Jasiński Dariusz - Artefakt.pdf

(161 KB) Pobierz
Jasiński Dariusz - Artefakt
JasiŃski Dariusz
Artefakt
Z „Science Fiction” nr 14 – kwiecień 2002
Nadgarstki przymocowali nam do poręczy, a kostki do przednich nóg krzeseł. Zarówno na mojej, jak i na
twarzy żony malowało się przerażenie. Tyle że ja miałem nad nią przewagę. Wiedziałem, kim są nasi
oprawcy, czego od nas chcą, no i mój strach był tylko udawany.
Przyjrzałem się Suzie. Była bardzo atrakcyjną, długonogą blondynką o sporych wypukłościach w odpo-
wiednich miejscach. Talię miała jak osa, mniej więcej taki sam rozum. I to było właściwie wszystko, czego
oczekiwałem od żony. Przez dwa ostatnie lata uchodziłem w jej oczach za bogatego biznesmena. Przy jej
ilorazie inteligencji nie miała prawa domyślić się prawdy. Kłopot Suzan polegał na tym, iż uznałem, że
właśnie przyszedł czas na rozwód. Zdążyłem sobie wyrobić w światku krezusów kilku planet odpowiednią
renomę i przykrywka z żony nie była mi już potrzebna. Mój problem zaś stanowiło to, że zgodnie z
tutejszym prawem mąż, składający pozew rozwodowy, musiał podzielić się z byłą małżonką połową
majątku zarobionego w okresie trwania związku. Nie uśmiechało mi się takie rozwiązanie, tym bardziej że
zamierzałem pozbawić ją również tego, co przechowywała na swoim koncie. Zapewne mogłem to wszystko
przeprowadzić w mniej wyszukany sposób, ale gdybym ją zlikwidował, miałbym problemy ze stróżami
porządku. Naruszyłoby to moją nieskalaną opinię, a tego przecież nie chciałem. Po co ktoś miał się mną
interesować? Wybrałem więc bardziej okrężną drogę...
Dziś zaraz po wyjściu z filharmonii ruszyliśmy autostradą w kierunku domu. Niby przypadkowo
ominąłem zjazd i po kilku jeszcze pomyłkach wylądowaliśmy w slumsach. Tu rządy niepodzielnie
sprawowała Mafia. Mało subtelna w swych działaniach, ale jednocześnie bardzo czytelna. Nie musiałem
długo czekać, byśmy wpadli w łapy Dzieci Ulicy, czeladników, którzy drobnymi kradzieżami dorabiali się
dobrego imienia w szeregach organizacji.
- No, suko, otwórz oczy! - krzyknął do Suzie jeden z trzech znajdujących się w pomieszczeniu
szczeniaków.
Nie opierała się, toteż gładko zeskanował wzór jej siatkówki. Potem przyszła kolej na mnie. Uniosłem
wysoko powieki, wykazując się chęcią współpracy.
- Dobra. A teraz podaj nazwę banku, numer konta i hasło - rzucił.
- Nie pamiętam... - skłamała.
Odetchnąłem z ulgą. To było dokładnie to, na co liczyłem. Byłem pewien, że bez dodatkowej „zachęty"
nie zechce ujawnić klucza do tego, co najbardziej w życiu ceniła, a na co ciężko pracowała tyłkiem od
wielu lat.
- A ty? - zwrócił się do mnie.
- Drugi Bank Rządowy w Kato, konto numer 23572-25, hasło „cukiereczek". To konto mojej żony...
- Ty świnio! - usłyszałem głos Suzan.
- Przykro mi, kotku, ale nie chcę denerwować tych ludzi - odparłem spokojnie.
Właściwie to było dziwne, ale w tym trzyosobowym oddziale Dzieci znajdowała się dziewczyna.
Siedziała na krześle w końcu pokoju. Siostry robiły raczej za prostytutki, niż zajmowały się takimi akcjami.
Trzeci z nich właśnie zaczął wklepywać podane przeze mnie dane do komputera.
Zerknąłem na żonę. W oczach miała płomienie, którymi gdyby mogła, spopieliłaby mnie. Ale niestety...
nie mogła. Poza tym nie zdawała sobie sprawy, że jej koszmar dopiero się zaczynał.
Mafia była organizacją przestępczą działającą na terenie całej naszej planety. Miała mniej więcej takie
same wpływy na jej życie, jak politycy Rządu. Tyle że Mafia miała swoje sztywne zasady, prawa dotyczące
praktycznie każdej, nawet najdrobniejszej sprawy. Nikt nie mógł ich złamać. Ani Dziecko, ani Dziadek.. A
przepis dotyczący sytuacji, w której właśnie się znaleźliśmy, był przejrzysty. Bogacz udupiony przez
Dzieciaki musiał podać numer konta. Jeśli zrobił to dobrowolnie, wychodził bez szwanku. Gdy jednak był
oporny, zaczynała się zabawa. Najpierw odcinano mu palec, potem dłoń, stopę, a w końcu mężczyźnie
członek, a kobiecie pierś. Nic, czego nie dałoby się później odtworzyć. W razie jednak, gdyby to nie
poskutkowało, puszczano ofiarę wolno, bo kto kryłby kasę za cenę takich cierpień. Przy tym nie wolno im
było zabijać, a złamanie przepisów Kodeksu najczęściej wiązało się ze zlikwidowaniem
niesubordynowanego gamonia. Więc niczym nie ryzykowałem.
Wiedziałem to wszystko, bo sam kiedyś byłem Dzieckiem Ulicy i zawsze, co najwyżej, musiałem do-
chodzić tylko do odcięcia stopy.
- Zgadza się - usłyszałem gnojka przy komputerze. -Nie kłamał.
Ten, który z nami rozmawiał, wziął ze stołu niewielkie szczypce, bezceremonialnie złapał Suzan za palec
wskazujący i mimo nieudolnych prób wyswobodzenia się, popartych przeraźliwym wrzaskiem, zacisnął
ostrza. Palec spadł na podłogę, polała się krew. Krzyki się wzmogły. Znajomy obrazek z dzieciństwa.
Chwila przerwy i przytknął do jej rany dezynfekator. Trafiła na sadystę, bo urządzenie miało włączone
jedynie odkażanie i zasklepianie ran, kontrolka opcji przeciwbólowej była zgaszona. Zapowiadała się niezła
zabawa.
- Za co?!!! - wyła. - Przecież mąż wam powiedział!...
- Dlatego jest cały. Teraz jeszcze podaj mi swój numer - zwrócił się do mnie ten ze szczypcami.
- Spytaj ją. Ja już wam powiedziałem wszystko, co pamiętam. Podałem numer konta. - Musiałem im
uświadomić, że jestem nietykalny.
Dzieci spojrzały na siebie zdziwione. Dziewczyna pokiwała tylko przecząco głową. Domyślałem się, że
kombinowali, skąd znam przepis. Może przez chwilę uznali nawet, że mogę należeć do Mafii. Ale gdyby
tak było, przecież podałbym im umówione hasło i wypuściliby nas bez słowa. A skoro tego nie zrobiłem,
tylko się narażałem, musieli uznać moją wypowiedź za przypadek.
Chcąc nie chcąc zwrócili się z pytaniem do Suzie.
- Ja naprawdę nie wiem... - łkała. - On kłamie, pamięta... Rzeczywiście nie wiedziała.
Obcięcie dłoni wymagało większego narzędzia. Cięcie szło mu sprawnie. Musiał w nie włożyć sporo siły,
bo czteropalca już, smukła i delikatna rączka Suzan od razu spadła na podłogę. Niektórzy początkujący
potrzebowali nawet kilku cięć, rana była wtedy poszarpana i zostawiała później wyraźniejsze blizny. Tym
razem Suzie odczuwała znacznie większy ból, toteż i krzyki były głośniejsze. Zaczynało mnie to już
męczyć.
Kiedy jednak nadal nie podawała właściwej odpowiedzi, sekator zacisnął się tuż nad jej kostką. Tym
razem jednak Dzieciak szybko użył dezynfekatora i wreszcie włączył też środek przeciwbólowy. Jego chy-
ba również zmęczyły te hałasy. Poza tym zrozumiał, że ona rzeczywiście nic nie wie. Zostawił nas na
chwilę i poszedł się skonsultować z dziewczyną. Najwyraźniej ona tu szefowała. Starsza Siostra? Dziwne
to było zjawisko. No cóż, widać zasłużyła sobie na to. Najwyraźniej się dogadali, ale błysk w oczach
chłopaka. zwiastował coś, czego nie przewidziałem w swoim planie. Najwyraźniej zamierzali zapomnieć o
Kodeksie.
- Nie chcesz skrócić jej cierpień? - spytał.
- Nie - postanowiłem przestać udawać tchórza. - Więc zaraz czeka cię to samo co ją. - zagroził.
No cóż, w zasadzie mogłem zdradzić im wszystko. I tak zamierzałem tu jutro wrócić i odebrać to, co
wzięli z konta Suzan. Na moim koncie jednak znajdowało się trochę za dużo pieniędzy. Kwota była
niewyobrażalna, a to mogłoby skomplikować windykację. Wolałem już cięcie. Poza tym Dzieci zaczynały
się gubić w swych poczynaniach. Jedna z reguł Mafii mówiła wyraźnie: „Nigdy nie ostrzegaj, zawsze
działaj". A oni mnie straszyli. Najwyraźniej odeszliśmy już całkiem od jakichkolwiek zasad. Mogłem tylko
liczyć, że jednak wciąż bali się zabijać bez zgody Ojców.
- No? Naprawdę chcesz sobie robić odrosty? - spytał.
- Pierdolcie się - odparłem spokojnie.
Chłopak trzymał w ręku duży sekator. Nie miał zamiaru zaczynać od palca. To nawet lepiej. Jeszcze raz
spojrzał na Siostrę.
- Rżnij! - rozkazała.
Ta pewność siebie w jej głosie nawet mi zaimponowała. Przecież właśnie mogła wydać na nich
wszystkich wyrok śmierci. A że trafili na mnie, to tak właśnie było.
- Kurwa mać - jęknąłem, gdy przeszła mnie koszmarna fala bólu. - I tak nic nie powiem.
Chłopak przyłożył do kikuta dezynfekator. Na moje szczęście nadal z włączoną opcją uśmierzania bólu.
To dobrze, bo cierpły mi szczęki od mocnego ich zaciskania.
- O, w dupę - przeraził się nagle.
- Co? - spytał ten przed monitorem.
- On już ma bliznę po amputacji. Ktoś już go ciął.
No, pewnie. Sam to zrobiłem. Miałem kiedyś zlecenie, które łatwiej było wypełnić udając kalekę. Osoba
bez prawej ręki wzbudza zaufanie, a nie miałem przecież wypisane na czole, że jestem mańkutem.
- Pierdol go, puśćmy ich - zaproponował mój oprawca. - Nawet skurwiel nie krzyczał.
- Dobra, szprycuj ich - rozkazała dziewczyna. Odsapnąłem z ulgą. Zamierzali nam podać mikainę. Lekki
narkotyk, na który byłem uodporniony. Kiedyś przez cały miesiąc dzień w dzień karmiłem się tym świń-
stwem, aż organizm się przyzwyczaił. Co prawda przy okazji się uzależniłem, ale warto było. Dawka, którą
właśnie podali Suzie, miała nas uśpić na co najmniej dwadzieścia cztery godziny. Ja tymczasem miałem się
obudzić ledwie po jakichś trzydziestu, czterdziestu minutach; Niestety, potem znów czekał mnie odwyk.
Drgawki, rzyganie, ale nie ma nic za darmo.
Chwilę po żonie też odpłynąłem.
Ocknąłem się w samochodzie. Wściekły przyjrzałem się kikutowi. Zły byłem na siebie, bo nie
przewidziałem, że coś może pójść nie tak. Do Dzieci nie miałem pretensji. Przedtem miałem im tylko skuć
mordy i odebrać, co moje, a tak, dali mi jeszcze prawo do wykonania na nich wyroku. Może to i lepiej. Ich
wybór, a dla mnie trochę zabawy.
Suzan znajdowała się w swoim świecie. Odwiozłem ją do domu i wrzuciłem do łóżka. Zastanawiałem
się, jak bardzo mnie będzie nienawidzić, gdy się ocknie z najwyraźniej miłych wizji. Mogłem od razu
wyciągnąć ją z tego błogostanu, ale w przypływie dobrego nastroju zostawiłem żonę nieprzytomną.
Z domu udałem się prosto do znajomego chirurga. Nawet się nie zdziwił, tylko od razu zabrał się do
roboty. Miał już matrycę, więc sprawa mogła pójść szybko. Za cztery dni odrost miał dojrzeć, a po jakimś
tygodniu powinienem już sprawnie poruszać nową częścią ciała. Był dobrym fachowcem. Najlepszym na
tej półkuli i pewnie dlatego miał gabinet w stolicy. Tu, pomiędzy gmachem siedziby Rządu a biurem
Dziadka, do którego właśnie się wybierałem.
- Pan Xien nikogo dziś nie przyjmuje - poinformowała mnie grzecznie sekretarka szefa planetarnej Mafii,
przyglądając się z przerażeniem moim świeżym bliznom.
- Powiedz tylko, że Drak czeka.
- Kto?
- D-R-A-K. I to na biegu. Spojrzała na mnie jeszcze raz, ale użyła telkomu:
- Proszę mi wybaczyć, szefie, ale pan Drak mówi, że przyszedł w ważnej sprawie i że zechce pan go
przyjąć.
- On tak powiedział? - usłyszałem zdziwiony głos starego. Zepchnąłem zdrową ręką palec dziewczyny i
sam wcisnąłem przycisk.
- Kazałem jej powiedzieć, że czekam, ale ta suka starała się być miła. Tylko się na nią nie złość. Jest tu
nowa, jak widzę, i jeszcze nie kuma.
- Wchodź.
- Drzwi gabinetu Dziadka otworzyły się.
- Na drugi raz nie myśl! - warknąłem do pobladłej dziewczyny.
- Wszedłem do środka.
- Czego chcesz? - spytał Dziadek. - Znasz mojego wnuka?
- Co, Wnuka? Przyjmujesz tu Dziecko Ulicy? - Zamierzałem się z nim podroczyć, zawsze bawiło mnie to
ich nazewnictwo.
Chłopak siedzący obok starego uśmiechnął się.
- Nie, cholera, to mój normalny wnuk, prawdziwy. Syn mojej córki - zaczął się tłumaczyć.
- Cześć, Sly, załatwiłeś tego gościa, jak ci mówiłem? - zwróciłem się do młodego.
- Pewnie. Draku, jęczał jak prosię.
- Znacie się? - zdziwił się Xien.
- No. Sylvester zlecił mi kiedyś małą robótkę, ale uznałem, że sam powinien dać sobie radę. Pokazałem
mu kilka sztuczek i, jak słyszę, miałem rację.
- Cholera, dzieciaki rosną, a starzy już zaczynają tracić nad nimi kontrolę.
- Trafiłeś w sedno. Muszę rozwalić trójkę twoich Wnuków. Szczeniaki urżnęły mi łapsko i złamały tym
Kodeks.
Opowiedziałem im ogólnie zdarzenia ostatniej nocy.
- Muszę mieć twoją zgodę. Chyba nie będziesz mi robić problemów?
- Niestety, nie mogę ci na to pozwolić. Sam wiesz, co mówi Kodeks: kto spoza organizacji zabije kogoś z
naszych, sam musi zginąć.
- Ale mówi też, że kto systematycznie z wami współpracuje, może zostać w szczególnych przypadkach
uznany za członka Mafii. Wystarczy mi twoje przyzwolenie. Poza tym, kiedyś byłem jednym z was.
- On ma rację, dziadku.
- Kurwa, znasz Kodeks lepiej niż ja.
- „Wiedza, którą posiadasz, może zadecydować o twoim życiu lub śmierci", jak powiedział Holmes, zało-
życiel kasty zabójców na Selenie.
- I co z nim?
- Zabili go, bo za dużo wiedział.
- He, he. Dobre. A co mi tam. Masz moja zgodę. Tyle że to cię będzie kosztować okrągły milion.
- Jutro kasa będzie na twoim koncie.
- Bańka od głowy - uświadomił mnie Xien.
- Nie wiem, czy to mi się w ogóle będzie opłacało. Tani to ty nie jesteś.
- Ty też nie. Ale tak się składa, że miałem ci właśnie zlecić coś sporego, zainteresowany?
- Jak zawsze. Za ile i za co?
- Starsi Ojcowie uznali, że jest to warte 10 milionów. Słyszałeś o Vu?
- Vu?... Zaraz... Chodzi o ten księżyc Maroona?
- Właśnie. Co wiesz?.
- Niewiele. Ponoć Rząd odkrył tam jakieś pozostałości po nieznanej cywilizacji, ale wiesz, że nie wierzę
w duchy, UFO i altruizm.
- A jednak coś tam jest. Rząd wysłał na Vu naukowców z wojskiem. Przez dwa tygodnie kręcili się po
księżycu, aż dotarli do jakichś pomieszczeń pod powierzchnią. Grzebali tam i znaleźli parę nieznanych
urządzeń. Wysłano tam nawet przesyłkę z sierocińca. Musieli testować coś na dzieciakach. Ale w pewnym
momencie przestali nadawać. Wiem jeszcze tylko, że ktoś odleciał stamtąd w nieznanym kierunku. Wysłali
potem na Vu jeszcze dwa oddziały wojska, ale dostali od nich komunikat, że są tam jakieś pułapki i kontakt
się urwał. Jak znam życie, to Rząd się wkrótce do ciebie odezwie. Chcę, byś mnie o wszystkim informował.
A jeśli znajdziesz na Vu coś ciekawego i zechcesz to oddać mnie, to pogadamy o kolejnych okrągłych sum-
kach. Co ty na to?
- Tylko informacje? - zdziwiłem się. - Za dychę?
- Tylko.
- Wiesz, że nie potrafię ci odmówić.
- Czyli stoi? Siedem milionów?
- Plus trójka Wnuków?
- Jasne.
Nawet nie pytałem, czy zamierza oddać trzymilionową nadwyżkę swojej organizacji. Wiedziałem, że od
dawna ją okrada. Ale póki był grzeczny nie moja sprawa. Sam ryzykował głową, a nie chciałem na razie
zmiany na stanowisku Dziadka. Z Xienem dobrze się rozumieliśmy.
- Ale, powiedz mi... Zawsze byłeś dobrze poinformowany. Naprawdę nic o tym nie wiedziałeś? - spytał.
- Nie - przyznałem. - Byłem ostatnio w Talie. Wiesz, drobna fucha rządowa, druga półkula, byłem trochę
odcięty od nowinek.
- No, tak, ten milioner, jak mu tam... Nie mogli się z nim dogadać, czy co? Tak myślałem, że to twoja
robota.
Uśmiechnąłem się tylko.
- Miło się gadało, ale mam jeszcze coś do załatwienia w slumsach.
- Przynieś mi uszy. Muszę ich skreślić z ewidencji.
- Pamiętam o procedurze.
- No, to leć.
- Hej, Drakula!... - zawołał za mną Sly. - Ich jest trzech, a ty nie masz ręki, może potrzebujesz wsparcia?
- Odwróciłem się i spojrzałem na niego ironicznie.
- Dopóki Drak ma głowę na karku, nie musisz się o niego martwić, Sylvestrze - powiedział Xien z uśmie-
chem.
Słuchaj dziadka, a daleko zajdziesz - rzuciłem i wyszedłem z gabinetu. Cmoknąłem na odchodnym
sekretarce i zszedłem do auta. Zanim przeszedłem od słów do czynów, zaaplikowałem sobie małą działkę
mikainy, bo już zaczynało mną telepać. Odpłynąłem na kilka minut. Gdy się ocknąłem, zobaczyłem, że mój
komunikator nagrał wiadomość. Odsłuchałem ją. Trochę się wkurzyłem, bo polecono mi natychmiast
zgłosić się do gabinetu premiera. Egzekucja musiała więc się odwlec o jakiś czas. Cóż, taka robota.
Budynek Rządu mieścił się trzy przecznice dalej. Usytuowany był w wielkim parku i strzeżony jak cnota
purytanki. Zanim wszedłem do środka, sprawdzono mi identyfikator, porównano wzór siatkówki i kod
genetyczny z informacjami w Banku Danych. Dopiero potem mogłem wejść. Nie drażniło mnie to, bo już
zdążyłem się do tego przyzwyczaić. A Rząd miał naprawdę wielu wrogów. Głównie spoza naszego układu,
ale i na planecie mogło się znaleźć paru fanatyków.
Ogólnie ludziom żyło się tu nieźle. Kto nie właził w paradę Mafii i politykom, jeśli tylko pracował, nie
narzekał na brak czegokolwiek. Planeta utrzymywała się z patentów medycznych (dość liberalne były u nas
przepisy dotyczące testów na ludziach) oraz dobrze wyszkolonych rządowych wojsk, które w niejednym
konflikcie wspierały już różne nacje. Poza tym byliśmy samowystarczalni. Bogactwa naturalne już dawno
pozwoliły nam uniezależnić się od importu.
Mafia żyła zaś z lewych interesów międzyplanetarnych, prostytucji i kradzieży.
Nie byliśmy pasożytami wszechświata. Prawie ze wszystkimi żyliśmy w zgodzie. Stosunki dyplomatycz-
ne zostały zerwane jedynie z dwoma układami. Pierwszy miał nam za złe, że nasze wojska, wynajęte przez
ich sąsiadów, uczestniczyły w ataku na ich planety. Drugi zaś - Układ Słoneczny - był naszym dawnym
domem. Tam uznawali nas za międzyplanetarnych terrorystów, ale też Ziemia nigdy nie poradziła sobie z
problemem utraty kontroli nad koloniami.
Wszedłem do budynku i od razu skierowałem się na piętro. Nikt mnie nie zatrzymywał, miałem tu dość
znaną twarz.
- Czekają już na pana, panie Dragulić - poinformował mnie żołnierz, stojący przed salą obrad.
Pokiwałem głową i otworzyłem drzwi. Sala była wielka. Na ścianach wisiały portrety wszystkich do-
tychczasowych premierów planety, oprawione w złote ramy, symbol przepychu. Rozejrzałem się po zebra-
nych. Zwykle do rozmów ze mną wystarczał jeden, czasem dwóch ministrów. Dziś zebrał się prawie cały
gabinet.
N'Gue, drugi w naszej historii czarnoskóry premier, wstał i gestem dłoni wskazał mi miejsce. Usiadłem
pomiędzy ministrami zdrowia i finansów. Jakoś tak się złożyło, że to dla nich pracowałem najczęściej.
- No, Dragulić, podobno wracasz właśnie od Xiena?
- Miałem z nim do załatwienia interes. To sprawka jego Dzieci - pokazałem kikut.
- Tylko?
- To przesłuchanie? Jeśli nie, to przejdźmy do konkretów, bo mam rachunki do wyrównania.
- Jak chcesz. Wolf, twoja działka - N'Gue zwrócił się do ministra edukacji.
Wolf Skinderis zajmował się wszelkimi badaniami naukowymi, jakie prowadzono na planecie. Był w
zasadzie koordynatorem kilku ministerstw. Whrew nazwie nie miał nic wspólnego z nauczaniem w
szkołach.
- Znasz zapewne sprawę Vu?
- Co nieco. Kilka plotek, żadnych szczegółów ani potwierdzonych faktów. Coś odkryliście i straciliście
nad tym kontrolę.
- Dokładnie. Coś, odkryliśmy, ale sami nie wiemy, co? Chcemy, byś się tego dowiedział. Potrzebujemy
tego, co tam jest, oraz wszelkich wyników badań. Wiemy tylko tyle, że zostały zakończone pomyślnie.
- Pieprzenie - skwitowałem.
Premier kiwnął głową, przyzwalając na uchylenie większego rąbka tajemnicy.
- Wysłaliśmy na Vu naszych naukowców. Jednak raporty były mętne, wspominali coś o jakichś urządze-
niach niewiadomego przeznaczenia. Bez wątpienia były stare, sprzed setek tysięcy lat, zbudowane przez
cywilizację obcą, choć humanoidalną czyli...
- Dwie ręce, dwie nogi i łeb na karku - przerwałem zbędne wyjaśnienia.
- Ogólnie rzecz ujmując - zgodził się Skinderis. - Najważniejsze jednak było to, że działały. Zażądali
dzieci do badań. Wysłaliśmy im dwudziestkę. Zaczęli testować to, co znaleźli, i się zaczęło. Posłuchaj
ostatniego nagrania z Vu.
Włączył odtwarzacz.
- ...Nie wiem, jak długo uda mi się utrzymać przy życiu. Tu jest piekło, zabijają nas jednego po drugim.
Sami się zabijamy. Wypuściliśmy poza bazę doktora Lacroix, może udało mu się przebić do was. Przyślijcie
posiłki. Może zdążycie...
- No i co? - spytał premier.
- Lacroix?
- Owszem, wyrwał się z księżyca, ale nie poleciał do domu, tylko zniknął gdzieś w kosmosie. Nasi
najlepsi ludzie próbują go znaleźć, ale jak na razie bez rezultatu.
- Więc nie wiecie, co się tam stało?
Zgłoś jeśli naruszono regulamin