Sandemo Margit - Saga o Czarnoksiezniku t14.pdf

(564 KB) Pobierz
11103744 UNPDF
Margit Sandemo
CÓRKA MROZU
Saga o czarnoksiężniku tom 14
STRESZCZENIE
Są lata czterdzieste osiemnastego wieku.
Od wielu lat islandzki czarnoksiężnik Móri i jego norweska żona Tiril cierpią
prześladowania ze strony złego zakonu rycerskiego. Móri i jego rodzina posiedli
wiele informacji wiążących się z tajemnicą Świętego Słońca, wielkiej złocistej kuli
o magicznych właściwościach, zaginionej przed tysiącami lat.
Istnieją ponadto jeszcze dwa szlachetne kamienie, które pragnie zdobyć zły
zakon. Najstarszy syn Móriego i Tiril, Dolg, młodzieniec o mistycznej, czyniącej go
podobnym do elfa urodzie, oraz niezwykłych zdolnościach, odnalazł je oba:
niebieski szafir oraz czerwony farangil. Pomógł mu do nich dotrzeć jego
tajemniczy duch opiekuńczy, zwany Cieniem, sam nimi bardzo zainteresowany;
owe trzy szlachetne kamienie bowiem stanowią klucz, który otworzy Wrota. Nikt
jednak, z wyjątkiem Cienia, nie wie, o jakich to wrotach mówią niejasne pogłoski.
Niedawno odnaleziono też mapę, która pokazuje, gdzie znajdują się owe Wrota,
oraz opowiadające o nich prastare księgi. Rodzina zebrała się, by przestudiować
zgromadzone materiały.
Rodzina Móriego i Tiril to następujące osoby:
Dolg, niezwykły młodzieniec o nadprzyrodzonych zdolnościach, lat 23.
Villemann, żądny przygód brat Dolga, lat 21.
Taran, zawsze optymistycznie usposobiona bliźniaczka Villemanna, lat 21.
Uńel, podobny do anioła, istota sprzed wielu tysięcy lat, mąż Taran.
Theresa, księżna, matka Tiril.
Erling, jej mąż, stary przyjaciel Móriego i Tiril.
Rafael, marzyciel, przybrany syn Theresy i Erlinga, lat 23.
Danielle, delikatna, łagodna i bezbronna siostra Rafaela, lat 19.
No i, oczywiście, pies Nero.
Czarnoksiężnik Móri, przekraczając w młodości granice naszego świata ze
światem istniejącym obok, sprowadził ze sobą do ludzkiego wymiaru grupę
duchów. Wspierają one rodzinę w jej walce z zakonem rycerskim.
1
Stała sama najbliżej grobu. Czuła, że cały czas jest uważnie, choć ukradkiem
obserwowana.
Od równiny Vastgóta dął zimny wicher. Z oddali dobiegał ciężki szum koron drzew
w lesie Tiveden. Jak zwykle trzymała się całkiem prosto. Ciekawskie, żądne
sensacji spojrzenia nie były jednak w stanie przeniknąć przez czarny woal.
- Chowa twarz - szepnęła stojąca z tyłu kobieta, prawdziwy sęp pogrzebowy,
jedna z tych, co to zawsze mają gotowy odświętny strój, by włożyć go na pogrzeb
któregoś z mieszkańców wioski. - Próbuje nam wmówić, że skrywa łzy.
- O, nie - gniewnie pokiwała głową inna. - Ona skry wa ulgę. Triumf.
- Wróciła do domu - szepnęła pierwsza. - Bo teraz może objąć spadek.
- Oczywiście! Spójrzcie tylko! Taka niby skromna, a wszyscy wiedzą, czego się
dopuściła.
- Ma serce z lodu. Prawdziwa Córka Mrozu.
- Pst! - syknął ze złością stojący przed nimi siny z zimna mężczyzna. - Nie dacie w
spokoju wysłuchać słowa Bożego? Plotkarki!
Kobiety prychnęły urażone. Jedna, osłaniając dłonią usta, szepnęła do sąsiadki:
- Mężczyźni jej ulegają. Oni wybaczają.
- Tylko jeden nie.
- Tak, tylko jeden. On nigdy nie przebaczy.
- Dobrze jej tak!
Umilkły, lecz wiele osób uczestniczących w pochówku powtarzało w duchu: „Ona
nie czuje żałoby. To kobieta pozbawiona uczuć. Nie rozpacza nad śmiercią
starego ojca, teraz bowiem dom aptekarza należy do niej. Teraz znów może się tu
sprowadzić”.
Pogrzeb dobiegł końca. Pastor podszedł do żałobnicy, by wyrazić współczucie.
Wcale jej nie współczuł, żal mu tylko było zmarłego. Z wielkim wahaniem, wręcz
niechętnie wyciągnął rękę. Nie zdołał pochwycić spojrzenia Marii Stenland, nie
pozwoliły na to warstwy gęstego woalu, liczył jednak, że jego wzrok jest tak
piętnujący, jak przystoi przedstawicielowi Kościoła.
W myślach zgromadzonych ludzi dominowało jedno życzenie: „Można mieć tylko
nadzieję, że ojciec ją wydziedziczył”.
Maria Stenland, dziękując pastorowi, wyczuwała wrogość bijącą od niego i od
pozostałych. Jeszcze wyżej podniosła głowę.
Szybko opuściła cmentarz, nie poświęcając nawet chwili na zadumę nad grobem.
W pokojach nad apteką Maria przeglądała rzeczy ojca. Dotknęła krzeseł
wyściełanych ciemną skórą, pogładziła brązowe półki biblioteczek, niepewnie
położyła dłoń na klamce zamkniętej szafki z lekarstwami.
Otworzyła ją kluczem, który dala jej - z wielkim wahaniem - gospodyni
zarządzająca domem.
Oto słoiczek z resztą pigułek. Drżąca dłoń odruchowo się na nim zacisnęła.
Maria ze stukiem odstawiła pojemnik, zamknęła szafkę i ciężko oddychając
usiadła w fotelu ojca.
Upłynęło dużo czasu, zanim wreszcie zdołała dojść do siebie.
Tu nie chodzi o to, by starać się przeżyć kolejny dzień, jak mówi doktor, lecz o
poszczególne sekundy. Każda chwila jest koszmarem tęsknoty i bólu, nie
kończącą się walką. Teraz starczyło mi siły, ale jak długo wytrzymam?
Jak cudownie byłoby uśmierzyć ból jedną małą pigułką! Wspomnienia...
Wyprostowała się zdecydowana.
Wezmę jedną.
Zaraz jednak opadła w fotel, zgnębiona.
Nie. Wytrzymałam trzy miesiące. Jeden jedyny raz się załamałam, ale wtedy
akurat na czas pojawił się doktor i uratował mnie przed zażyciem następnej. I
jeszcze następnej.
Są w tej szafce.
Nie! Ta droga prowadzi tylko w jednym kierunku.
I co z tego? Nawet jeśli za przyczyną lekarstw skonam w cierpieniu, któż się tym
przejmie?
Nikt.
A może wszystkie pigułki naraz?
Próbowała tego już wcześniej, to było straszne, gorsze niż wszystko inne. Jej
serce okazało się silne, nie chciało umierać. Uratowano ją na czas.
Uratowano? Do czego?
Starała się zebrać myśli. Apteka... Co z nią pocznie? Czy powinna ją sprzedać,
czy też zatrzymać nieliczny personel? Wiedziała, że żaden z pracowników jej nie
lubi, lecz była przecież właścicielką.
Na razie. Oczywiście wszystko zależeć będzie od tego, co jest w testamencie. Od
tego, jak brzmiała ostatnia wola ojca.
Weszła gospodyni i Maria prędko znów spuściła woalkę na twarz.
Myśli starszej kobiety dały się wyczytać z każdego rysu jej twarzy:
„Czyżby ona chciała zostać w tym mieście, szalona? Jak zamierza sobie poradzić
z niewzruszoną pogardą mieszkańców? Nie myśli chyba rozgościć się w tych
pokojach? One są przecież moje. Należy mi się chyba coś w zamian za tyle trudu
i pracy dla tego starego zrzędy? Apteka powinna właściwie przypaść mnie, wszak
świętej pamięci aptekarz wyuczył mnie zawodu. No cóż, przekonamy się, jaka jest
treść testamentu”.
Co mam robić? pomyślała Maria. Gdzie mogę się ukryć? Oto nastąpiła
przełomowa chwila.
Księgi Świętego Słońca wkrótce miały zostać otwarte.
Nadchodził kres długiej walki.
Zbliżało się rozwiązanie zagadki Świętego Słońca.
Czarnoksiężnik Móri i jego rodzina zdobyli już prawie wszystkie informacje.
Pozostawało jedynie odnalezienie samego Słońca, a wraz z nim - Wrót. Ustalili,
że to, czego poszukują, musi znajdować się na wybrzeżu Morza Bałtyckiego, to
znaczy tego Morza Bałtyckiego, jakie istniało przed około dziesięcioma tysiącami
lat. Okres ten zwano epoką Morza Yoldiowego; wybrzeże morskie przecinało
wówczas Szwecję mniej więcej na wysokości Tiveden.
Morze Yoldiowe... Tajemnicze „Morze, które nie istnieje”.
Rodzina wiedziała, że Zakon Świętego Słońca już blisko tysiąc lat wcześniej
poszukiwał Słońca właśnie w Tiveden. Bez rezultatu.
Dlatego też dzieci Tiril i Móriego, Dolg, Taran i Villemann wraz z mężem Taran,
Urielem, pragnęły wyprawić się do Tiveden. Wszyscy mieli jednak świadomość, że
ścigają ich, a przede wszystkim również poszukują Słońca, bracia zakonni.
Rodzinie Móriego nie dawała spokoju pewna myśl. Skoro ostatni najszlachetniejsi
Lemurowie przekroczyli Wrota przy pomocy Słońca... Czy nie są słuszne
przypuszczenia, że zabrali klejnot ze sobą? Przenieśli go przez Wrota?
Czegóż, wobec tego, szukają oni, ludzie, bracia zakonni i rodzina Móriego, Cień i
wszystkie bezimienne, milczące istoty, z ufnością czekające, aż Dolg je wyzwoli?
Dolg pytał nawet Cienia o to, czy Słońce wciąż znajduje się w świecie ludzi.
Ale Cień także tego nie wiedział. „Pozostaje nam jedynie mieć nadzieję”, odparł
udręczony i zrezygnowany.
Odpowiedź znaleźli w świętych księgach Lemurów.
O wczesnym poranku zasiedli wokół wielkiego stołu w jadalni Theresenhof.
Podnieceni, ledwie mogli się doczekać świtu, który zabarwił na czerwono
wierzchołki Alp. Villemann próbował nawet przynieść sobie z kuchni śniadanie i
jeść czytając, ale babcia ostro przeciwko temu zaprotestowała. W ogólnym zapale
należało zachować jakiś umiar.
Jak się spodziewali, Cień objawił się w pełnej krasie. To przecież była jego
sprawa, nikt nie był do tego stopnia zaangażowany w historię Świętego Słońca jak
on. Poprzedniego wieczoru położył ręce na znajdującej się w szkatule świętej
księdze i teraz, kiedy zechciał, mógł przybierać równie wyraźną postać jak każdy
człowiek.
Był niezwykle przystojnym mężczyzną. Zachowywał się wielce dostojnie, nigdy
Zgłoś jeśli naruszono regulamin