaniając nie kończące się na pozór obszary czerwonego piasku. Na planecie Rodeo nie było nic oprócz kopalń i odwiertów GalacTechu oraz całej ich infrastruktury. Ale po co go tu właściwie przysłano? Leo znowu zaczął się nad tym zastanawiać. Podziemne operacje trudno byłoby zaliczyć do jego specjalności.

Obrót stacji sprawił, że stracił planetę z oczu. Przeszedł do innego punktu widokowego, bliżej środka stacji, zwracając po drodze uwagę na punkty najbardziej obciążone i zastanawiając się, kiedy je ostatnio prześwietlano, by wykryć ewentualne pęknięcia. Grawitacja na obrzeżu, gdzie znajdowała się sala dla pasażerów, równała się mniej więcej połowie ziemskiej. Czyżby chodziło o celowe zmniejszenie napięcia ze względu na przewidywane komplikacje?

Miał tutaj poprowadzić szkolenie, tak powiedziano mu w zarządzie GalacTechu na Ziemi, uczyć procedur bezpieczeństwa przy spawaniu i budowie w stanie nieważkości. Ale kogo? I dlaczego tutaj, gdzie diabeł mówi dobranoc? “Projekt Cay” - brzmiała niewiele mówiąca nazwa tego przedsięwzięcia.

- Leo Graf? Odwrócił się. - Tak?

Zwracał się do niego wysoki, ciemnowłosy mężczyzna, trzydziesto-, a może czterdziestoletni. Miał na sobie modne, choć nobliwe ubranie cywilne, ale dyskretny znaczek w klapie marynarki świadczył, że jest pracownikiem korporacji. Typ urzędnika zza biurka, zdecydował Leo. Dłoń, którą wyciągnął do Lea, była równo opalona, ale miękka.

- Jestem Bruce Van Atta.

Silna dłoń Lea była blada i pokryta brązowymi plamkami. Zbliżający się do czterdziestki, jasnowłosy i potężnie zbudowany Leo ubierał się w czerwony firmowy kombinezon; trochę po to, by nie odróżniać się od robotników, których nadzorował, ale głównie dlatego, by nie tracić rano czasu na rozmyślania, w co też się dzisiaj ubrać. Na lewej kieszeni na piersi miał napis “Graf”, który oczywiście wykluczał jakąkolwiek tajemniczość.

-                      Witamy na Rodeo, Pipidówce Wszechświata - uśmiechnął się Van Atta.

-                      Miło mi. - Leo automatycznie odwzajemnił uśmiech.

-                      Jestem szefem projektu Cay, będę więc pańskim zwierzchnikiem - oznajmił Van Atta. - Nie ukrywam, że specjalnie prosiłem o przysłanie właśnie pana. Pomoże mi pan ruszyć to wszystko wreszcie z miejsca, dać porządnego kopniaka. Jesteśmy do siebie podobni, wiem o tym, obaj nie mamy cierpliwości do tych, co uparcie stoją w miejscu. Zwalili na mnie cholerną robotę, wyduszenie z tego jakichś zysków, ale jeżeli to się uda, świat stanie przede mną otworem.

-                      Prosił pan o mnie? - Pochlebiła mu myśl, że cieszył się aż tak dobrą reputacją, ale dlaczego nigdy nie poprosił o niego ktoś w jakimś przyjemniejszym miejscu? - Na Ziemi powiedzieli, że mam tu przeprowadzić rozszerzoną wersję mojego krótkiego kursu prób nie niszczących.

-                      Tylko tyle panu powiedzieli? - spytał zaskoczony Van Atta. Kiedy Leo potwierdził, odrzucił głowę do tyłu i wybuchnął śmiechem. - Pewnie chodziło o bezpieczeństwo - stwierdził, kiedy przestał się śmiać. - Czeka więc pana niespodzianka. Cóż, nie będę jej psuł.

Przebiegły uśmiech Van Atty był irytujący jak znajome szturchnięcie w żebra. Do diabła, ten facet mnie skądś zna, pomyślał Leo. I jest przekonany, że ja znam jego...

Pod uprzejmym uśmiechem Leo skrywał lekką panikę. Spotkał tysiące pracowników GalacTechu w trakcie swojej osiemnastoletniej kariery zawodowej. Może z Van Atty uda się wyciągnąć coś, co jakoś go określi.

-                      W moich instrukcjach wymieniono doktora Caya jako szefa projektu - zaczął ostrożnie. - Czy zobaczę się z nim?

-                      Nieaktualne informacje - odparł Van Atta. - Doktor Cay zmarł w zeszłym roku, zresztą o wiele za późno. Powinno się go było dawno, moim zdaniem, przymusowo wysłać na emeryturę, ale był wiceprezesem i właścicielem sporego pakietu akcji... To bardzo dawne dzieje, prawda? Ja go zastąpiłem. - Van Atta pokręcił głową. - Nie mogę się już doczekać chwili, gdy ujrzę pańską minę, kiedy pan zobaczy... Proszę za mną, czeka na nas prom.

Mieli tylko dla siebie prom z sześcioosobową załogą, nie licząc pilota. Fotel pasażera dopasował się do ciała Lea w czasie krótkich okresów przyśpieszenia. Całkiem krótkich, najwyraźniej nie wyhamowywali do lądowania na planecie; spostrzegł, że obróciła się pod nimi i odsunęła w dal.

-                      Dokąd lecimy? - spytał usadowionego obok Van Attę.

-                      Widzi pan tę kropkę jakieś trzydzieści stopni nad horyzontem? Proszę ją obserwować. To siedziba projektu Cay.

Kropka powiększała się szybko, zmieniając się w chaotyczną strukturę pełną kątów i wybrzuszeń, z kolorowymi światełkami i głębokimi cieniami. Wprawne oko Lea zarejestrowało elementy mówiące o jej funkcji - zbiorniki, porty, lśniące w słońcu filtry cieplarni, rozmiary baterii słonecznych.

-                      Orbitalny habitat?

-                      Trafił pan.

-                      Wielki.

-                      W rzeczy samej. Jak pan myśli, ile personelu mógłby przyjąć?

-                      Mmm... jakieś półtora tysiąca.

Van Atta uniósł brwi, może nieco rozczarowany, że nie może go poprawić.

- Prawie w dziesiątkę. Czterysta dziewięćdziesiąt cztery osoby zmieniającego się personelu GalacTechu i tysiąc stałych mieszkańców.

Wargi Lea powtórzyły bezgłośnie słowo “stałych”.

-                      A skoro mowa o zmianach... Jak sobie radzicie z odzwyczajaniem ludzi od zerowej grawitacji? Nie widzę... - rzucił spojrzenie na ogromną strukturę - nawet koła ćwiczeń. Nie ma obrotowej sali gimnastycznej?

-                      Jest sala gimnastyczna z zerową grawitacją. Personelowi przysługuje miesiąc na dole po trzymiesięcznej zmianie.

-                      Kosztowne.

-                      Ale udało się wybudować habitat za mniej niż jedną czwartą kosztów, jakie pochłonęłoby wybudowanie obręczy z przyspieszeniem jeden g.

-                      Jednak z pewnością stracicie to, co zaoszczędziliście przy budowie, na transport i koszty leczenia - zaoponował Leo. - Dodatkowe promy, długie zwolnienia... Każdy emeryt, który złamie sobie kiedykolwiek rękę albo nogę, zaskarży GalacTech, domagając się zwrotu kosztów leczenia i rekompensaty za straty moralne, niezależnie od tego, czy wystąpi u niego znaczne zdemineralizowanie kości, czy nie.

- Ten problem też rozwiązaliśmy - oznajmił Van Atta. - A czy rozwiązanie jest opłacalne... Cóż, to właśnie my dwaj mamy sprawdzić i udowodnić.

Pojazd delikatnie przysunął się bokiem do luku w ścianie habitatu i wylądował z uspokajająco pewnym stuknięciem. Pilot wyłączył systemy i odpiął się od fotela. Przepłynął w powietrzu obok Lea i Van Atty, aby sprawdzić zabezpieczenia.

-                      Można wysiadać, panie Van Atta.

-                      Dziękuję, Grant.

Leo odpiął się od fotela, wyciągnął się i odprężył w znajomym stanie nieważkości. Jemu nie zdarzały się te nieszczęsne mdłości, które dręczyły tylu pracowników przy zerowej grawitacji. Tam na dole sprawność ciała Lea była dość przeciętna, ale tutaj, gdzie opanowanie, praktyka i spryt liczyły się bardziej niż siła, był co najmniej atletą. Uśmiechając się lekko do siebie, popłynął za Van Attą przez luk, od jednego uchwytu do drugiego.

Tablicę kontrolną na początku korytarza obsługiwał rumiany technik. Miał na sobie czerwoną koszulką ze znakiem firmowym GalacTechu nad lewą piersią. Mocno skręcone, jasne włosy, przylegające ciasno do czaszki, skojarzyły się Leowi z wełną jagnięcia, może z powodu młodego wieku technika.

-                      Dzień dobry, Tony.

-                      Dzień dobry, panie Van Atta - odpowiedział z szacunkiem młodzieniec. Uśmiechnął się do Lea i pochylił głowę w kierunku Van Atty, gestem prosząc o przedstawienie: go. - Czy to jest ten nowy nauczyciel, o którym pan opowiadał?

-                      Zgadłeś. Leo Graf, a to jest Tony. Będzie w gronie pierwszych pana uczniów. Należy do stałych mieszkańców habitatu - dodał Van Atta z naciskiem. - Tony jest spawaczem i monterem drugiego stopnia i stara się o pierwszy, prawda, Tony? Podaj rękę panu Grafowi.

Van Atta uśmiechał się. Leo miał nieodparte wrażenie, że gdyby nie zerowa grawitacja, kołysałby się na obcasach z zadowolenia.

Tony posłusznie podciągnął się nad tablicę kontrolną. Miał na sobie czerwone szorty...

Leo zamrugał i gwałtownie wciągnął powietrze. Chłopak nie miał nóg. Z jego szortów wystawała druga para rąk.

Funkcjonalnych rąk. Nawet teraz używał dolnej lewej ręki, Leo uznał, że tak to trzeba nazywać - do przytwierdzenia się w miejscu, kiedy wyciągnął górną prawą dłoń do Lea. Jego uśmiech był zupełnie niewinny.

Sam Leo stracił punkt zaczepienia, musiał się znowu czegoś złapać i niezgrabnie podciągnąć, by ująć wyciągniętą dłoń.

-                      Dzień dobry - udało mu się wykrztusić. Niemożliwością było nie gapić się na chłopaka. Leo zmusił się do skupienia wzroku na jego niebieskich oczach.

-                      Dzień dobry panu. Nie mogłem się doczekać, by pana poznać. - Uścisk dłoni Tony’ego był nieśmiały, ale szczery, jego ręka sucha i silna.

-                      Hm... - zająknął się Leo. - Hm... Jakie masz nazwisko, Tony?

-                      Och, Tony to tylko moje przezwisko, proszę pana. Moje pełne oznaczenie toTY-776-424-XG.

-                      Eee... Chyba w takim razie będę cię nazywał Tony - wymamrotał Leo, coraz bardziej oszołomiony. Van Atta najwyraźniej doskonale bawił się jego zmieszaniem.

-                      Wszyscy tak mnie nazywają - zgodził się Tony.

-                      Weź torbę pana Grafa, dobrze, Tony? - odezwał się Van Atta. - Chodźmy, Leo. Zaprowadzę pana do pokoju, a potem wszystko pokażę.

-                       

Leo ruszył za swoim płynącym w powietrzu przewodnikiem wskazanym korytarzem. Obejrzał się przez ramię i znowu niepomiernie się zdumiał, kiedy Tony precyzyjnie odbił się i przeleciał przez całe pomieszczenie aż do luku.

-                      To jest - Leo przełknął ślinę - najdziwniejsza deformacja genetyczna, jaką kiedykolwiek widziałem. Ktoś był naprawdę genialny, że znalazł mu pracę w stanie nieważkości. Na dole byłby kaleką.

-                      Deformacja genetyczna - uśmiech Van Atty stał się nieco krzywy. - Tak, można to i tak nazwać. Szkoda, że nie mógł pan widzieć swojej miny, kiedy on tak nagle wyskoczył. Gratuluję panu opanowania. Ja sam omal nie rzygnąłem, kiedy po raz pierwszy zobaczyłem jednego z nich, a byłem wcześniej uprzedzony. Ale można się do tych małych małpek szybko przyzwyczaić.

-                      Macie tu więcej takich?

Van Atta zacisnął i rozłożył palce w geście liczenia.

- Dokładnie tysiąc. Pierwsza generacja superrobotników GalacTechu. Ta gra nazywa się bioinżynieria, Leo. I zamierzam w nią wygrać.

Tony, trzymając walizkę Lea w dolnej lewej ręce, prześlizgnął się między nim a Van Attą w cylindrycznym korytarzu i zatrzymał przed nimi, wyhamowując za pomocą trzech zgrabnych dotknięć uchwytów na ręce.

- Panie Van Atta, czy mógłbym przedstawić pana Graf a komuś, zanim dojdziemy do Skrzydła Gości? To właściwie po drodze, Hydroponika.

Wargi Van Atty zacisnęły się, a potem ułożyły w uprzejmy uśmiech.

-                      Dlaczego nie? Hydroponika i tak była w planie na dziś.

-                      Dziękuję panu - zawołał Tony i z entuzjazmem rzucił się naprzód, żeby otworzyć przed nimi hermetycznie zabezpieczone drzwi na końcu korytarza, a potem znowu je zamknąć.

Leo przeniósł swoją uwagę na otoczenie, gdyż było to mniej nieuprzejme niż ciągłe gapienie się na chłopca.

 

Habitat był rzeczywiście kosztowną konstrukcją, składającą się głównie z prefabrykatowych części połączonych w rozmaity sposób. Nie było to szczególnie eleganckie wnętrze - pewna przypadkowość sugerowała, że habitat rozrastał się stopniowo, a nowe fragmenty dodawano nie według przemyślanego planu, lecz tylko aby zaspokoić rosnące potrzeby. Ale cały ten bezład krył w sobie niezbędne zabezpieczenia, jak na przykład wymienialność systemów hermetyzacji pomieszczeń, co Leo z aprobatą docenił.

Minęli segmenty mieszkalne, miejsca przygotowywania i spożywania posiłków, warsztat drobnych napraw - Leo zatrzymał się, by rzucić na niego okiem i musiał potem doganiać swojego przewodnika. W przeciwieństwie do większości bezgrawitacyjnych konstrukcji, w których pracował, tutaj nie starano się zachować obiektywnych kierunków góra-dół, dzięki czemu mieszkańcom było dużo łatwiej. Większość pomieszczeń miała kształt cylindryczny, stanowiska pracy i magazyny upakowano elegancko przy ścianach, a środek zostawiono pusty, by nie blokować drogi pieszym, chociaż to określenie nie bardzo tu pasowało. Po drodze minęli parę tuzinów tych czterorękich ludzi, nowy typ pracowników, kolegów Tony’ego, czy jak ich tam nazwać. Czy oni w ogóle mają oficjalną nazwę? - zastanawiał się Leo. Przyglądał im się ukradkiem, odwracając wzrok, kiedy tylko któryś z nich się obejrzał, co zdarzało się dosyć często. Oni przyglądali mu się otwarcie i szeptali coś między sobą. Rozumiał, dlaczego Van Atta nazwał ich małpkami. Mieli szczupłe biodra, brakowało im potężnych pośladkowych mięśni ruchowych charakterystycznych dla ludzi z nogami. Dolna para ramion była bardziej muskularna niż górna, zarówno u kobiet, jak i u mężczyzn. Były potężniejsze, przez co wydawały się też krótsze w porównaniu z górnymi. Obserwowani spod przymkniętych powiek wydawali się po prostu krzywonodzy.

Ubrani byli przeważnie w wygodne, praktyczne podkoszulki i szorty, jak Tony. Kolory najwyraźniej miały swoje znaczenie, gdyż Leo minął grupę ubranych na żółto, skupionych wokół człowieka w kombinezonie GalacTechu, który trzymał w ręku na pół rozebraną pompę i tłumaczył im zasady jej funkcjonowania i naprawy. Leo pomyślał o stadzie kanarków albo latających wiewiórek, o małpach, o pająkach, o lekkich, zwinnych jaszczurkach, takich jak te biegające po ścianach.

Chciało mu się krzyczeć, niemal płakać, ale nie z powodu ich podwójnych ramion czy też zwinnych, zbyt licznych dłoni. Zdążyli już prawie dotrzeć do Hydroponiki, zanim udało mu się zanalizować przyczyny tego silnego niepokoju. Wywoływały go ich twarze. To były twarze dzieci.

Drzwi z napisem “Hydroponika D” otworzyły się, by ukazać niewielki przedsionek, a jakieś piętnaście metrów dalej duże, przestronne pomieszczenie. Okna z filtrami po stronie słonecznej i rząd luster po zacienionej wypełniały całą przestrzeń jasnym światłem. Zielone rośliny wyrastały z rzędów starannie umocowanych pojemników. Powietrze było gęste od chemikaliów i zapachu roślin.

Para czterorękich młodych kobiet, ubranych na niebiesko, pracowała w przedsionku. Trzymetrowy pojemnik z pleksi był zamocowany w miejscu, a one unosiły się wzdłuż niego, ostrożnie przesadzając małe sadzonki z niewielkich probówek do ułożonych spiralnie dziurek w pojemniku, po jednej sadzonce do każdej, mocując je za pomocą plastycznej masy, którą otaczały delikatne łodyżki. Korzenie będą potem rosły do wewnątrz pojemnika, tworząc plątaninę absorbującą odżywczą hydroponiczną mgłę, wpompowywaną przez rurę, a liście i łodygi zgęstnieją w świetle słońca, by w końcu wydać takie owoce, jakie genetyka im przeznaczyła. Najprawdopodobniej jakieś rogate jabłka, przemknęło przez głowę Lea, wpadającego właśnie w stan lekkiej histerii, albo kartofle z oczami, które mrugają porozumiewawczo.

Ciemnowłosa dziewczyna zatrzymała się, by poprawić tłumoczek podtrzymywany ramieniem. Umysł Lea w tym momencie zupełnie przestał funkcjonować. Tłumoczek okazał się dzieckiem.

Żywe dziecko! No jasne, że żywe, a czego się spodziewałeś? - zadrwił w myśli. Wyjrzało zza tułowia swojej - matki? - żeby zerknąć podejrzliwie na Lea - obcego, chwytając jednocześnie pierś dziewczyny, jakby w obawie przed konkurencją.

- AU11 - oznajmiło agresywnie. - Och!

Ciemnowłosa dziewczyna roześmiała się i dolną ręką delikatnie rozluźniła uścisk małych paluszków, nawet na chwilę nie przerywając pracy górnych rąk, ugniatających masę wokół łodyżki. Skończyła szybkim pryśnięciem z tubki unoszącej się obok niej, tuż poza zasięgiem rączek dziecka. Dziewczyna była szczupła, eteryczna i dla nie przyzwyczajonych oczu Lea cudownie odmienna. Jej krótkie, gęste włosy przylegały ciasno do czaszki, otaczając twarz i zbiegając się w jednym punkcie na karku. Były tak gęste, że skojarzyły mu się z kocim futerkiem - można by je pogłaskać i znaleźć ukojenie. Druga dziewczyna była blondynką i nie miała dziecka. Ona pierwsza podniosła głowę i uśmiechnęła się.

- Mamy towarzystwo, Claire.

Twarz ciemnowłosej rozjaśniła się z radości tak intensywnej, że Leo aż się zarumienił.

- Tony! - zawołała radośnie i Leo zdał sobie sprawę, że dostał się mu tylko przypadkowy odprysk, kiedy strumień szczęścia przelatywał obok niego do prawdziwego celu.

Dziecko uwolniło trzy rączki i zamachało nimi.

- A! a!

Dziewczyna odwróciła się w powietrzu twarzą do gości.

-                      A! a! a! - powtórzyło dziecko.

-                      No już dobrze - roześmiała się. - Chcesz polecieć do taty, co? - Odpięła krótki rzemyk, łączący coś w rodzaju miękkiej uprzęży na ciele dziecka z paskiem otaczającym jej talię, i uniosła niemowlę w wyciągniętych ramionach.

-                       

- Lecimy do taty, Andy? Lecimy do taty?

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin