Szewczenko Taras - KSIĘŻNA.doc

(164 KB) Pobierz

 

Szewczenko Taras

KSIĘŻNA

 

 

 

Wieś! O, ileż ciepłych, czarownych obrazów budzi się w moim starym sercu, gdy słyszę to miłe słowo! Wieś! I już stoi przede mną nasza biedna, stara, biała chata, z pociemniałą strzechą i czarnym dymarem, a obok chaty na prycziłku jabłonka z czerwonobarwnymi jabłkami, a wokół jabłonki kwietnik — ulubieniec mojej niezapomnianej siostry, mojej cierpliwej, mojej czułej opiekunki! A przy wrotach stoi stara rozłożysta wierzba z uschniętym wierzchołkiem, za wierzbą stoi kłunia, otoczona stogami żyta, pszenicy i różnych innych zbóż, a za kłunią na pochyłym gruncie rośnie ogród. I to jaki ogród! Widziałem w swoim życiu ładne ogrody, jak na przykład w Humaniu albo Peterhofie, ale cóż to są za ogrody! Grosza niewarte w porównaniu z naszym wspaniałym ogrodem: gęsty, ciemny, cichy — słowem, drugiego takiego nie ma na całym świecie. A za ogrodem lewada, za lewadą dolina, w dolinie zaś cichutki, ledwo szemrzący strumień, obsadzony wierzbami i kaliną i otulony szerokolistnymi, ciemnymi, zielonymi łopuchami; a w tym strumieniu pod zwisającymi liśćmi łopuchów kąpie się przysadzisty, jasnowłosy chłopak, a wykąpawszy się, pędzi przez dolinę i lewadę, wbiega do cienistego ogrodu, pada pod pierwszą z brzegu gruszą albo jabłonią i zasypia prawdziwym niezmąconym snem. Obudziwszy się, patrzy na prze

ciwleglą górę, patrzy, myśli i pyta sam siebie: „A cóż tam jest za górą? Powinny tam być żelazne słupy, które podtrzymują niebo. A gdyby tak pójść i popatrzyć, jak one je tam podpierają? Pójdę, zobaczę, przecie to niedaleko".

Wstał i nie myśląc wiele poszedł przez dolinę i lewadę prosto na górę. No i wychodzi za wieś, minął carynę, przeszedł z pół wiorsty pola. Na polu stoi wysoka, czarna mogiła. Wdrapał się na mogiłę, żeby z niej zobaczyć, czy daleko jeszcze do tych żelaznych słupów. Stoi chłopak na mogile i patrzy na wszystkie strony: i z jednej strony wieś, i z drugiej strony wieś, i tam z ciemnych ogrodów wygląda trzykopułowa cerkiew, kryta blachą, i tam również cerkiew wygląda z ciemnych ogrodów, tak samo kryta białą blachą. Chłopak się zamyślił. „Nie — duma — dzisiaj późno, nie dobrnę do tych żelaznych słupów, lepiej jutro iść razem z Katrią. Katria pogoni krowy do czeredy, a ja pójdę do żelaznych słupów; a dzisiaj odurzę Mykitę, brata, powiem, że widziałem te żelazne słupy, co podpierają niebo". Stoczył się na łeb, na szyję z mogiły, wstał i poszedł, nie oglądając się, do cudzej wsi. Na szczęście spotkał po drodze czumaków, którzy zatrzymali go i spytali:

— A kuda ty mandrujesz, parubcze?

— Do domu.

— A de ż twoja doma, neboracze?

— W Kyryliwci.

— Tak czoho ż ty jdesz u Morynci?

— Ja ne w Morynci, a w Kyryliwku jdu.

— A koły w Kyryliwku, tak sidaj na moju mażu, to

waryszu, my tebe dowezemo do domu.

Posadzili go na skrzynce, jaka zwykle znajduje się na przodku czumackiego wozu, i dali mu bat do ręki: i chłopaczek pogania sobie woły jakby nigdy nic. Pod

 

 

   

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

jeżdżając do wsi zobaczył swoją chatę na przeciwległej górze i zawołał wesoło:

— Onde, onde nasza chata!

— A koły ty wże baczysz swój u chatu — powiedział właściciel wozu — to i jdy sobi z Bohom!

Zdjął chłopca z wozu, postawił na ziemi i zwracając się do swoich towarzyszy rzekł:

— Nechaj ide sobi z Bohom!

— Nechaj ide sobi z Bohom! — powtórzyli czumacy i chłopczyna pobiegł sobie z Bogiem do wsi.

Zmierzchało się na dworze, kiedy podszedłem do naszego przełazu (mówię w pierwszej osobie, gdyż ten przysadzisty jasnowłosy chłopczyna nie był to nikt inny, tylko pokorny autor tej wprawdzie nie sentymentalnej, niemniej jednak smutnej opowieści). Patrzę przez przełaz na podwórze, a tam koło chaty, na ciemnym, zielonym, aksamitnym sporyszu wszyscy nasi siedzą kołem i wieczerzają; tylko moja starsza siostra i niańka Kateryna nie wieczerza, lecz stoi sobie przy drzwiach, podparłszy głowę ręką, i jak gdyby spogląda na przełaz. Kiedy wysunąłem głowę zza przełazu, krzyknęła: — Pryjszow! Pryjszow! — podbiegła do mnie, wzięła mnie na ręce, poniosła przez podwórze i posadziła w kole tych, co jedli, powiedziawszy: — Sidaj, weczeriat, prybłudo! — Po zjedzeniu siostra zaprowadziła mię spać, położyła do łóżka, przeżegnała, pocałowała i uśmiechając się, nazwała mnie znowu włóczykijem.

Długo nie mogłem zasnąć; wypadki ubiegłego dnia nie dawały mi spokoju. Wciąż myślałem o żelaznych słupach i o tym, czy powiedzieć o nich Katerynie i Mykicie, czy nie mówić. Mykita był raz z ojcem w Odessie i tam oczywiście widział te słupy. Jakże ja mu o nich powiem, kiedy ich wcale nie widziałem? Katerynę można by oszukać... Nie, jej również nic nie po

 

 

   

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

wiem — i pomyślawszy Jeszcze trochę o żelaznych słupach zasnąłem.

Po dwóch, trzech łatach widzę już siebie w szkole u ślepego Sowgira (tak się nazywał nasz niestycharny diaczek ), jak siedzę i sylabizuję: b, a — ba. I przesylabizowawszy, bywało, do t, a — ta, wyjdę ze szkoły na ulicę, popatrzę do jaru, a tam moi szczęśliwi rówieśnicy grają sobie na słomie koło kłuni i nie wiedzą, że jest na świecić i diak, i szkoła. Patrzę, bywało, na nich i myślę: „Dlaczego ja właśnie jestem taki nieszczęśliwy, dlaczego mnie, biedaka, męczą przeklętym elementarzem?" — i machnąwszy ręką dam drapaka przez cwyntar do kompanii szczęśliwców, na jasną, ciepłą słomę, i ledwo zaczną swoje ćwiczenia gimnastyczne na słomie, a tu już idą dwaj psałtyrnicy, biorą mnie, biedaka, za ręce i odwracają w tył, czyli prowadzą do szkoły, a w szkole — sami dobrze wiecie, co się dostaje za nieobecność w godzinach zajęć szkolnych.

Ślepy Sowgir (nazywano go ślepym, choć był tylko zezowaty, a nie ślepy) pełnił w naszej cerkwi funkcję diaczka, nie jakiegoś taro stycharnego, prawdziwego diaczka, tylko takiego sobie włóczęgi. Poprzednik jego, Nikifor Chmara, też był u nas diaczkiem niestycharnym; ale raz w nocy zachorował i rano umarł, Bóg raczy wiedzieć z jakiej przyczyny. A ślepy Sowgir, niewiele myśląc, zaraz w następną niedzielę stanął na klirosie, odśpiewał mszę, przeczytał apostołkę , i to tak przeczytał, że hromada i sam ojciec Kasjan tylko cmoknęli z zachwytu. Po mszy świętej gromada uchwaliła wybrać Sowgira na diaczka i Sowgir został ze wszelkimi stosownymi honorami wprowadzony do szkoły jako do swojej didiwszczyny. Gromada — to wielki człowiek! Nowy diaczek zamieszkał w swojej szkole, a uczniowie, w tej liczbie i ja, niedużutki, zaczęli do niego chodzić po wiedzę. A sam on był wzrostu niewielkiego,

 

 

   

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

barczysty i wyglądałby jak istny Zaporożec, gdyby nie był zezowaty, nawet swoich włosów nie zaplatał, nosząc na głowie coś w rodzaju kozackiej czupryny.

Usposobienie miał raczej surowe niż wesołe, a pod względem potrzeb życiowych i w ogóle komfortu był prawdziwym spartaninem. Co mi się w nim jednak najbardziej podobało, to właśnie to, że zwykle co sobotę po wieczernik karmił nas wszystkich kaszą brzozową. Ale to jeszcze nic, niechby sobie karmił, myśmy byli do tej kaszy przyzwyczajeni — wystawiał nas przy tym, można powiedzieć, na wielką próbą: bije, bywało, a delikwentowi każe spokojnie leżeć, nie krzyczeć i powoli, dobitnie powtarzać na głos piąte przykazanie. Prawdziwy spartanin!

No i powiedzcież mi, dobrzy ludzie, czy się kiedy urodził na świecie taki bohater, który leżałby spokojnie pod rózgami? Nie, myślę, że takiego człowieka ziemia jeszcze nie nosiła.

Bywało, kiedy dojdzie do mnie kolej, to już nie proszę o darowanie, lecz proszę tylko, żeby się ulitował nade mną i gwoli świętej soboty kazał mnie choć trochę przytrzymać. Czasem, bywało, zlituje się, ale tak wsypie, że lepiej byłoby nie prosić o miłosierdzie.

Niechaj ci ziemia lekką będzie, ślepy Sowgirze! Sameś nie wiedział, co czyniłeś: ciebie tak bito, więc i ty biłeś, a prostoduszność twoja nie widziała w tym nic złego! Niech ci ziemia lekką będzie, żałosny tułaczu, miałeś zupełną słuszność!

I oto ku niewypowiedzianej swojej radości ukończyłem „Mał biech", to znaczy ukończyłem psałterz. Postawiłem wedle zwyczaju całemu bractwu kaszę z groszakami, dopełniłem tego świętego obrządku ściśle podług starodawnej tradycji, i nazajutrz jąłem kreślić kredą przemądre gryzmoły na malowanej tablicy, by

 

 

   

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

łem już bowiem nie psałtyrnikiem, lecz skoropiszcem.

W owej to prawie szczęśliwej dla mnie epoce nastąpiła reorganizacja szkoły: przysłano nam stycharnego diaczka z samego Kijowa. Ślepy Sowgir z początku stawał okoniem, ale w końcu musiał ustąpić przed obliczem prawa i zebrawszy cały swój mizerny dobytek do jednej torby, zarzucił ją na ramię, wziął posoch do jednej ręki, a zeszyt z niebieskiego papieru, zawierający psalmy Skoworody , do drugiej i poszedł szukać sobie innej szkoły. A bracia moi ze szkolnej ławy rozlecieli się jako te owce przed wilkiem i przestali chodzić na naukę do nowego stycharnego diaczka, jako że był z niego pijanica nad pijanicami. Trudno się porywać z motyką na słońce! I ja, najcierpliwszy z całego bractwa szkolnego, wziąłem na koniec swoje narzędzia — tabliczkę, pióro, kałamar z kredą i poszedłem spokojnie do chaty, dziwiąc się temu wszystkiemu, co zaszło.

Od tego czasu poczyna się długi szereg najsmutniejszych, najbardziej ponurych moich wspomnień. Wkrótce umiera matka, ojciec żeni się z młodą wdową i bierze za nią troje dzieci zamiast posagu. Kto widział chociażby z daleka macochę i tak zwane przyrodnie dzieci, ten zaiste widział piekło w jego najobrzydliwszym triumfie. Ani jedna godzina nie upłynęła bez płaczu i bójki między nami, dziećmi, i ani jedna godzina nie upłynęła bez kłótni i wyzwisk między ojcem i macochą. Mnie macocha osobliwie nienawidziła, prawdopodobnie za to, że często okładałem pięściami jej słabowitego Stepanka. W tym samym roku ojciec pojechał po coś do Kijowa, zaniemógł w drodze i powróciwszy do domu w krótkim czasie umarł.

Po śmierci ojca jeden z moich licznych krewniaków, żeby — jak mówił — wyprowadzić sierotę na ludzi, zaproponował mi za jadło i picie taką robotę: pasanie la

 

 

   

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

tem stada świń, a zimą pomaganie jego parobkowi w gospodarstwie. Ale ja wybrałem inną dolę.

Wziąwszy swoją tabliczkę, kałamar i psałterz, udałem się do szkoły do pijanego stycharnego diaczka i zamieszkałem u niego jako uczeń i robotnik. Tu się zaczyna moje praktyczne życie. Warunki egzystencji mojej w szkole były niezbyt komfortowe. Dobrze jeszcze, jeśli się trafiali we wsi nieboszczycy (daruj mi, Boże), bo wówczas jakoś dawaliśmy sobie radę, w przeciwnym natomiast razie głodowaliśmy po kilka dni z rzędu. Wieczorem niekiedy, bywało, wezmę torbę, a nauczyciel ujmie w prawicę kawał tęgiego kija, w mańkę zaś gliniane naczynie (nie pogardzaliśmy też napojami, jak na przykład kwasem gruszkowym i innymi) i pójdziemy śpiewać pod oknami pieśni nabożne. Czasem przyniesiemy coś niecoś do szkoły, a czasem wrócimy z gołymi rękami, tyle tylko, że nie głodni.

Umiałem prawie cały psałterz na pamięć i czytałem go, jak mówili moi słuchacze, wyraziście, to znaczy głośno. Dzięki temu mojemu uzdolnieniu nie został we wsi pochowany ani jeden nieboszczyk, nad którym nie przeczytałbym psałterza. Za tę czynność dostawałem knysza i kopę pieniędzmi. Pieniądze oddawałem nauczycielowi jako jego dochód, a on udzielał mi łaskawie i hojnie piątaka na obarzanki i to było jedyne źródło mojej egzystencji. Przy takich, można powiedzieć, umiarkowanych dochodach nie mogłem żyć otwarcie i ubierałem się bynajmniej nieelegancko, jak przystoi godności szkolarza. Chodziłem stale w szarej, dziurawej świtce i w wiecznie brudnej, niezmiennej koszuli, a o czapce i butach nie było nawet mowy ani latem, ani zimą. Pewnego razu dał mi jakiś chłop za przeczytanie psałterza kawałek skóry na przyszwy, ale i to mi nauczyciel odebrał jak swoją własność.

I dużo, dużo mógłbym opowiedzieć niezwykle cieka

 

 

   

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

wych i pouczających rzeczy na ten temat, ale jakeś smutno o tym mówić.

Tak przeleciały cztery marne lata nad moją dziecinną głową.

Potem wspomnienia moje pełne są jeszcze smutniejszych obrazów. Daleko, daleko od mojej biednej, mojej drogiej ojczyzny.

Bez miłości, bez radości Młodość przeleciał.

Właściwie nie przeleciała, lecz przepełzła w nędzy, ciemnocie i poniżeniu. I wszystko to ciągnęło się okrągłe dwadzieścia lat.

Podczas moich wędrówek poza ukochaną ojczyzną wyobrażałem ją sobie taką, jaką widziałem w dzieciństwie, piękną, wspaniałą, o obyczajach zaś jej małomównych mieszkańców urobiłem już sobie własne pojęcia harmonizujące, ma się rozumieć, z pejzażem. Nawet mi zresztą nie przyszło do głowy, żeby to mogło wyglądać inaczej, okazuje się jednak, że inaczej.

Po dwudziestu latach życiowych prób i doświadczeń opierzyłem się nieco i, ma się rozumieć, pofrunąłem prosto do gniazda ojczystego. Wkrótce przede mną zajaśniały od dawna znajome bielutkie chaty. Jak gdyby uśmiechały się do mnie spośród ciemnej zieleni.

Czy w owych miłych schroniskach może się znaleźć miejsce dla biedy i jej nikczemnych współtowarzyszy? Nie! Bo inaczej człowiek byłby nie człowiekiem, lecz zwyczajnym bydlęciem. W owym słodkim przekonaniu przejechałem prawie całą gubernię czernihowską, nigdzie się nie zatrzymując. Z miasteczka Kozielca powinienem był skręcić w bok od traktu pocztowego — spojrzeć z bliższej odległości na mój eden i nawet wysłuchać tej żałosnej i prawdziwej opowieści.

Kozielec wcale się nie różni swoją fizjonomią od innych swoich współbraci, powiatowych miast małoro

 

 

  

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

syjskich. W historii naszej również nie odgrywa szczególniejszej roli, jak na przykład jego zadnieprzańscy towarzysze, z tym może wyjątkiem, iż w roku  została tu zwołana znamienita Czarna Rada. Słowem, miasteczko niczym się nie wyróżniające; ale podróżny, jeżeli tylko nie śpi w czasie zmiany koni albo nie kosztuje przekąsek u pana Tychonowicza, na pewno z zachwytem poogląda wspaniały chram, urocze dzieło Rastrellego , ufundowany przez Natalię Rozumychę, założycielkę rodu grafów Razumowskich.

Sześć wiorst od Kozielca, we wsi Lemiesze, w ubogiej chatce na swołoku, czyli na belce pułapowej, czytamy: „Dom ten wybudowała sługa boża Natalia Rozumycha w roku pańskiego ". A w Kozielcu we wspaniałej cerkwi widnieje napis na marmurowej tablicy: "Świątynię tę zbudowała grafinia Natalia Razumowska w  roku". Dziwne dwa pomniki jednej i tej samej fundatorki!

W Kozielcu wynająłem parę niewyszukanych koników wraz z rudym Żydem i pojechałem sobie polną drogą, dokąd mi potrzeba. Było to we wrześniu. Z rana dzień wyglądał ledwie szarawo, a pod wieczór stał się też mokrutki; noc się zbliżała, trzeba było gdzieś znaleźć przytułek, a tu po drodze nie tylko karczmy — nawet marnego szynku nie widać.

Nie dojeżdżając do Trubieża, czyli po miejscowemu Trubajła, ujrzeliśmy na zboczu wzgórza wieś. Podjeżdżamy bliżej — rzeczywiście, wieś, ale spalona, i na czarnej ulicy nie ma żywego ducha. A za groblą, z drugiej strony Trubieża, zobaczyliśmy pomiędzy wierzbami i dopiero zaczynającymi się żółcić sadami białe chaty. Przejechaliśmy po grobli obok dwóch hałasujących młynów i znaleźliśmy się w dużej wsi kozackiej. Duże, czyste chaty i nie porujnowane tyny świadczyły o zamożności mieszkańców, ale pierwsza od strony pastwi

 

 

   

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

ska chata szczególnie mi wpadła w oko i przyciągnęła mię swoim uroczym wyglądem, tak że postanowiłem prosić w niej o nocleg. Deszczyk rosił jednak dość obficie, a gospodarz tej przyjaźnie uśmiechającej się chaty stoi sobie jakby nigdy nic, oparty łokciami na płocie, w nowym kożuchu bez pokrycia, kurzy krótką fajkę i życzliwie patrzy, jak jego ulubieńcy — płowe, krętorogie woły — zajadają się w ogrodzie kapustą. Ujrzawszy przez okno takie świętokradztwo, wybiegła z chaty gospodyni i zawołała przez łzy:

— Czegóż ty stoisz, stary bezecniku, i patrzysz, jak bydlęta niweczą dobytek? Czemu ich nie zapędzisz do obory?

— Zapędzałem je trzydzieści lat, niech teraz inni zapędzają — odparł gospodarz całkiem obojętnie i w dalszym ciągu pykał fajkę.

— Boże! Co ja mam z tobą! — znowu zawołała gospodyni. — Żebyś chociaż zdjął kożuch; przecie widzisz, że deszcz pada!

— No to co? Niech sobie pada z Bogiem!

— Jak to — co! Kożuch zniszczysz!

— No to co, mogę zniszczyć, mam drugi.

— Można mu kołki ciosać na głowie, a on będzie swoje gadał — ofuknęła męża gospodyni i pobiegła wyganiać bydło z ogrodu. Gospodarz popatrzył za nią i uśmiechnął się z zadowoleniem.

Spodobała mi się jego iście chachłacka maniera i wychyliwszy się z bryczki powitałem gospodarza życząc mu dobrego wieczoru, na co odrzekł:

— Dobry wieczór i wam, dobrzy ludzie! A czy daleko Bóg prowadzi? — dodał wkładając czapkę.

— Niby niedaleko, a jednak dzisiaj nie dojedziemy — odpowiedziałem wyłażąc z bryczki i spytałem rozciągając słowa: — A czy nie można by u was, dziaduniu, zanocować?

 

 

  

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

— Dlaczego nie można, można, błogosław Boże! Chata niemała, a myśmy dobrym ludziom radzi.

Przy tych słowach otworzył wrota i bryczka wsunęła się na podwórze.

— Prosymo pokorno do gospody! — powiedział mi gospodarz, kiedy wszedłem na podwórze. Widać było, że starał się wymawiać słowa z rosyjska.

Wszedłem do chaty; panowała tam prawie ciemność, ale zauważyłem, że chata była przestronna i czysta.

— Prosymo pokorno, sadowyteś — mówił gospodarz wskazując na ławę. — A ja tymczasem powiem swojej starej, żeby nam coś zaświeciła — dodał wychodząc z izby.

Po chwili weszła do izby staruszka ze świecą i postawiwszy ją na stole, cicho wróciła do drzwi i stanęła w milczeniu, ze złożonymi na piersiach rękami. Miała na sobie schludną niemiecką suknię i takiż czepek. Zdziwiło mię to. „W jaki sposób — pomyślałem — znalazło się coś podobnego w chłopskiej chacie?"

Wkrótce po staruszce wszedł do izby gospodarz niosąc na ręku zapłakane dziecię. Dziecię ujrzawszy staruszkę rozchyliło usteczka, uśmiechnęło się i wyciągnęło do niej swoje maleńkie rączęta.

— Weź go, Mykytowna, do siebie — rzekł gospodarz oddając dziecię staruszce.

— Widzisz, jak się boi chłopa? Wiadomo — pańskie dziecko — dodał głaszcząc je po główce swoją szeroką, kościstą dłonią.

Miałem w kieszeni cukierki. Muszę zaznaczyć, że ten produkt zawsze woziłem z sobą w czasie moich wędrówek po Małorosji, gdyż niczym się tak szybko nie zaskarbi względów mojego ponurego rodaka, jak okazaniem czułości jego dziecku. Toteż często i z dobrym skutkiem stosowałem tę taktykę.

Podałem cukierek dziecięciu. Z początku patrzyło na

 

 

   

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

mnie swoimi niezwykle dużymi oczyma, potem milcząco wzięło cukierek i z uśmiechem wsadziło w swoje różowe usteczka.

Mogłem się teraz dokładniej przyjrzeć dziecku i staruszce. Staruszka wydate mi się żywym obrazkiem Gerarda Dou, a dziecię było cherubinem Rafaela. Uderzyła mię owa czysta, subtelna uroda dziecięca; oczy moje zatrzymały się na tym prześlicznym stworzeniu. Staruszka odniosła dziecię na bok i przeżegnała je, zapewne chroniąc w ten sposób przed złym spojrzeniem, a gospodarz podszedł do mnie i powiedział:

— A co, czy nieprawda, że to pańskie dziecko?

— Piękne dziecko — odrzekłem i podałem maleństwu jeszcze jeden cukierek.

Gospodarz był wyraźnie zadowolony z moich prezentów i zwróciwszy się do staruszki powiedział:

— Daj no mi go, Mykytowno, a sama pójdź i poproś mojej starej, może tam coś znajdzie dla nas na podwieczorek, no i... jeśli nie będzie zła, to również tej... po kieliszeczku... domyślacie się, Mykytowno?

_ My, panie dobrodzieju, jesteśmy ludzie prości — dodał zwracając się do mnie — nie mamy nic takiego słodkiego, ani tej herbaty, ani tego cukru, tylko tak sobie, prosto, po prostemu.

Staruszka wyszła z chaty, a on z dzieckiem na rękach zbliżył się do mnie i wyrzekł:

— Niech mu się pan teraz przyjrzy, panie dobrodzieju; prawda, że istne książątko?

— Skądże się u pana wzięło książęce dziecko? Proszę mi opowiedzieć, na miłość boską — spytałem zdziwiony.

— Niech wam, panie dobrodzieju, opowie Mykytowna, bo z tym była prawdziwa komedia. Widział pan tam, za Trubajłem, spaloną wieś?

— Widziałem — odrzekłem.

 

 

   

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

— To dobrze, że pan widział. Otóż ta wieś była kiedyś własnością matki tego dziecka, no i spaliła się do cna. A jego matka... Ale nie opowiem panu, jak się to tam paliło: nie było mię wtedy w domu, więc nie widziałem. Niech Mykytowna sama opowie; wszystko widziała, więc dobrze wie, jak się to stało.

Tymczasem staruszka weszła do izby i czystym białym obrusem nakryła rozpostarty na stole kiłym, zdjęła z półki ośmiokątną malowaną karafę z wódką oraz kieliszki i postawiła na stole; potem przyniosła na drewnianym talerzu, również malowanym, pokrajanego w kawałki czabaka i palanicę . I wszystko to zrobiła cicho, poważnie, tak że patrząc na nią można było z pewnością orzec, iż wyrosła i zestarzała się nie w chłopskiej chacie. Potem wzięła na ręce dziecko i odeszła na bok, a gospodarz odezwał się do niej:

— Mykytowno, kiedy położysz spać dziecinę, to zajdź do nas; chcemy cię o coś wypytać. I powiedzcie tam mojej starej, niech nam gotuje wieczerzę, ale nie hałuszki albo kulisz , bo przecie mamy gościa!

Staruszka wyszła z izby, a on jeszcze rzucił za nią:

— Zajdźcie do nas, Mykytowno, jak się uporacie ze wszystkim.

— Dobrze, zajdę — odpowiedziała Mykytowna już w sieni.

Wypiwszy jeden i drugi kieliszeczek gospodarz mój stał się rozmowniejszy. Rozgadał się tak dalece, że sam tego nie zauważając opowiedział mi cały swój życiorys. Opowiedział między innymi o tym, jak za swoich kawalerskich czasów był pogońcem pod Francuzami i wrócił z Niemiec goły, golusieńki, z jednym batem w rękach, i jak potem wynajął się do pracy u popa, i jak następnie własnym trudem i rozumem wzbogacił się i z bezdomnego sieroty wyrobnika wyszedł na

 

 

   

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

pierwszego we wsi gospodarza. Słowem, w ciągu godziny, nie wypytując o nic, dowiedziałem się całej jego najintymniejszej historii.

Ale to mi się w nim najwięcej spodobało, że opowiadając swoje zwykłe dzieje napomykał jakby mimochodem o swoich bohaterskich czynach, nie widząc w nich nic niezwykłego.

A tymczasem staruszka przyniosła nam wieczerzę i sama powieczerzała z nami. Odmówiwszy po jedzeniu modlitwę gospodarz zwrócił się do staruszki mówiąc:

— Teraz, Mykytowno, opowiedz nam o swojej księżnej, jak się to tam u was działo. Ale najpierw — dodał — na toczcie nam dzbanek sływianki, to weselej nam będzie słuchać.

Po pięciu minutach staruszka wróciła do izby z pokaźnym szklanym hłeczykiem w rękach. Postawiwszy hłeczyk na stole, sama usiadła na ławce, pomilczała chwilę i przemówiła z westchnieniem:

— O jej nieszczęśliwym żywocie, Stepanowyczu, o jej doli gorzkiej, ciężkiej, gotowa jestem opowiadać każdego dnia, każdej godziny, całemu światu, żeby cały świat wiedział o jej gorzkich, krwawych łzach i dręczył się tymi krwawymi łzami. — I staruszka cicho...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin