Niziurski Edmund - Pięć melonów na rękę.rtf

(890 KB) Pobierz
EDMUND NIZIURSKI

Edmund Niziurski

PIĘĆ MELONÓW NA RĘKĘ

Wydawnictwo Literatura

Łódź, 1996

Wydanie I

ROZDZIAŁ I

Czemu ścigał mnie gang braci Ryps?; „Dzisiaj nie będzie obiadu”; Moje występy w Szulerni; Daremne kłamstwa, Mariusz i Dariusz wiedzą wszystko; Człowiek sukcesu?; To na pewno nie tato; AM witamina; Boję się szerszeni pod mostem

 

Było to w czasach, gdy jajko kosztowało tysiąc, a kilogram szynki sto tysięcy, portfele pęczniały od banknotów i wszyscy byli milionerami... no, prawie wszyscy, ja w każdym razie nie byłem. Tego dnia trochę wcześniej niż zwykle (bo w szkole nie było matmy) stałem przed wystawą sklepu sportowego Bucholca i pożądliwie wlepiałem oczy w czarne łyżworolki, dręczący mnie od miesięcy, niedościgły przedmiot moich marzeń. I tym razem nie mogłem się oprzeć pokusie. Wlazłem do środka i kazałem sobie podać numer czterdzieści dwa do przymiarki, choć wiedziałem, że nie będzie mnie stać na kupno, ani jutro, ani za miesiąc, ani w dającej się przewidzieć przyszłości, zwłaszcza po tym, co nas ostatnio spotkało.

Ekspedientka niechętnie podała mi pudełko. Musiała zapamiętać, że kiepski ze mnie klient. Oglądałem właśnie moją lewą nogę uzbrojoną w rolki, gdy usłyszałem znajome głosy, zachrypłe i kogucie a jeden jakby barani. Zerknąłem niespokojnie w stronę okna. Tak, nie omyliłem się, to byli ONI! Darek i Mariusz - bracia Ryps oraz ich paczka: ten atleta Ryszard Grążel (głos barani) obok niego niezwykle skuteczny adept walk dalekowschodnich, szczupły Picio Kozłowski zwany Igiełką i jeszcze słoniowaty Eryk Knąber, czyli Elefant (głosy kogucie), a także gruby Kluch, którego brali z sobą chyba tylko po to, by bawić się jego kosztem (jak się naprawdę nazywał, nie wiedziałem).

Od paru dni miałem na karku tę niebezpieczną szajkę. Wkładali nadspodziewanie dużo wysiłku, żeby mnie dopaść i... rozliczyć. Musieli pewnie wytropić, że wracam tędy z budy, no i postanowili zaczaić się tutaj. Ale ja z pewnych zasadniczych powodów nie miałem najmniejszej ochoty z nimi się spotkać, rzuciłem więc buty z rolkami i na wszelki wypadek schowałem się za rzędem pstrokatych kurtek w stoisku z odzieżą sportową. Żywiłem nadzieję, że nie wejdą do sklepu, ale oni po krótkiej dyskusji weszli.

No, to będzie cyrk i jaja - pomyślałem i nie pomyliłem się. Zaraz zaczęli na oczach bezradnych ekspedientek przewracać sklep do góry nogami, rzucać piłkami, pojedynkować się kijami golfowymi, zakładać rękawice bokserskie i boksować, przymierzać kaski motocyklowe i walić się po łbach rakietami. A żeby było śmieszniej, małemu Kluchowi zamiast kasku wsadzili na głowę pękaty kociołek biwakowy. Biedak nie mógł go potem zdjąć i skarżył się płaczliwie:

- No i coście zrobili! Ściągnijcie mi to teraz, świry! Zawsze musicie mi coś zrobić!

- Zaraz, mały! Zabawimy się w ciuciubabkę! - śmiejąc się wciskali mu naczynie jeszcze głębiej na oczy.

- Rany, co wy... Nic nie widzę! - ogłupiały Kluch z wyciągniętymi rękami jak ślepiec obijał się o manekiny popychany to w jedną to w drugą stronę przez rozochoconych łobuzów, którzy zarykiwali się z ubawu.

Dopiero zaalarmowany kierownik Bucholc z dwoma uzbrojonymi ochroniarzami położył kres tym wulgarnym wybrykom. Kazał bandzie wynosić się ze sklepu, ale przedtem odstawić towar na półki, co w przypadku kociołka biwakowego okazało się niewykonalne, ponieważ nie chciał Kluchowi zejść z głowy.

- To dlatego, że on ma odstające uszy - orzekł Mariusz.

- I źle uformowaną czaszkę - dodał Dariusz. - Biegnij po masło - krzyknął do Igiełki. - Trzeba szczylowi nasmarować małżowiny.

- Lepiej olejem sojowym - radził flegmatycznie Elefant.

- Najlepiej żelem FA! Tylko żelem FA! - przekonywał Grążel. - Żel FA jest najbardziej śliski!

- E, szkoda żelu - powiedział Mariusz. - Wystarczy namydlić małego mydłem. Przy okazji umyjemy mu brudne uszy.

- Prędzej, bydlaki - niecierpliwił się Kluch - duszno mi, łeb mi pęka, róbcie coś! - bulgotał. - Tak mnie urządzić, śmierdziele!... Żeby was pokręciło, zawsze musicie mi coś zrobić.

- Wszystko dlatego, że masz nietypową czaszkę - tłumaczył Dariusz. - Kto widział mieć łeb w kształcie gruszki!

- Najdusy, gnojone chmyzy! - pienił się Kluch.

- Przestań bluzgać - straszył go Mariusz. - Jak będziesz za dużo mówić, to spuchniesz, a wtedy już w ogóle nie da się tego ściągnąć i trzeba będzie uciąć ci głowę.

Kluch umilkł przerażony taką perspektywą.

- A ty tu czego się czaisz? - usłyszałem za sobą męski głos. Ktoś złapał mnie za kołnierz. Łypnąłem przez ramię. Zobaczyłem gniewne, nabiegłe krwią oczy. To kierownik sklepu, Bucholc!

Spłoszony wyrwałem się gwałtownie i skoczyłem do wyjścia. Rozpędzony jak byk na korridzie pchnąłem po drodze ciężkiego Elefanta. Zwalił się na Igiełkę, Igiełka na Grążela, Grążel na braci Ryps! Co za fuks! Sam byłem zaskoczony, że mi się tak udało! A żeby galimatias był większy, rzuciłem im jeszcze pod nogi manekin w dżokejce. Już w drzwiach zerknąłem za siebie i z satysfakcją stwierdziłem, że cała hultajska piątka leży.

Niemniej moja sytuacja była nie do pozazdroszczenia, bo wszyscy błyskawicznie poderwali się rozjuszeni i dysząc zemstą pognali za mną z dzikim wrzaskiem:

- Mucha, stój! Zatrzymaj się, ty gnojku! Łapać Muchę!

Nieszczęsny Kluch, wciąż z kociołkiem na głowie, też jakimś cudem wydostał się na ulicę i zataczając się bełkotał płaczliwie:

- Gdzie jesteście, parszywcy?! Nie zostawiajcie mnie, dranie...

Ale bracia Ryps nawet się nie obejrzeli i na czele swojej bandy sadzili za mną wielkimi susami zmniejszając za każdym krokiem dystans...

Czułem, że nie wytrzymam długo. Byłem słaby, od paru dni nie zjadłem porządnego posiłku, dziś wsunąłem tylko śliwki w occie (nic innego nie znalazłem już w spiżarce) i zagryzłem resztką przedwczorajszej bułki. Ten bieg uświadomił mi, jak bardzo straciłem kondycję.

Tydzień temu mama powiedziała:

- Przykro mi, Witku, dzisiaj nie będzie obiadu!

Nie zrozumiałem w pierwszej chwili.

- Nie szkodzi - odparłem - możemy zjeść coś u „Króla”.

„Król” to była nowa, elegancka restauracja na sąsiedniej ulicy.

- Obawiam się, że nie stać nas na to - oświadczyła zakłopotana mama.

- Jak to nie stać, mamo?

- Tata nie wrócił, znów nie wiadomo, gdzie się podziewa, a mnie skończyły się pieniądze.

- Pożycz!

- Pożyczam już od miesięcy... obawiam się, że nikt nam już więcej nie pożyczy, a nie chcę sprzedawać rzeczy, to już byłoby dno.

- A wuj Karol?

- Wyjechał do Frankfurtu.

- A ciotka Trafek - Trońska?

- Od ciotki Trafek nikt jeszcze nie wydusił ani grosza.

- Mamo, to co zrobimy? - wykrzyknąłem.

- Nie wiem, spróbuję znaleźć jakąś pracę.

Przygryzłem wargi. Nie wierzyłem, żeby jej się udało. Nie miała ani referencji, ani wykształcenia, ani żadnej praktyki... I zdjął mnie strach. Nigdy dotąd przez głowę mi nie przeszło, iż może nadejść taki dzień, że będę głodny i nie dostanę obiadu.

Tego dnia uprzytomniłem sobie ze zgrozą, że nie mogę już liczyć na moich starych i że to ja, ja sam, muszę teraz zatroszczyć się o mamę i o siebie. I kiedy główkowałem, jak zdobyć trochę pieniędzy przypomniałem sobie, co mi dawno powiedział Wojtuś Pycek.

Graliśmy na ławce w parku w pokera i kiedy ograłem go po raz trzeci z rzędu, łobuz zamruczał z podziwem:

- Ty, Mucha, mógłbyś śmiało zmierzyć się z braćmi Ryps w Szulerni. Po godzinie wyszedłbyś z melonem w kieszonce.

Szulernią nazywaliśmy zaciszne miejsce w nadbrzeżnych zaroślach pod pierwszym i jedynym ocalałym przęsłem starego mostu na Pilicy. Miało ono fatalną opinię, porządni ludzie omijali z daleka ten zakątek. Panowało ogólne przekonanie, że to melina najgorszych mętów i szumowin naszego niezbyt bogobojnego miasteczka, siedlisko wszelkiego zepsucia, co było po części prawdą, lecz odkąd teren ten opanował gang braci Ryps, zaszły tam widoczne zmiany, pytanie tylko, czy na lepsze.

Pomysłowi bracia urządzili pod mostem, jak to ładnie określili, ośrodek relaksu. W rzeczywistości rżnęli tam w karty, głównie w pokera, obrabiając młodszych kolegów z budy. Nazywało się to strzyżeniem baranów. Zarobili wtedy na nowe przezwisko. Nazywano ich klasykami, bo młodocianych amatorów hazardu załatwiali klasycznym sposobem. Najpierw pozwalali im wygrywać i zarazić się gorączką hazardzistów, a potem, rozochoconych, „strzygli” do ostatniego grosza, wyciągając od nich nie tylko kieszonkowe i wszystkie oszczędności, ale także co cenniejsze fanty: zegarki, kasety, medaliki, łańcuszki...

Ale kto nie tracił głowy, nie dawał się ponieść emocjom i umiał w porę wycofać się z gry, ten mógł podobno zarobić tu sporo forsy.

- Dobra, stary - powiedziałem do Pycka - ale wiesz, że nie śmierdzę groszem. Skąd wezmę forsę na początek?

- Zablefuj - odparł bez wahania. - Oni wiedzą, że Karol Mantyka, ten handlowiec z mercedesem, to twój wuj. Możesz śmiało udać, że pomagasz mu w interesach i jesteś dobrze nadziany. Wystarczy, jak włożysz coś do puli na początek i zablefujesz, a potem już będziesz operował tym, co wygrasz.

Zastawiłem więc w lombardzie u Szyjki medalik, pamiątkę po pierwszej komunii i z bijącym mocno sercem udałem się do Szulerni.

Karta szła mi nadzwyczajnie. „Karety” i „fulle” pchały mi się w łapy, podczas gdy moi partnerzy dostawali do ręki lub dokupywali same śmieci. Tego popołudnia zarobiłem trzysta patyków z hakiem, a nazajutrz jeszcze więcej i... rozbyczyłem się na całego. Zacząłem zagrywać coraz bardziej bezczelnie i ryzykownie podbijałem stawki. Chyba uwierzyłem, że szczęście w kartach kupiłem sobie na stałe. A potem ta decydująca rozgrywka, którą będę pamiętać do śmierci...

W „banku”, na skrzynce po cytrusach piętrzył się ładny stosik banknotów. Bracia Ryps przestali się nagle uśmiechać. Dariusz westchnął i powiedział:

- No, to, Mucho, czas na lep!

- Skończ jak każdy kiepski kiep! - dodał Mariusz.

I wtedy coś się z moim szczęściem pokręciło. Niespodziewanie w rękach Dariusza znalazł się full, ja miałem tylko trójkę waletów. Przegrałem wszystko, a potem już się potoczyło klasycznym torem. Żeby się odegrać przystępowałem do kolejnej gry blefując ordynarnie, rzecz jasna przegrywałem, bracia Ryps po mistrzowsku robili mnie w konia, a wówczas znów chciałem się odegrać i tak w kółko, aż spłukałem się do ostatniej nitki. Mało mi było tego. Zamiast się opamiętać bezwstydnie poprosiłem braci o kredyt. Zgodzili się łatwo. Wiedziałem, że ta partyjka, to dla mnie ostatnia szansa. Postanowiłem pozbyć się reszty skrupułów i szachrować teraz na całego, ale oni okazali się lepszymi szachrajami, zresztą było ich dwu.

Tak, to byli dużej klasy klasycy i klasycznie mnie załatwili. W rezultacie pod koniec dnia byłem im winien całego melona z pestkami, co musiałem poświadczyć własnym podpisem na kawałku papieru. Dali mi termin trzydniowy na uregulowanie długu i zagrozili, że będę miał tragiczny wypadek po drodze do szkoły, jeśli nie dotrzymam terminu.

Przez całe trzy dni myślałem, skąd wytrzasnąć tego melona, ale nic nie przychodziło mi do głowy. Liczyłem już tylko na jakiś cud, ewentualnie na powrót nadzianego taty (tata nie wraca, ranki i wieczory...) ale to też równało się z cudem.

Więc nawet nie zdziwiłem się zbytnio, gdy nazajutrz po upływie terminu znalazłem w skrzynce na listy kartkę z trupią główką i piszczelami oraz z następującym tekstem:

 

Oj, nieładnie, Mucho, niehonorowo! Termin minął, a ty co? Ani mru - mru, ani kukuryku! Przykro nam, ale musimy rozpocząć procedurę egzekucyjną. Masz zgłosić się natychmiast do Sz., inaczej znajdziesz się na liście DO LIKWIDACJI.

 

Oczywiście nie miałem zamiaru się zgłaszać. Bałem się, że nie wyjdę z Szulerni żywy. Moje położenie było rozpaczliwe. Wiedziałem, że mi nie przepuszczą i żyłem w permanentnym strachu. Z domu wychodziłem przez okno spuszczając się po drucie piorunochronu na podwórko, stamtąd przez płot przełaziłem na skwer Piastów i bocznymi uliczkami pędziłem do szkoły. Tu czułem się stosunkowo bezpiecznie, natomiast bałem się powrotu. Czułem, że czają się gdzieś na mnie i odważyłem się wyjść z budy dopiero dwie godziny po lekcjach i daleką, okrężną drogą przez zgiełkliwą ulicę Radomską przemykałem się do chaty.

Niestety, ta zabawa nie mogła trwać długo. W końcu musieli mnie wytropić, no i wytropili, że po drodze ze szkoły wstępuję do sklepu sportowego Bucholca. Dziś też mnie licho skusiło, żeby wstąpić, a teraz siedzą mi na karku i chyba już nie odsądzę się od nich.

Czując, że słabnę, resztką sił skręciłem na plac targowy przy Andersa i lawirując między straganami próbowałem zmylić tropy. Na razie los mi sprzyjał. Grążel i Igiełka byli tuż tuż, ale zawadzili o stół z piramidą wielkich arbuzów, arbuzy jak bomby rozleciały się po ziemi i na chwilę powstrzymały pogoń. Niestety wciąż byłem w opałach, bo od strony stoiska rybnego próbowali zabiec mi drogę bracia Ryps. Nie namyślając się wiele wywaliłem im pod nogi tacę ze śniętymi karpiami. Warto było popatrzeć, jak z przerażeniem wpadają w poślizg... A jednak nie przewrócili się. Jako wytrawni łyżwiarze na medal dali sobie radę z tą nieoczekiwaną przeszkodą. Rutyna im pomogła... zakodowane obronne odruchy! Natychmiast obniżyli środek ciężkości i przybrali dla zachowania równowagi optymalną w tych warunkach pozycję. Ale nadbiegający za nimi Elefant już nie zdążył wyhamować z powodu zbyt dużej wagi ciała i z piskliwym okrzykiem grozy przejechał się na rybach jak na rolkach aż do stoiska mleczarskiego, a tam całą masą swojego stukilowego cielska wbił się w stertę jogurtów, kefirów, śmietanki, tudzież kolorowych kremów. Wszystkie apetyczne danony i bakomy rozprysły się po osłupiałych sprzedawcach i klientach, a na moje szczęście także po ogłupiałych Rypsiakach.

Zanim, oślepieni, przyszli do siebie, zyskałem nad nimi kilka sekund przewagi. Miałem nadzieję, że dadzą za wygraną i odczepią się ode mnie, ale oni byli zażarci. Upaćkani jak klowni na biało i różowo pozbierali się szybko i na nowo podjęli pościg nawet nie ocierając pysków.

Teraz pozostała mi już tylko jedna szansa... Znaleźć się jak najprędzej w parku na skarpie, i tam zaszyć jak ścigane zwierzę w gęstwinie krzaków. Ale czy zdążę?

Na trawniku, obrócony do mnie tyłem, ogrodnik z wężem w ręku rozmawiał z muskularnym inwalidą o bujnej czuprynie, który siedział w wózku. Od razu wiedziałem, co zrobię. Wyrwałem ogrodnikowi z rąk sikawkę i skierowałem mocny strumień wody prosto w zbliżających się Rypsiaków. Najpierw w grubego Elefanta. Nie wytrzymał i czmychnął, potem załatwiłem w ten sam sposób Igiełkę. Zajadłość we mnie wstąpiła. Już zacząłem wierzyć, że się obronię, ale szczęście niespodziewanie odwróciło się ode mnie. Szprycowałem właśnie dość skutecznie obu braci całą siłą sześciu atmosfer ciśnienia, gdy nagle wąż zakrztusił się i zwiotczał, a bystry strumień załamał się żałośnie. Zrozumiałem - nagły spadek ciśnienia, typowa dolegliwość naszych biednych dłubkowskich wodociągów.

Sprawy potoczyły się teraz fatalnie. Ogrodnik wyszedł z chwilowego osłupienia, rozzłoszczony wyrwał mi sflaczałego węża i zaczął mnie nim okładać bezlitośnie; odskoczyłem w bok, ale tak nieszczęśliwie, że prosto w łapy tego kudłacza na inwalidzkim wózku. Typ ścisnął mnie stalowym chwytem i przydusił. Miał potworną siłę w rękach (inwalidzi na wózkach często mają).

- Co pan wyrabia! - wykrztusiłem. - Niech pan mnie puści! Gonią mnie! Cała banda! To źli chłopcy.

On jednak ani myślał mnie puścić.

- Znasz tego gnojka? - zapytał ogrodnika. - Gdzieś go chyba widziałem.

- To mój młodszy brat - rozległ się głos Darka Rypsa. Zdyszany ocierał mokrą twarz. - Świetnie, że pan go przytrzymał. Jest psychicznie chory. Stale ucieka z domu i rozrabia w mieście. Gdy dostaje ataku, bywa niebezpieczny. Ciężko poranił już paru ludzi. Jutro odwozimy go do czubków. Dziękujemy za pomoc... to był wspaniały chwyt! Tylko pozazdrościć takiej krzepy w rękach!

- Niech pan nie słucha, to kłamstwa! - bełkotałem rozpaczliwie, ale wątpię, czy inwalida mnie zrozumiał. Mile pochlebiony komplementami bez wahania oddał mnie w ręce braci Ryps, którzy zaraz obezwładnili mnie fachowo i wierzgającego bezradnie jak cielę zaciągnęli na ławkę w kącie ogrodu.

Byłem przygotowany na najgorsze. Wiedziałem, że znęcają się bestialsko nad swoimi ofiarami, już na wstępie częstując pojmanych jeńców nadzwyczaj bolesnym ciosem w żołądek. Pewien, że mnie też to spotka, napiąłem obronnie mięśnie brzucha, by złagodzić skutki ciosu, ale, o dziwo, ciosu nie było, ani tortur, w ogóle nic z tych rzeczy.

- Czemu uciekałeś jak głupi zając? - zapytał Mariusz.

- Nerwowy jestem - bąknąłem.

- Bałeś się nas? Nieczyste sumienie, co Mucha?

- Nie mam jeszcze tej forsy, ale jutro... przysięgam...

- Jutro będzie futro. Masz nas za głupków? Od początku wiedzieliśmy, że chcesz nas zrobić w konia. Wymyśliłeś sobie, że obłowisz się u nas zgrywając się na Wielkiego Szu i ciągnąc zyski ze strzyżenia baranów. A naprawdę to taki z ciebie szuler, jak ze mnie karmelita bosy. Nie masz zielonego pojęcia o szulerce, a gdybyś nawet miał, to też zdałoby się psu na budę, bo jesteś mięczak i rozklejasz się na widok płaczącego barana. Krótko mówiąc blagier z ciebie, Mucha, a my bardzo nie lubimy blagierów, prawda, Darek?

- Oj, nie lubimy! - potwierdził Dariusz.

- Zwłaszcza, gdy próbuje nas zwodzić taki gnojek, takie walutowe zero, taki finansowy trup jak ty!

- Ja, finansowy trup! - oburzyłem się - owszem mieliśmy w domu chwilowy kłopot z gotówką, bo ojca zatrzymały interesy... ale już dzwonił, że wraca... dziś, najdalej jutro, dostanę zaległe kieszonkowe, pięć i pół melona i spłacę dług pod hajrem! Z nowym wozem wraca. Zarobił dwanaście miliardów na komputerach z Tajwanu, co zrobiły furorę na rynku... - blagowałem bez zająknienia, ale oni nie kupili tej gadki.

- Ty, ty, czaruś, daruj sobie - zaśmiali mi się w twarz - to są bajeczki, które sam sobie opowiadasz przed snem. Prawda jest taka, że twój stary kładzie każde przedsięwzięcie, zawala każdą transakcję, nic jeszcze mu nigdy w życiu nie wyszło i nie wyjdzie! To kompletny nieudacznik, noga do interesów. Wszyscy to mówią! Narobił tylko niebosiężnych długów, samemu Szyjce winien jest miliard z okładem! O, bo naciągać na pożyczki to on umiał. Nabrał nawet Karola Mantykę.

- No, no, licz się ze słowami! - warknąłem. - Mój tata nikogo nie naciągnął.

- Owszem, to znana sprawa, namówił swojego szwagra na jakiś księżycowy interes, który okazał się wielką plajtą, a teraz, biedak, ukrywa się przed wierzycielami.

- Wcale się nie ukrywa. Byłby wrócił już wcześniej, ale niespodziewanie musiał przeprowadzić ważne rozmowy z koncernem Daewoo.

- No proszę, tak ci powiedział? Biedak, zgrywa się na człowieka sukcesu, ale zapytaj go jak wróci, co się stało z majątkiem twojej matki. Niech ci opowie, jak go zmarnował na nieudane przedsięwzięcia...

- Nieprawda! Niczego nie zmarnował. Mama ma wciąż sto dziesięć działek budowlanych w Radomiu Firleju, tak jak miała...

- Co ty powiesz, sto dziesięć działek!

- Żebyś wiedział i na największej firma „Plaża” chce postawić hotel na dwadzieścia kondygnacji... Mama właśnie wyjechała do Radomia przeprowadzić pertraktacje.

Bracia Ryps parsknęli śmiechem.

- Ty, Mucha, masz wyobraźnię, niech cię licho! Powieści mógłbyś pisać! - powiedział Dariusz. - A co do twojej mamy, to owszem wyjechała, ale ambulansem do szpitala, po tym jak zasłabła na ulicy pod pocztą. To twój stary wpędził ją w chorobę, wszyscy mówią. To smutne, ale jesteście na dnie, Mucha...

- Wuj Karol...

- Wuj Karol też ci nie pomoże - przerwał mi ostro Mariusz. - Podobno nakrył cię, jak majstrowałeś przy jego komputerze i nie masz już prawa wstępu do jego domu.

Zaczerwieniłem się i przygryzłem upokorzony wargi. Dranie, wszystko o nas wiedzieli, o mnie, o rodzicach, nawet o wuju i nie mylili się, byliśmy na dnie. A tata, zamiast skończyć z aferami i wyjść wreszcie na prostą, popisał się ostatnio nowym zagraniem. Pięć dni temu, gdy wróciłem ze szkoły, stanąłem w progu osłupiały. W mieszkaniu panował rozgardiasz, jakby przeszedł przez nie huragan. Porozrzucane rzeczy, pootwierane szafy, powyciągane szuflady. Od razu domyśliłem się, czyja to sprawka. Zniknęło radio, zniknął telewizor, aparat fotograficzny, magnetofon z odtwarzaczem, a nawet mikser z kuchni i sokowirówka. A ze ścian ulotniło się (co mnie najbardziej wzburzyło) sześć Nikiforów, ostatnie z małej kolekcji obrazów, które mama odziedziczyła po dziadku. Z ulgą stwierdziłem, że ocalał magnetowid, chyba dlatego, że stanowił własność wuja Karola (budująca uczciwość taty!).

Na stole leżała kartka z dużego notesu agendy z nakreślonym w widocznym pośpiechu tekstem:

 

Przykro mi, musiałem zabrać parę rzeczy. Interes, który rozkręcam, potrzebuje pilnie gotówki. Nikifory wrócą do nas niedługo. Daję je tylko na zabezpieczenie kredytu, który biorę. Wybaczcie, że zostawiam bałagan, ale bardzo się śpieszę. Tym razem kura zniesie na pewno ZŁOTE JAJKO. Jeszcze trochę zaufania i cierpliwości, kochani. Zobaczymy się wkrótce. Bądźcie dobrej myśli! Kocham was!

 

TATA

 

Dobrze, że mama tego nie widziała. Dwa dni wcześniej zabrano ją do szpitala. Co za bezwzględny człowiek! - pomyślałem. - Zupełnie bez hamulców w maniakalnym dążeniu do sukcesu. Ale tym razem przeholował! Odnajdę go! Nie miał prawa zastawiać Nikiforów, to własność mamy. Odzyskam je! Odbiorę, u kogokolwiek teraz się znajdują!

Zmiąłem list w ręce i wrzuciłem do kosza, lecz po krótkiej chwili wydobyłem go z powrotem i wygładziłem. „To jest dokument niebezpiecznej beztroski taty - pomyślałem - zachowam go”. W koszu zauważyłem obce śmieci: jakieś faktury, kosztorysy, podartą „Gazetę bankową” i... kwit parkingowy. Obejrzałem go z ciekawości. Miał nadruk: PARKING STRZEŻONY S.C. SILNICA, ul. SOKOŁÓW, KIELCE. Data wskazywała, że dnia poprzedniego ojciec parkował tam pojazd o numerze rejestracyjnym KIC 9119. A więc tatę coś wiąże z Kielcami. Poszukiwania powinienem zacząć od tego miasta...

- No, co, już nie brzęczysz, Mucho? - zaśmiał się Mariusz. - Zrozumiałeś w końcu, że mydlić nam oczu nie ma sensu. My wszystko wiemy. Czas skończyć tę głupią rozmowę. Dość już nawciskałeś kitów, a teraz gęba w ciup i posłuchaj: gwiżdżemy na twoją forsę.

- Cooo?!

- Na tej forsie położyliśmy krzyżyk, prawda, Darek?

- Tak, czarny krzyżyk z kropką - przytaknął Dariusz. - Nie chcemy od ciebie tego melona.

- To... to co chcecie? - zaniepokoiłem się nie na żarty.

- Zrobisz coś dla nas - powiedział Mariusz.

- Co takiego?

- Wyświadczysz nam małą grzeczność.

- Mianowicie?

- Przewieziesz paczkę do drogerii „Miś” w Radomiu.

- Nie możecie jej wysłać... na przykład pocztą?

- To zbyt cenna przesyłka, boimy się, że zginie.

- Cóż to takiego?

- Nie musisz wiedzieć - mruknął Darek.

Spojrzałem na niego podejrzliwie.

- Chcecie mnie wpakować w łajno, to coś trefnego, prawda?

- Skądże znowu! - zaprzeczył z oburzeniem Mariusz. - To sprawa po prostu... tajemnicy handlowej. Widzisz, Mucha, mamy swoje dojścia, dobre układy z importerami, od czasu do czasu nawija się bombowy interes, ale nie chcemy o tym trąbić, bo konkurencja tylko czyha...

- Nikomu nie powiem, ale muszę wiedzieć, co mam przewieźć.

Bracia Ryps spojrzeli po sobie.

- Powiedz mu, Darek - rzekł Mariusz - on już zrozumiał i będzie trzymał język za zębami!

- To jest... Lekarstwo.

- Lekarstwo?

- Dokładnie witamina.

- Jaka witamina?

Dariusz spojrzał pytająco na brata.

- Powiedz mu, Darek.

- To jest AM witamina - powiedział Dariusz.

- Nie słyszałem o takiej witaminie. Na co to jest?

- Na pryszcze.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin