Kennedy Douglas - Grzęzawisko.pdf

(2033 KB) Pobierz
Douglas KENNEDY
Grzęzawisko
Przekład Agata Kowalczyk
976992408.001.png
W moim ogromnym mieście noc,
gdy z uśpionego domu wchodzę w nią,
powiedzą ludzie: córka, żona...
ktoś, a w moich myślach tylko ona: noc.
Elaine Feinstein Bezsenność
1
W niecałą godzinę po tym, jak poznałam Tony’ego Hobbsa, uratował mi życie.
Wiem, że to brzmi melodramatycznie, ale to prawda. Albo przynajmniej taka prawda,
jak wszystko, co powie ci dziennikarz.
Byłam w Somalii – kraju nieznanym mi aż do chwili, gdy telefon w Kairze powiadomił
mnie, że zostałam tam skierowana. Był piątek po południu – muzułmański dzień święty. Jak
większość zagranicznych korespondentów w Kairze wykorzystywałam oficjalny dzień odpo-
czynku jak należało.
Opalałam się nad basenem w klubie Gezira – za panowania króla Faruka ulubionym
miejscu spotkań brytyjskich oficerów, a teraz miejscowej elity i wszystkich obcokrajowców
pracujących w stolicy Egiptu. Choć słońce jest tutaj stałym udogodnieniem, większości kore-
spondentów miejscowych placówek rzadko udaje się je oglądać. Zwłaszcza jeśli – tak jak ja
– muszą sami, w jednoosobowej, oszczędnościowej placówce „obsłużyć” cały Bliski
Wschód i wschodnią Afrykę. I właśnie dlatego w ten piątek po południu dostałam telefon.
– Sally Goodchild? – zapytał z amerykańskim akcentem głos, którego nigdy wcześniej
nie słyszałam.
– Zgadza się – powiedziałam i przycisnęłam komórkę mocno do ucha, by odciąć się od
szwargotu czterech egipskich matron, które siedziały tuż obok.
– Kto mówi?
– Dick Leonard, z gazety.
Zerwałam się, wyciągnęłam z torby notatnik i długopis. Przeszłam w spokojniejszy kąt
tarasu. „Gazeta” to mój pracodawca. Znana też jako „Boston Post”. A skoro dzwonią do
mnie na komórkę, to na pewno coś się stało.
– Jestem nowy w dziale zagranicznym – wyjaśnił Leonard. – Zastępuję dzisiaj Charlie-
go Gaikena. Na pewno słyszała już pani o powodzi w Somalii?
Pierwsza dziennikarska zasada: nigdy nie przyznawaj się, że choćby na pięć minut stra-
ciłeś kontakt ze światem. Rzuciłam więc tylko:
– Ile ofiar?
– Według CNN na razie nie podano ostatecznej liczby. Ale ze wszystkich doniesień
wynika, że powódź w dziewięćdziesiątym siódmym to przy tym kapuśniaczek.
– A gdzie konkretnie w Somalii?
– W dolinie rzeki Juba. Co najmniej cztery wioski pod wodą. Naczelny chce tam kogoś
mieć. Może pani wyjechać od razu?
I w ten sposób znalazłam się w samolocie do Mogadiszu zaledwie w cztery godziny po
telefonie z Bostonu. Podróż oznaczała znoszenie dziwactw Etiopskich Linii Lotniczych
i przesiadkę w Addis Abebie. W Mogadiszu wylądowałam tuż po północy. Wysiadłam
w wilgotną, afrykańską noc i zaczęłam szukać transportu do miasta. W końcu pojawiła się
taksówka, ale kierowca prowadził jak kamikadze, a na dodatek do centrum jechał boczną
drogą – niewyasfaltowaną i prawie pustą. Kiedy go zapytałam, dlaczego zjechaliśmy z szosy,
tylko się roześmiał. Wyciągnęłam komórkę, wystukałam numer i kazałam recepcjoniście Ho-
telu Centralnego w Mogadiszu zadzwonić na policję i zgłosić, że zostałam porwana przez
kierowcę taksówki, numer rejestracyjny... (owszem, zapamiętałam numer rejestracyjny, za-
nim wsiadłam). Kierowca natychmiast zaczął mnie przepraszać; skręcił na główną drogę,
błagając, żebym nie pakowała go w kłopoty.
– To naprawdę był tylko skrót.
– W środku nocy? Kiedy nie ma ruchu? Myślisz, że w to uwierzę?
– Czy policja będzie na mnie czekać w hotelu?
– Jeśli mnie tam dowieziesz, to ich odprawię.
Wrócił na główną trasę i dojechałam do hotelu w jednym kawałku – kiedy wysiadałam
z samochodu, kierowca wciąż jeszcze mnie przepraszał. Po czterogodzinnym śnie udało mi
się nawiązać kontakt z Międzynarodowym Czerwonym Krzyżem w Somalii i wcisnąć się do
jednego z ich śmigłowców, lecącego do strefy powodzi.
Śmigłowiec wystartował z wojskowego lotniska za miastem tuż po dziewiątej.
W środku nie było foteli; razem z trzema pracownikami Czerwonego Krzyża usiadłam na
zimnej, stalowej podłodze. Maszyna była stara i ryczała ogłuszająco. Kiedy oderwała się od
ziemi, przechył na prawą burtę rzucił nas niebezpiecznie w mocnych, szerokich pasach bez-
pieczeństwa przymocowanych do ścian kabiny, które zapięliśmy przed startem. Pilot odzy-
skał kontrolę i wyrównał lot, a mężczyzna siedzący na podłodze naprzeciw mnie uśmiechnął
się szeroko i powiedział:
– No, niezły początek.
Choć ledwie słyszałam słowa przez ryk śmigła, rozpoznałam angielski akcent. Przyjrza-
łam się facetowi uważniej i domyśliłam się, że nie jest to pracownik akcji humanitarnej. Nie
chodziło tylko o zimną krew, kiedy wydawało się, że za chwilę spadniemy. Ani o niebieską
dżinsową koszulę i spodnie, ani stylowe okulary przeciwsłoneczne w rogowych oprawkach.
Ani nawet o opaloną twarz – która wraz z jasnymi włosami dodawała mu swego rodzaju
uroku -jeśli oczywiście komuś podobają się tacy wiecznie niedospani, ogorzali goście. Nie,
o tym, że nie jest pracownikiem Czerwonego Krzyża przekonał mnie znudzony,
a jednocześnie odrobinę zalotny uśmiech, który posłał mi, kiedy omal nie zginęliśmy. Od tej
chwili wiedziałam, że jest dziennikarzem.
Zauważyłam, że i on mi się przygląda, ocenia i prawdopodobnie też się domyśla, że nie
jestem materiałem na siostrę miłosierdzia. Oczywiście, byłam ciekawa, jak mnie odbierają.
Mam typową, nowoangielską twarz w stylu Emily Dickinson – kanciastą, trochę mizerną,
o jasnej cerze, która nie łapie opalenizny nawet długo wystawiona na słońce. Mężczyzna,
który kiedyś chciał się ze mną ożenić – i zamienić mnie w mamuśkę z przedmieścia, jaką
przysięgłam sobie nigdy nie zostać – powiedział, że jestem „piękna w interesujący sposób”.
Kiedy już przestałam się śmiać, rozzłościł mnie ten wymuszony, dwuznaczny komplement.
Powiedział mi też, że podziwia to, jak o siebie dbam. Na szczęście nie stwierdził, że „dobrze
się trzymam”.
Ale rzeczywiście, na mojej „interesującej” twarzy nie ma zmarszczek czy innych oznak
upływających lat, a jasnobrązowe włosy (krótko, praktycznie przycięte) jeszcze nie siwieją.
Więc choć można mnie już zaliczyć do osób „w średnim wieku”, spokojnie mogę udawać, że
ledwie przekroczyłam trzydziestkę.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin