Bruczkowski Marcin - Singapur czwarta rano.pdf

(1452 KB) Pobierz
Bruczkowski Marcin - Singapur czwarta rano
Było nas trzech
Grudzień 1995
Raz. Dwa. Raz, dwa, trzy, cztery; blacha, kop, werbel, werbel i jedziemy.
Przez chwilę wydaje mi się, Ŝe zacząłem odrobinę za szybko, ale nie, Peter wygląda na zadowolonego,
ma zamknięte oczy, główka basu kołysze się miarowo w rytm muzyki. Jest OK.
W tym kawałku nie ma wiele do roboty dla perkusisty. Wystarczy utrzymać początkową
energię, nie zwalniać, nie przyśpieszać (łatwo powiedzieć...) i nie zasnąć przed refrenem. Ręce i
nogi pracują jak dobrze naoliwiona maszyna, koło toczy się równo do przodu, moŜna rozejrzeć
się po sali.
Jest parę minut po pierwszej w nocy. W Roomful of Blues nadal gwarno, większość stolików
zajęta. Widzę kilka nieznanych mi bladych twarzy i więcej niŜ zwykle ciemnych, malaj-skich i
hinduskich, wśród głównie chińskiej publiki. Pod estradą zbierają się kolejni muzycy. Kapela
chińska, nie licząc perkusisty - Malaja. Wszyscy w czarnych koszulkach i pociętych, czarnych
dŜinsach.
Między akcentami na werblu łapię strzępy ich rozmowy:
· .. .mały nieźle daje, co?
·
Aaa, daj im spokój, niech grają...
Patrzę na pozostałe dwie trzecie naszego zaimprowizowanego rocknblues trio. Yincent coś tam
brzdąka, czekając na solo, pochylony nad gitarą poprawia co chwila pokrętła, potem patrzy ze
złością na piec. Pewnie znowu zgubił swój dźwięk. Peter uśmiecha się lekko, rzuca mi krótkie, pełne
humoru spojrzenie, zamyka oczy i oddaje się basowemu transowi.
Przejście. Mało go nie przespałem. Triola na werblu, tom-tom, kocioł, kocioł, tam-ta-da-da-da
PAM PAM, kop, blacha 2 i do refrenu. Yincent stoi do mnie tyłem, ale chyba jest OK, a Peter znów się
uśmiecha. Dobrze.
Nadchodzi solo gitarowe. Rozglądam się po knajpie. Właściciel - przeraźliwie wysoki i chudy
Chińczyk, znany w pewnych kręgach jako Wujek John - przebudował ją ostatnio, powiększając miejsce
przed sceną. Teraz prawie cały parter starego domu, który pamięta jeszcze czasy kolonialne, to jedna,
długa sala, wiecznie zadymiona mimo heroicznych wysiłków dwóch klimatyzatorów, zawieszonych nad
jedynymi tutaj oknami, na lewo i prawo od drzwi wejściowych, nowoczesnych, przeszklonych i w
ogóle niepasują-cych do tej historycznej budowli.
Przed barem, przy czteroosobowych, drewnianych stolikach z plastikowymi, niegdyś białymi
blatami, siedzą kotleciarze - goście, dla których muzyka stanowi tylko tło dla konsumpcji. Kuchnia Wujka
Johna, europejska, nie licząc obowiązkowego chili, liberalnie dodawanego do wszystkich potraw, jest
słynna wśród bluesmanów.
Lepszy widok mam na salę za barem. Tutaj miejsca są obsadzone przez gości Ŝądnych wraŜeń
No... Siedzą juŜ na scenie pół godziny!
· I co, nikt ich jeszcze nie przepędził?!
·
125759280.002.png
muzycznych, a nie kulinarnych. Jedyne mocne światła wiszą nad sceną. Z półmroku wyłaniają się
ciemnogranatowe ściany pomalowane w fantazyjne, czerwone
i zielone wzory zawieszone plakatami muzycznymi i okładkami starych płyt. Dwa wiatraki pod sufitem
bez większego skutku mielą gęste od dymu powietrze.
Wujek John wyszedł właśnie zza lady, wyciera szybko dłonie, zarzuca ręcznik na ramię i ściska z
szacunkiem ręce dwóm starszym Chińczykom w wymiętych, czarnych garniturach, bez krawatów.
Prowadzi ich do stolika w najdalszym rogu. Ciekawe, kto to. Nie pasują do tego tłumu. MoŜna by ich wziąć
za mafiosów, gdyby w Singapurze istniało coś takiego jak mafia. A moŜe...?
Idę, szefie! - Od strony baru przeciska się między gośćmi
młoda Chinka z krótkimi, ufarbowanymi na rudo, sterczącymi
włosami i mocnym makijaŜem. Niezbyt ładna, ale miła, zawsze
uśmiechnięta. Zgodnie z miejscową modą jest w stroju prawie
plaŜowym - sandały na gołych stopach, szorty i wyciągnięta
na wierzch koszulka; do tego biały fartuszek kelnerki. Na ba
lansowanej wysoko w powietrzu tacy - miska fistaszków, kan
ciasta butelka bursztynowego płynu, dzbanek wody z lodem
i dwie szklanki.
Wujek John zostawia tajemniczych gości w rękach Irenę, wodzi jeszcze wzrokiem po sali,
sprawdza, czy nikomu nic nie potrzeba. Potem zwraca uwagę na nas, słucha przez moment.
Kiwa aprobująco głową (uff...) i odpływa na swoje miejsce za ladą, pozdrawiając po drodze
znajomych - w większości muzyków. Chyba przy połowie stolików sterczą spod krzeseł futerały
gitar. Muzycy mało piją - większość z nich niańczy swój kufel przez godzinę czy dwie, co parę
minut maczając w nim - dla zasady - usta. Wolą być trzeźwi, inaczej jedynymi entuzjastami ich
gry będą oni sami. Prawie kaŜdy to kiedyś odkrywa, mniej lub bardziej boleśnie.
Yincent kończy solo. Jeszcze jeden nawrót do refrenu i wielkie finale z popisowym tremolo na
talerzach. Od paru stolików dostajemy całkiem konkretne oklaski. To chyba pierwszy raz! Yincent
macha im ręką, ja wstaję i wykonuję zza bębnów klasyczny, beatlesowski pokłon w pas, co równieŜ
zostaje nagrodzone paroma klaśnięciami.
· „Knockin on Heavens Door"! Zagrajcie „Knockin on Heaveris
Door"! - krzyczy ktoś z publiczności.
·
Sony... nie gramy zamówień - odpowiada Yincent, zwijając
kabel do gitary.
- No to „Hey Jude"... Dziewczyny proszą! No dawajcie, tylko
jeden numer!
Krzyk dobiega od stolika chińskiego z podwójną randką. Dziewczyny odstrojone jak na
dyskotekę, umalowane, nienagannie uczesane. Chłopcy w eleganckich spodniach i białych, do po-
łowy rozpiętych koszulach z podwiniętymi mankietami. Jeden z nich dalej negocjuje z Yincentem.
· Irenę! - przekrzykuje mnie Wujek John, składając ręce
w trąbkę. - Butelka najlepszej whisky, czop czop! Na koszt firmy,
dla moich przyjaciół przy siedemnastce!
·
125759280.003.png
Drugi szepcze coś na ucho swojej dziewczynie, ubranej w czerwoną, mocno skąpą i dziwnie
asymetryczną sukienkę z jednym ramiączkiem. Śmieją się. Mam nadzieję, Ŝe nie z nas.
Czekam jeszcze chwilę za perkusją, na wypadek, gdyby Yincent się zgodził.
Niestety.
·
Naprawdę nam przykro, juŜ schodzimy! - popiera go Peter.
Eee, pewnie nie umiecie... - daje za wygraną chłopak od stoli
ka. Wzrusza ramionami i uśmiecha się z pogardą, patrząc z ukosa
na swoją dziewoję, czy go doceniła. Nieprzyjemny typ.
Zbieram moje pałki i ręcznik do wycierania między utworami spoconych rąk, zbiegam ze sceny.
- Hej, nie było źle! - rzuca przez ramię Peter, przeciskając się do
naszego stolika w kącie, przy wejściu.
Yincent nie odpowiada, tylko szczerzy zęby w uśmiechu, co jest u niego rzadkością.
Właściwie prawie nie znam tych chłopaków. Do Roomful of Blues zacząłem przychodzić
niedawno, taka odskocznia od mojego aktualnego zespołu Lucid, gdzie średnia wieku wynosi mój
minus dziesięć. Co gorsza, repertuar Lucid to nie to, co ten tygrys lubi najbardziej. Dobre chłopaki,
tylko jeśli numer nie jest madę in Seattle, nie chcą go grać. Nie mam nic przeciwko Soundgarden, Pearl
Jam czy Alice in Chains, ale ile moŜna?
W Roomful of Blues - dla odmiany - gra się wszystko. Nie musi nawet mieć szesnastu taktów i
skali pentatonicznej. Nie musi, chociaŜ blues jest oczywiście mile widziany i pomaga utrzymać
się na scenie w czasie dŜem-sesji 1 . A dziś utrzymaliśmy się wyjątkowo długo.
· Ile tego było? Znaczy, ile kawałków? - pytam.
· Straciłem rachubę. To dobry znak, Paweł! - odpowiada Peter,
zwalając się na krzesło. - Hej, Yince, co my tam szyliśmy? Szu
fla 2 w G-dur, „Honky Tonk Woman", „Hey Joe", oba kawałki CCR,
Stevie Ray... i Yer Blues? Dobra robota, la! 3
Yincent mruczy coś przez ramię, bo właśnie oddaje się rytuałowi wycierania miękką szmatką
strun i generalnego dopieszczania swojego stratocastera przed włoŜeniem go - z ojcowską troską -
do futerału. Peter się nie przejmuje i z szerokim uśmiechem przeciąga się jak kot. Ile on moŜe mieć
lat? Jest średniego wzrostu, mocno zbudowany, nawet trochę pulchny (no, powiedzmy: misiowaty).
Klasycznie chińska, okrągła jak księŜyc w pełni, wiecznie młoda twarz nie zdradza wieku. Włosy
ma natomiast mało chińskie - długie do ramion, puszyste, naturalnie poskręcane w burzę ciemnych,
ale niezupełnie czarnych loków. Na co dzień nosi je związane w koński ogon, do grania zawsze
rozpuszcza.
Yincent, dla odmiany, jest drobny. Ma szczupłą twarz i wąski jak na Chińczyka nos, oczy głęboko
osadzone, prawie europejskie (chociaŜ Peter twierdzi, Ŝe to stuprocentowy Hakka), włosy kru-
czoczarne, krótko przycięte i zawsze nienagannie zaczesane w dół. Czasem tylko, kiedy gra, robi mu się
na głowie bałagan i odsłania nierówna, blada blizna nad prawą brwią.
Niewiele o nim wiem. Graliśmy razem moŜe dwa razy na dŜem--sesjach. Rusza się z kocią gracją.
·
125759280.004.png
Najlepiej wtorki i czwartki. Albo poniedziałki i czwartki? -
proponuję. Wstrzymuję oddech. Czy będą chcieli grać...?
Yincent wyciąga notes, marszczy się, przegląda kartki.
- Słuchajcie! - oznajmia Peter. - Dwieście metrów stąd, na rogu
Aljunied Road i Mulberry Avenue, jest kopi tiam\ otwarty chyba
całą noc. W kaŜdym razie do drugiej. Nie mam juŜ kasy na piwo,
ale na kawę dla trzech wystarczy. Idziemy?
Yincent patrzy na zegarek, rozgląda się po sali, w końcu wstaje
i przeciąga się.
- MoŜemy iść, la. Tu faktycznie drogo. Zapłaciliście za piwo?
Dobra, dziś ja stawiam. Zaczekaj - mówi do mnie.
Bierze Petera za ramię i idą do baru, gdzie króluje Wujek John za wielką, mosięŜną kasą, podobnie
jak wszystko dookoła tchnącą erą kolonialną. Yincent płaci, a potem wdaje się z Peterem w jakąś
dyskusję. Wiele bym dał, Ŝeby wiedzieć, o czym mowa. Pewnie o mnie... CzyŜby waŜyły się moje losy?
Staram się na nich nie gapić i rozglądam się po sekcji kotleciarskiej.
Czterech Chińczyków rozwalonych leniwie na ciemnoczerwonych, lakierowanych krzesłach z
drewna tekowego gra w karty. W ich stronę przeciska się jedna z dwóch nieustannie kursujących po
sali kelnerek, nie Irenę, tylko ta druga, ładniejsza. Niesie tacę pełną kufli i miseczek z fistaszkami,
oferowanymi tu za darmo i w dowolnych ilościach. Fistaszkowe łupiny pokrywają podłogę między
stolikami grubą, chrupiącą warstwą.
Dalej - dwóch Malajów: jeden ostrzyŜony jak biznesmen, drugi z długimi, frezowanymi włosami,
ściętymi na karku w sięgający do łopatek klin. Ze spokojem i namaszczeniem oddają się konsumpcji
napojów niekoniecznie rekomendowanych przez ich Proroka. Tego drugiego - z długimi włosami, w
koszuli w kratę z podwiniętymi rękawami - nawet znam. To Rahman, nauczyciel rysunku w
pobliskim gimnazjum. Jest tu w kaŜdy weekend. Macham mu ręką. Przez chwilę na mnie patrzy,
potem rozpoznaje; ciemne, prawie czarne usta rozciągają się w uśmiechu, błyska garnitur olśnie-
wająco białych zębów.
- Paweł! Dobrze grałeś! Jakbym ja młodszy, zagrał z wami bym,
da się? Poznaj mojego przyjaciela: Zakri Yazid. Zakri, to jest Pa
weł. Z Polski, ale juŜ miejscowy chłopak, la! - Mruga do mnie,
śmiejąc się.
Malaj o wyglądzie biznesmena próbuje wstać, po chwili daje za wygraną i wyciąga tylko rękę.
- Z Polski, jest tak? - pyta po angielsku z mocnym akcentem
malajskim. Myśli przez chwilę, ewidentnie usiłując przywołać
z czasów szkolnych jakieś fakty dotyczące mojej ojczyzny. - Tam
Ma w sobie jakieś wewnętrzne, trudne do określenia napięcie, jakąś intensywność ducha. Poza tym
jest małomówny, a jak juŜ mówi, to bez zwykłego dla Singa-purczyków koszmarnego kaleczenia
swojej mowy ojczystej. Pewnie wykształcony gość.
Teraz kończy opatulać instrument. Przez moment wyraźnie waha się, czy nie pogłaskać go na
dobranoc, ale widząc wyszczerzone twarze (Petera i moją), szybko zamyka pudło.
· Panowie? Nie było źle. Czuję potencjał. Nie mówię, Ŝe lepiej
niŜ z naszym poprzednim pałkarzem, ale... mało jeszcze graliśmy.
Jak stoicie z czasem?
·
125759280.005.png
Dobrze, Rahman, tylko nie tym razem... Chętnie posłucham,
ale we wtorek, OK? Będziesz tu?
· Trzeba, to będę... O, twoje kolegi idą.
Yincent faktycznie wraca z Peterem od baru, wciska garść drobnych do kieszeni dŜinsów.
- Idziemy?
Wychodzimy wprost w objęcia łaźni parowej, zwanej singapurską nocą. W nos uderza
specyficzny, delikatny zapach pleśni i stęchlizny, uszy atakuje nachalny jazgot cykad. Po piętnastu se-
kundach jestem pokryty śliską warstwą potu. Nie lubię tych szoków termicznych - cztery godziny w
ostro klimatyzowanej knajpie, godzina parówki w kopi tiam, potem brutalnie klimatyzowany autobus, a
reszta nocy w mojej prywatnej saunie, czyli sypialni, na klejącym się do spoconego ciała
prześcieradle.
Kawiarnia jest rzeczywiście blisko, w naroŜnym budynku. Kilkanaście kwadratowych, przykrytych
ceratą stolików na zadaszonej przestrzeni, ograniczonej tylko z dwóch stron wykafelkowanymi ścianami
budynku. Pozostałe dziesięć stołów rozstawiono na betonowym, zawalonym śmieciami i niedopałkami
chodniku. Ich krzesła są juŜ przewrócone na noc do góry nogami, więc siadamy pod dachem.
Zamontowany na ścianie elektryczny wiatrak omywa mnie co kilkanaście sekund stęchłą bryzą,
powodując atak gęsiej skórki.
O tej porze jest pusto, tylko paru ciemnoskórych, półnagich Hindusów je palcami ryŜ z czymś tam
z pełniących rolę talerzy liści palmowych, a pod ścianą drzemie za stolikiem jakiś staruszek.
Chłopcy kładą instrumenty na krzesłach, ja idę złoŜyć zamówienie.
·
Trzy kawy! Z mlekiem.
·
Na miejscu, a? Na wynos, a?
Na miejscu proszę.
DyŜurujący za ladą stary Chińczyk w podartej koszulce z namaszczeniem i mistrzowską
wprawą nalewa słodkie, skondensowane mleko z przedziurawionej puszki na dno trzech szklanych
kufelków. Potem trzy chlusty parującej, smołowatej cieczy, zaczerpniętej stalowym kubkiem z
ogromnego kotła, zręczne zamer-danie łyŜeczką - tak Ŝeby zostawić trochę mleka na dnie kufelka (na
wypadek gdyby ktoś lubił deser po wypiciu kawy) - i singapurski napój narodowy jest gotowy do
spoŜycia. Płacę dwa miejscowe dolary i niosę go chłopakom.
Śmieją się właśnie z jakiegoś dowcipu, na widok kawy dziękują, chcą zapłacić (w końcu to Peter
miał fundować); proszę, Ŝeby pozwolili sobie postawić, Ŝe to dla mnie zaszczyt. MoŜe jestem w tej
bardzo zimno, jest tak? - próbuje w końcu. - A ekonomia? Jak
produkt krajowy brutto jest?
Wykręcam się brakiem znajomości podstawowych wskaźników gospodarczych, co jest przyjęte z
pewnym niedowierzaniem, a nawet lekką dezaprobatą. Trzeba będzie nauczyć się paru faktów na
temat rodzimej gospodarki, wszyscy tu o to pytają - taki singapurski odpowiednik rozmowy o pogodzie
albo o zdrowiu teściowej. Rahman zaprasza mnie do stolika.
· Terima kasih ] \ - daję popis lingwistyczny, chcąc zatrzeć nega
tywne wraŜenie.- Dziękuję, niestety dziś nie mogę, idę z kolegami
do kopi tiam. Następnym razem, OK?
· Aaa, z kolegami idziesz, jest tak? Bo ja dla ciebie sprawę mam,
taką propozycję... Zarobić moŜna. Uczciwie, la!
·
·
125759280.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin