Fiedler Arkady - Orinoko.pdf

(1647 KB) Pobierz
127549915 UNPDF
Fidler Arkady
Orinoko
1
Spotkanie
na
morzu
Przez dwie doby po opuszczeniu bezludnej wyspy — naszej Wyspy
Robinsona, jakem ją przezwał — płynęliśmy równym kursem na wschód,
dwa razy co rano widząc prościuteńko przed sobą czerwoną tarczę słońca,
kiedy wyłaniało się spoza oceanu. Ocean stał się pusty, nie było widać
nijakiego statku jak okiem sięgnąć, co nas otuchą napawało. Wiatr i fale szły
od północnego wschodu i chociaż niewprawne dłonie rozpinały żagle, a
przeciwne prądy morskie utrudniały nam żeglugę, przecież szkuner nasz na
żółwiu nie jechał i czynił niezłe postępy. Przez cały dzień pierwszy i drugi z
oka nie traciliśmy stałego lądu, rozpościerającego się na południu smugą
wyboistą, wybrzeże tej części Ameryki Południowej, a ściślej mówiąc:
Wenezueli, było wzgórzyste. Wódz Manauri i jego Indianie wypatrywali na
dalekim lądzie znajomej góry, pod którą, jak mnie zapewniali, leżały ich
wioski. Nosiła miano Góry Sępów.
—Ale czy poznacie ją z tak daleka? — wyrażałem wątpliwość. — Siła mil
oddziela nas od lądu! Tam jeden szczyt wydaje się bliźniakiem
drugiego...
—Poznamy, Janie, naszą górę, poznamy! — odpowiadał Manauri w języku
arawaskim, a moi młodzi przyjaciele, Arnak i Wagura, którzy cztery
lata przebywali w niewoli u Anglików, jak zwykle tłumaczyli mi słowa
wodza na język angielski.
—Może statek przybliżyć do lądu? — podsunąłem myśl.
—Nie trzeba! Bliżej mogą być skały podwodne i nie trudno o rozbicie...
Górę
Sępów poznamy. Ma uderzające oblicze, widoczne z daleka...
Jakże żarliwie wypatrywaliśmy wszyscy onej góry, zwiastunki lepszych
dni. Rozumieliśmy, że tam, w wioskach Arawaków, skończy się nasza bieda.
Tam moi indiańscy przyjaciele znajdą się znowu wśród swoich — po
szczęśliwej ucieczce z okrutnej niewoli hiszpańskiej na wyspie Margarita;
tam również sześcioro Murzynów, takoż byłych niewolników, będących
obecnie z nami, dozna na pewno u przyjaznego szczepu ochrony i gościny. A
ja? Ja, rozbitek z kaperskiego okrętu, wyrzucony przez fale na bezludną
wyspę, na której blisko półtora roku z dwoma młodymi Arawakami,
Arnakiem i Wagurą, wiodłem żywot Robinsona, liczyłem na to, że raz
stanąwszy na lądzie południowo-amerykańskim, łatwo będę mógł dotrzeć
przy pomocy Indian do angielskich wysp na Morzu Karaibskim. Wiedziałem,
że Indianie ci nie zawiodą mych nadziei; że pomogą mi ochoczo i z całego
serca; wśród straszliwych doświadczeń ostatniego tygodnia związała nas
wierna, dozgonna chyba przyjaźń. Była to walka na śmierć i życie. Na naszą
wyspę na chybkim szkunerze przypłynęła za zbiegłymi niewolnikami za-
ciekła pogoń. Zgraja kilkunastu Hiszpanów, wyposażona w rusznice i w
gończe ogary na ludzką nastawione zwierzynę, myślała, że łatwo pokona i
wyłapie bezbronnych niewolników. Kosa trafiła na kamień wszelako. Nad
zbiegami objąłem dowództwo i — w broń ich wyposażając — nie
pozwoliłem im zginąć. Kierowało mną nie tylko serdeczne współczucie dla
ich niedoli, ale jednocześnie i własnej broniłem skóry. W zażartych
potyczkach, jakie się wywiązały, wróg natłukł nam sporo ludzi. Jedenaścioro
naszych postradało życie, aleśmy w końcu walnie wzięli górę. Wszystkich
Hiszpanów udało nam się wybić do nogi, szkuner ich zagarnąć. A oto na
zdobytym statku, pełni dobrej myśli po odniesionym zwycięstwie, pruliśmy
fale Morza Karaibskiego, dążąc ku ojczystym stronom wyswobodzonych
Indian. Czy dziwić się, że z taką niecierpliwością wyglądaliśmy nad
wybrzeżem morskim Góry Sępów, znaku zbawienia? I że niejeden z nas w
ciągu onych dwóch dni żeglugi spozierał ukradkiem wstecz, azali nie ściga
nas nowa pogoń mścicieli z wyspy Margarity? Ale los był łaskawy. Morze
stało bezludne, dal czysta, wiatry sprzyjające. Z nastaniem drugiego
127549915.001.png
wieczoru kazałem ukrócić żagle, ażeby w mroku nie wpaść na jakie
podwodne licho. Ster powierzyłem Manauriemu i Arnakowi na zmianę. Noc
upłynęła spokojnie, bez wypadku. O świcie trzeciego dnia nagle na
pokładzie wielki krzyk i przerażenie.
—Hiszpanie!! — złowróżbnie niby grom przeszyło powietrze.
—Gonią nas!
—Pościg za nami!!
—Uciekajmy!
Kto spał jeszcze, na równe zerwał się nogi. Co żywo skoczyłem do steru.
Czuwał u niego, wachtę sprawując, Arnak.
— Tam! Tam oni! — pośpiesznie objaśnił mnie chłopak wskazując dłonią
na północ.
Wszyscy, którzy właśnie sen spędzili z powiek, patrzyli tam, z wypisanym
na twarzach lękiem. Noc miała się ku końcowi. Niebo zbladło; już świt
wyjaśniał morze i wszelakie na nim przedmioty. W mrocznej oddali
majaczyły kontury widma — nie widma. Tak, to był statek, wielka
trzymasztowa brygantyna. W ćmie jeszcze panującej wydawała się potężnym
okrętem, groźnie wyolbrzymiałym. Szła w tym samym co my kierunku
wschodnim, jeno dalej na morzu, odległa od nas — jeśli półmrok oczu nie
zwodził — o jakie trzy czwarte mili, a może i kęsek mniej.
— Rozwinąć całe żagle! — krzyknąłem przejąwszy ster z rąk
Arnaka.
Arnak przetłumaczył mój rozkaz. Natychmiast zakrzątali się
Manauri, Wagura i Murzyn Miguel i dopadli żagli, pociągając
innych za sobą.
— Arnak, ty przy mnie pozostań! — zawołałem, by w razie
potrzeby mieć tłumacza pod ręką.
Byliśmy żeglarzami od siedmiu boleści, tyle tylko że ja ongi
szereg miesięcy spędziłem na okręcie kaperskim. Wszakże Indianie
Arawakowie, mieszkańcy wybrzeża, od pokoleń zżyci z morzem,
łatwo pojęli tajemnice szkunera i jego olinowania.
Żagle, w czasie nocy ściągnięte do połowy, teraz rozwinęliśmy w
całej okazałości. Statek rozpędził się. Woda po burtach głośniej
zabulgotała. Kiedym zwrócił go bardziej ku lądowi, ażeby odsunąć
się od brygantyny, wiatr, dmący dotychczas z przodu od lewej burty,
dostaliśmy bardziej z boku i to dodatkowej jeszcze przysporzyło
nam chyżości.
—Czy nas odkryli, jak myślisz? — zapytał mnie Arnak, śledząc bacznie
brygantynę.
—Chyba nie! Jeszcze nie rozedniało się należycie, zresztą brygantyna idzie,
jak
dotąd, starym swym kursem.
—Może oni wcale nas nie gonią?
—Tak i ja tuszę. Mógł prosty przypadek sprowadzić ich na ten szlak.
— Hiszpan to czy ktoś inszy?
— Skocz no po perspektywę!
Ludzie, którzy pomogli rozpiąć żagle i zakończyli tę pracę,
schodzili się na rufie, dokoła steru.
—Podpływasz do brzegu? — zapytał wódz Manauri z niepokojem.
—Podpływam, ażeby od brygantyny być jak najdalej! — wyjaśniłem.
— Tu morze niepewne, wiele raf pod wodą...
127549915.002.png
— Nie ma dla nas inszej rady, trzeba próbować szczęścia!... Stań,
Manauri, na dziobie statku i do pomocy weź kilku ludzi z
najlepszymi oczyma. Dajcie mi znać, jeśli co zauważycie! W razie
czego krzyknijcie, w którą stronę sterować!...
Tak też kilku uczyniło i zajęło stanowiska na przodzie. podczas
gdy inni mieli pomagać przy przestawianiu żagli.
Przez lunetę nie trudno było rozpoznać, że to hiszpańska
brygantyna. Gdy rozwidniło się nieco bardziej, oni takoż i nas
odkryli, a odkrywszy, zaraz ku nam statek swój skierowali, Czy
powodowała nimi li tylko zwykła ciekawość, czy był to istotnie
pościg z Margarity? Może spostrzegli wprzódy nasze do ucieczki
zboczenie, co zwidziało im się podejrzane? Cokolwiek bądź,
należało ich unikać jak dżumy.
Zwrot brygantyny w naszą stronę wywołał u nas na pokładzie,
rzecz prosta, pewne poruszenie. Widoczny stał się zamiar
Hiszpanów: chcieli z bliska nam się przypatrzeć, co my za jedni, a to
równałoby się naszej zgubie, gdyby zamysł swój wykonać potrafili.
Stojący dokoła Indianie i Murzyni wznieśli ku mnie stroskane
spojrzenia, jak gdyby szukając pomocy czy rady.
—Nie ma obawy! — zawołałem gromkim głosem. — Nie dogonią nas!
—Skądeś taki pewny, Janie? — zapytał Manauri.
—Brygantyna ma głębokie zanurzenie. Dlategom zwrócił nasz szkuner ku
wybrzeżu,bo tam między mielizny brygantyna gonić za nami się nie
odważy.
—A jeśli się odważy, jeśli to nasi prześladowcy?
—To wylądujemy i ukryjemy się na lądzie... Ale do tego nie dojdzie.
Patrzcie!
Szybciej płyniemy niż oni. Coraz bardziej zostawiamy brygantynę w
tyle...
Szkuner nasz był długi i wąski, kształtem podobny do śmigłego
szczupaka, brygantyna zaś ciężkawa i krępa, przypominająca żółwia. I w
istocie, nie potrzeba było wielkiej bystrości, ażeby zmiarkować, że odstęp
między dwoma statkami stale rósł, nawet wtedy gdy, podpłynąwszy pod
brzeg, wzięliśmy znowu pierwotny, wschodni kurs. Nagle tajemniczy świst
rozległ się w powietrzu i o dwa stajania od nas, z prawej burty, armatnia kula
wzbiła fontannę wody, a w chwilę później doszedł nas głuchy odgłos wy-
strzału od strony brygantyny. To Hiszpanie puścili za nami w ruch artylerię.
Ludzie na szkunerze zdrętwieli z przerażenia. Murzynka Dolores, której
ostatnie wypadki na wyspie jak gdyby umysł przyćmiły nieco, krzyknęła na
głos. Potem lamentowała, dopóki Indianka Lasana jej nie objęła troskliwie i
nie uciszyła jak dziecko.
— Arnak! — rzekłem donośnie i z całym spokojem, iżby wszyscy
widzieli moje opanowanie. — Zabierz kilku przyjaciół i wnieście na
pokład całą naszą broń: muszkiety, guldynki, garłacze, pistolety.
Nabijemy je... Przynieś także
szable...
Arnak natychmiast przetłumaczył słowa moje na język arawaski.
Wtedy zaszła rzecz, pozornie tak nikła, tak nie mająca nic
wspólnego z napięciem panującym na pokładzie, że aż się
zdumiałem, iż akurat teraz naszła mię ta świadomość, jak równie
zdumiałem się z samego odkrycia, którem uczynił. Mianowicie jeden
z Indian, zagadniętych przez Arnaka, zapytał go:
—Czy proch też przyniesiemy?
—A jużci! — odrzekł chłopak.
—I kule?
—Ma się rozumieć...
Ale Indianin, mało rozgarnięty gamoń, jakoś niezbyt rozumiał i czegoś się
tam jeszcze dopytywał w sprawie prochu, niepotrzebnie marudząc. Zależało
mi na każdej minucie, więc troszkę zniecierpliwiony takim guzdraniem się,
127549915.003.png
sam wyręczyłem Arnaka wołając bezpośrednio do Indianina:
— Macie przynieść wszystko, co potrzebne do strzelania. A jak to
byś chciał strzelać, wojowniku, z muszkietu bez prochu i kul? Ładny
z ciebie strzelec!...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin