kardynal newman pro vite sua rozdz 5.pdf

(123 KB) Pobierz
340943511 UNPDF
John Henry kardynał Newman - Apologia pro vita sua - Rozdział V
Od czasu, gdy zostałem katolikiem, nie mam do opowiedzenia żadnej dalszej historii moich przekonań religijnych. Nie
chcę przez to powiedzieć, że mój umysł pozostawał bezczynny lub że porzuciłem refleksję teologiczną; a jedynie że nie
mam do odnotowania żadnych zmian i nie odczuwam najmniejszego niepokoju. Jestem zadowolony i żyję w doskonałym
pokoju. Nigdy nie żywiłem najmniejszych wątpliwości. Nie przypominam sobie, by w chwili mojego nawrócenia dokonała
się w moim umyśle jakakolwiek, intelektualna czy moralna, przemiana. Nie miałem silniejszej wiary w fundamentalne
prawdy Objawienia i nie odczuwałem większego spokoju; nie stałem się gorliwszy. Moje nawrócenie było jak powrót do
portu po wzburzonym morzu, a moje szczęście z tego powodu trwa niezakłócone do tej pory.
Nie miałem również żadnych problemów z przyjęciem tych dodatkowych artykułów wiary, których nie znajduje się w
doktrynie anglikańskiej. W niektóre z nich już wierzyłem, żaden wszelako nie stanowił dla mnie próby. Z największą
łatwością wyznałem wiarę w te prawdy w chwili przyjęcia mnie do Kościoła Katolickiego i z taką samą łatwością wierzę w
nie teraz. Daleki jestem oczywiście od tego, by zaprzeczać, że każdy artykuł religii chrześcijańskiej - wyznawanej przez
katolików czy protestantów - najeżony jest trudnościami o charakterze intelektualnym. I faktem jest, że, gdy idzie o mnie,
nie potrafię rozwiązać tych trudności. Wiele osób wykazuje ogromną wrażliwość na trudności towarzyszące religii. Jestem
na nie wrażliwy jak każdy inny. Nigdy jednak nie potrafiłem dostrzec związku pomiędzy choćby najostrzejszym
widzeniem tych trudności i mnożeniem ich do jakichkolwiek ilości - z jednej strony, z drugiej zaś wątpieniem w prawdy,
którym towarzyszą. Według mnie dziesięć tysięcy trudności nie tworzy nawet jednej wątpliwości – trudność i wątpliwość
są niewspółmierne. Trudności, rzecz jasna, mogą tkwić w dowodach, ja jednak mówię o trudnościach znajdujących się w
samych doktrynach lub stosunkach, w jakich doktryny te pozostają względem siebie. Człowieka może irytować fakt, iż nie
potrafi rozwiązać jakiegoś problemu matematycznego – którego ostateczny wynik jest lub nie jest mu dany – i nie wątpić
przy tym, że problem ten ma rozwiązanie, lub że jakaś konkretna odpowiedź jest prawdziwa. Pośród wszystkich prawd
wiary istnienie Boga uwikłane jest, moim zdaniem, w największe trudności, a jednak z ogromną siłą wyryte w naszych
umysłach.
Mówi się, że trudno uwierzyć w naukę o Transsubstancjacji. Nie wierzyłem w nią do chwili, gdy zostałem katolikiem. Nie
miałem żadnych trudności z jej przyjęciem, kiedy uwierzyłem, że Katolicki Rzymski Kościół jest wyrocznią Boga i że uznał
on tę prawdę za część pierwotnego Objawienia. Przyznaję - jest trudna, niemożliwa wręcz do pojęcia. Dlaczego jednak
miałoby być trudno w nią uwierzyć? Tymczasem Macaulay uważał, że tak trudno ją przyjąć, iż potrzebował przykładu
człowieka, który w nią wierzył, o talentach tak wybitnych jak Sir Tomasz More, zanim uznał, że katolicy wieku oświecenia
mogli oprzeć się „przytłaczającej sile argumentów przeciwko tej doktrynie“. „Sir Tomasz More“, mówi, „jest jednym z
najlepszych przykładów mądrości i cnoty, natomiast nauka o Transsubstancjacji stanowi rodzaj próby ogniowej. Wiara,
która przetrzyma tę próbę, przetrzyma każdą próbę“. Jeżeli o mnie chodzi, to faktycznie nie potrafię jej dowieść, nie
umiem powiedzieć, w jaki sposób się dokonuje. Powtarzam jednak, „dlaczego miałaby być niemożliwa? Cóż może jej stać
na przeszkodzie?“. „Cóż wiem o substancji lub materii? Tyle, ile najwięksi filozofowie, czyli po prostu nic”. Potwierdza to
choćby fakt, że w naszych czasach powstała nawet szkoła filozoficzna, według której to zjawiska konstytuują całość naszej
wiedzy fizycznej. Doktryna katolicka pozostawia zjawiska w spokoju: nie mówi, że zjawiska znikają - przeciwnie, głosi, że
pozostają; nie twierdzi również, że te same zjawiska mogą występować w kilku miejscach jednocześnie. Traktuje o tym, o
czym nikt na świecie nic nie wie – o substancjach materialnych. Podobnie jest z tą wzniosłą prawdą tak anglikańskiej jak i
katolickiej religii – doktryną o Bogu w Trójcy Jedynym. Cóż ja wiem o istocie Boskiego Bytu? Wiem, że moje pojęcie
jedyności jest po prostu nie do pogodzenia z moją ideą troistości, lecz gdy chodzi o ten konkretny fakt, nie mam żadnych
środków, by dowieść, że nie istnieje taki sens, w którym zarówno jedność jak i troistość mogą być w równym stopniu
orzekane
niewyrażalnym
Bogu.
Zamierzam jednak – jak chcą ci, którzy mnie oskarżają - wziąć na siebie odpowiedzialność nie tylko za doktrynę Kościoła.
Mówią oni, że teraz, ponieważ jestem katolikiem, choć sam może nie popełniłem grzechów przeciwko uczciwości, z
których musiałbym się tłumaczyć, to przynajmniej odpowiadam za grzechy innych - za wykroczenia moich
współwyznawców, moich braci kapłanów, Kościoła samego. Chętnie przyjmuję tę odpowiedzialność i tak jak udało mi się
– jak ufam – za pomocą kilku słów rozproszyć w umysłach tych, którzy nie zaczynają od tego, że mi nie wierzą,
podejrzenia, od których wychodzi tak wielu protestantów tworzących sobie sąd o katolikach – mianowicie, że nasza
religia tkwi w zabobonie i hipokryzji, grzechach pierworodnch katolicyzmu - tak teraz, jak i przedtem, utożsamiając się z
Kościołem, podejmuję się jego obrony. Nie zamierzam, oczywiście, zaprzeczać, że w tej wielokształtnej, rozproszonej po
całym świecie wspólnocie istnieje z konieczności ogromna masa grzechu i błędu. Zajmę się udowodnieniem tylko tego
jednego punktu – że system Kościoła nie jest w żadnym tego słowa znaczeniu nieuczciwy i dlatego zwolennicy oraz
nauczyciele tego systemu mają prawo, by uwolnić ich od ohydnych oskarżeń o nieuczciwość.
Wychodząc zatem od istnienia Boga, (które, jak powiedziałem, jest dla mnie równie pewne, co moje własne istnienie -
choć gdy próbuję nadać podstawom tej pewności jakąś logiczną postać, napotykam trudności, które nie pozwalają mi
wykonać tego zadania w satysfakcjonujący mnie sposób), spoglądam poza siebie, na świat ludzi, a to, co widzę, napełnia
mnie niewypowiedzianym smutkiem. Świat zdaje się po prostu zadawać kłam tej wielkiej prawdzie, która wypełnia całe
moje jestestwo. Skutek tego, z konieczności, jest taki, że czuję się równie zagubiony, jak gdyby zaprzeczono mojemu
własnemu istnieniu. Gdybym spojrzał do lustra i nie zobaczył w nim swojej twarzy, odczuwałbym to samo, co czuję teraz,
gdy spoglądam na ten żyjący, zabiegany świat i nie widzę w nim żadnego odbicia Stwórcy. To właśnie stanowi jedną z
wielkich trudności, które towarzyszą tej absolutnie podstawowej prawdzie, o której właśnie wspomniałem. Gdyby nie
głos, który wyraźnie przemawia w moim sumieniu i w moim sercu, to, patrząc na ten świat, powinienem zostać ateistą,
panteistą lub politeistą. Mówię tu tylko w swoim imieniu i daleki jestem od tego, by odmawiać prawdziwej siły tym
argumentom na rzecz istnienia Boga, które wyprowadza się z ogólnych faktów ludzkiego społeczeństwa i biegu historii.
Argumenty te jednak nie przynoszą ze sobą ani ciepła, ani światła; nie przeganiają z mego serca zimy nieutulonego żalu i
smutku; nie sprawiają, że w moim wnętrzu zaczynają rozkwitać pąki i rosnąć listki; nie niosą mojemu moralnemu
jestestwu radości. Widok, jaki prezentuje świat, nie jest niczym innym, jak tylko zwojem proroka, pełnym „narzekań,
płaczu
i
biadania“.
Przypatrzcie się światu jak długi i szeroki; zbadajcie jego historię, tak różnorodne rasy ludzkie - ich początki, ich losy, ich
wzajemne wyobcowanie, ich konflikty; a następnie ich obyczaje, nawyki, rządy, formy kultu, ich przedsięwzięcia; ich
bezcelowe dążenia, ich przypadkowe osiągnięcia i zdobycze, bezpłodny kres długotrwałych wysiłków, tak nikłe i
niewyraźne oznaki jakiegoś nadprzyrodzonego planu, ślepą ewolucję wielkich potęg i prawd, bieg wydarzeń który, zda się,
wychodzi od bezrozumnych zasad i nie ma przyczyn celowych; wielkość i małość człowieka, jego dalekosiężne cele, jego
krótkotrwałe życie, zasłonę wiszącą nad jego przyszłością; rozczarowania życia, klęskę dobra, powodzenie zła, ból fizyczny
i duchowe cierpienie, wszechobecność i natężenie grzechu, powszechne bałwochwalstwo, zepsucie; ponurą, beznadziejną
bezbożność; stan, w jakim się znajduje cały rodzaj ludzki – tak przerażająco, a jednak tak dokładnie opisany przez
Apostoła: „pozbawiony nadziei i bez Boga w świecie”— cały ten widok przyprawia o zawrót głowy i przeraża, i narzuca
umysłowi uczucie głębokiej tajemnicy, której rozwiązanie znajduje się całkowicie poza możliwościami człowieka.
Cóż można rzec w obliczu tej przeszywającej serce i oszałamiającej rozum rzeczywistości? Mogę tylko powiedzieć, że albo
nie ma żadnego Stwórcy, albo to żyjące ludzkie społeczeństwo naprawdę zostało odrzucone sprzed Jego oblicza. Gdybym
o
zobaczył chłopca o pięknym wyglądzie i bystrym umyśle, z wszelkimi oznakami szlachetnej natury, rzuconego w świat bez
jakiegokolwiek zabezpieczenia, nie potrafiącego powiedzieć, ani skąd pochodzi i gdzie się urodził, ani jakie są jego związki
rodzinne, musiałbym wyciągnąć wniosek, że w jego historii kryje się jakaś tajemnica i że z tej czy innej przyczyny jego
rodzice się go wstydzą. Tylko w ten sposób mógłbym wytłumaczyć kontrast pomiędzy obietnicą a rzeczywistymi
warunkami jego życia. I w ten sam sposób myślę o świecie — jeśli istnieje jakiś Bóg, ponieważ istnieje jakiś Bóg, rodzaj
ludzki uwikłany jest w jakąś przerażającą pierwotną tragedię; drogi świata i Stwórcy rozeszły się. Taki jest fakt - fakt
równie pewny, jak istnienie ludzkiej rasy; i w ten sposób nauka o tym, co w teologii nosi nazwę grzechu pierworodnego,
staje się dla mnie niemal tak pewna jak samo istnienie świata i istnienie Boga.
Przypuśćmy teraz, że było błogosławioną i miłującą wolą Stwórcy wtrącić się w ten anarchiczny stan rzeczy. Jakie w taki
razie - winniśmy założyć - byłyby metody, które, z konieczności i w sposób naturalny, służyłyby realizacji Jego
miłosiernych zamiarów? Skoro świat znajduje się w tak anormalnym stanie, z pewnością nie zdziwiłbym się, gdyby
interwencja - z konieczności - była równie nadzwyczajna lub, jak to się mówi, cudowna. Ta kwestia jednak nie wchodzi w
zakres moich obecnych rozważań. Cuda, traktowane jako dowody, obejmują jakiś proces rozumowania czy dowodzenia.
Ja natomiast mam na myśli taki sposób wnioskowania, który nie przechodzi od razu w dowodzenie. Pytam raczej, jaki
musi być przeciwnik, który mógłby się oprzeć gwałtownej sile namiętności oraz niszczącemu i rozkładającemu wszystko
sceptycyzmowi rozumu w dziedzinie dociekań religijnych? Nie zamierzam zaprzeczać, że prawda stanowi właściwy
przedmiot naszego intelektu oraz że jeżeli ten nie dochodzi do prawdy, to albo przesłanka, albo sam proces wnioskowania
zawierają jakiś błąd. Nie mówię tu jednak o prawym rozumie, lecz rozumie, który rzeczywście i konkretnie działa w
upadłym człowieku. Wiem, że rozum jako taki, bez pomocy, jeżeli się go tylko właściwie używa, prowadzi do wiary w
Boga, nieśmiertelność duszy i przyszłą odpłatę. Rozważam tu jednak władzę rozumu w jej faktycznych i historycznych
przejawach i, ujmując rzecz z tego punktu widzenia, nie sądzę, bym się mylił, gdy powiem, że, gdy chodzi o religię, rozum
przejawia po prostu skłonność do niewiary. Żadna, choćby najświętsza, prawda nie jest w stanie mu się oprzeć na dłuższą
metę. Dlatego też w świecie pogańskim, gdy przyszedł nasz Pan, ostatnie ślady dawnej wiedzy religijnej niemal całkowicie
zanikły na tych obszarach, gdzie ludzki intelekt przez wiele pokoleń przejawiał swoją aktywność.
W naszych czasach sprawy przybrały podobny obrót. Poza Kościołem Katolickim wszystko zmierza – z powodu specyfiki
naszego stulecia w znacznie szybszym tempie niż kiedyś - do takiej czy innej formy ateizmu. Jakąż scenę, jaki widok
prezentuje dzisiaj cała Europa! A nie tylko Europa, lecz każdy rząd i każda cywilizacja na tym świecie, która znalazała się
pod wpływem umysłowości europejskiej! A to nas tu najbardziej obchodzi - jakże przygnębiający z punktu widzenia religii
- nawet rozpatrywanej w jej najbardziej elementarnej, rozrzedzonej postaci - jest spektakl, jaki prezentują wykształcone
umysły Anglii, Francji i Niemiec! Patrioci kochający swój kraj i naród, ludzie religijni poza Kościołem Katolickim,
próbowali różnych sposobów, by zapanować nad niepohamowaną, samowolną naturą ludzką i powstrzymać ją na drodze
do niewiary. Powszechnie uznaje się konieczność jakieś formy religii dla zabezpieczenia interesów ludzkości. Gdzież
jednak szukać tego konkretnego przedstawiciela rzeczy niewidzialnych, który dysponowałby taką siłą i odpornością, że
mógłby stać się zaporą chroniącą przed potopem? Trzy stulecia temu w krajach, które odłączyły się od Kościoła
Katolickiego, uznano, że upaństwowienie religii - materialne, prawne i społeczne – stanowi najlepszy środek do
osiągnięcia tego celu. I przez długi czas tego rodzaju rozwiązanie sprawdzało się w praktyce. Obecnie jednak, przez
szczeliny i pęknięcia, wróg wdziera się do Kościoła państwowego. Trzydzieści lat temu ufność pokładano w edukacji;
dziesięć lat temu pojawiła się nadzieja, że pod wpływem handlu oraz dzięki panowaniu sztuk pięknych i użytkowych na
zawsze ustaną wojny. Ale czy znajdzie się ktoś, kto zaryzykuje stwierdzenie, że gdziekolwiek na tej ziemi znajduje się coś,
dzięki czemu moglibyśmy wstrzymać świat w jego dalszym pochodzie?
Sąd, który rozum wydaje o tych instytucjonalnych podporach jako środkach mających w anarchicznym świecie zachować
prawdę religijną, musi zostać rozszerzony nawet na Pismo Święte, chociaż pochodzi od Boga. Doświadczenie dowodzi, że
Biblia nie służy celom, dla których nigdy jej nie przeznaczono. Może, przypadkowo, stać się środkiem nawrócenia
pojedynczych ludzi, poza tym jednak księga jako taka nie potrafi oprzeć się atakom dzikiego rozumu ludzkiego i obecnie
zaczyna potwierdzać, w aspekcie swej struktury i treści, siłę tego powszechnego czynnika rozkładu, który z takim
powodzeniem
na
religię
panującą.
Zakładając zatem, że Stwórca zechciał ingerować w sprawy ludzi i zabezpieczyć zachowanie w świecie poznanie swojej
Osoby - poznanie na tyle jasne i określone, by mogło oprzeć się energii ludzkiego sceptycyzmu - wówczas (daleki jestem
od tego, by twierdzić, że nie istniał inny sposób) nie byłoby niczym dziwnym, gdyby uznał za właściwe wprowadzić na
świat potęgę, która w sprawach religii posiada przywilej nieomylności. Władza taka byłaby bezpośrednim, czynnym i
szybko działającym środkiem zdolnym zaradzić pojawiającym się trudnościom; byłby to instrument adekwatny do
potrzeb. I kiedy słyszę, że Kościół Katolicki głosi, iż jest takim instrumentem, nie tylko nie znajduję żadnych trudności w
uznaniu tej idei, ale wręcz uważam, że ta niejako sama narzuca się mojemu rozumowi. Dochodzę w ten sposób do
nieomylności Kościoła - ustanowionej przez miłosiernego Stwórcę w celu zachowania religii w świecie oraz po to, abyby
ująć w karby wolność myśli (która sama w sobie jest oczywiście jednym z naszych największych naturalnych darów) i
ochronić ją przed jej samobójczymi ekscesami. Proszę zauważyć, że ani teraz, ani później nie będę miał okazji, by mówić
bezpośrednio o treści Obajwienia, lecz jedynie o sankcji, jakiej udziela ono prawdom, które można poznać niezależnie od
niego - czyli o tyle, o ile wiąże się z obroną religii naturalnej. Twierdzę, że władza obdarzona nieomylnością w sprawach
religii jest doskonałą bronią, która na przestrzeni ludzkich dziejów potrafiła odeprzeć ogromną energię agresywnego,
kapryśnego i wiarołomnego rozumu. Proszę, by czytelnicy mieli na uwadze, że w tym, co mówię i co jeszcze powiem, cały
czas pamiętam o moim głównym celu, którym jest obrona siebie samego!
Później stanie się jasne, że bronię się tutaj przed pozornie słusznym zarzutem, jaki wysuwa się przeciwko katolikom. Otóż
według niego ja, jako katolik, nie tylko utrzymuję, że wierzę w doktryny, w które w głębi serca wierzyć nie mogę, ale
również przyjmuję istnienie na ziemi potęgi, która, według własnej woli i kiedy jej się spodoba, odwołując się do swojej
nieomylności, narzuca ludziom dowolne nowe prawdy wiary; i że wskutek tego moje własne myśli nie są moją własnością;
że nie jestem w stanie powiedzieć, czy jutro nie będę musiał odrzucić tego, w co wierzę dzisiaj i że koniecznym rezultatem
takiego stanu umysłu musi być albo upadlające zniewolenie, albo zacięty wewnętrzny opór, który znajduje ujście w skrytej
niewierze, albo połączona z uczuciem obrzydzenia konieczność ignorowania całego zagadnienia religii i mechaniczne
powtarzanie wszystkiego, co mówi Kościół i pozostawienie innym obrony jego nauki. Wyjaśniłem wcześniej, jaki jest mój
stosunek do doktryny katolickiej, teraz powiem o moim stanowisku wobec nieomylności Kościoła.
Przede wszystkim nauka o nieomylnym nauczycielu stanowi silny protest przeciw sytuacji, w jakiej znajduje się obecnie
rodzaj ludzki. Człowiek zbuntował się przeciw swemu Stwórcy i właśnie ten fakt spowodował boską interwencję -
pierwszym aktem Boskiego Posłańca musi być ogłoszenie tej prawdy. Kościół musi potępić bunt jako największe możliwe
zło. Nie wolno mu iść z nim na żadne układy - jeżeli chce dochować wiary swemu Mistrzowi, rebelia musi być zakazana i
wyklęta. Takie było znaczenie mojej wypowiedzi, która dostarczyła podstaw jednemu z tych szczególnych zarzutów, na
który obecnie odpowiadam. Nie mam jednak w tej materii żadnych win do wyznania. Niczego nie muszę odwoływać i
dlatego zupełnie świadomie powtarzam tutaj tamto stwierdzenie. Powiedziałem wówczas: „Kościół Katolicki uważa, że
lepiej, aby słońce i księżyć spadły z nieba, by ziemia zatrzymała się w miejscu, a rzesze, które ją zamieszkują, umierały z
głodu w najgorszych męczarniach (chodzi o cierpienia doczesne), niż by jedna dusza - nie powiem: uległa zatraceniu - ale
popełniła choćby jeden grzech powszedni, świadomie powiedziała jedną tylko nieprawdę lub przywłaszczyła sobie jeden
marny grosz bez jakiejś racji.” Uważam, że wyłożona tu zasada stanowi jedynie preambułę formalnego uwierzytelnienia
Kościoła Katolickiego, tak jak akt Parlamentu mógłby zaczynać się od jakiegoś „Zważywszy że...” To z powodu natężenia
wpływa
grzechu, w którym pozostaje rodzaj ludzki, wprowadzono na świat przeciwnika zdolnego stawić mu czoła i pierwszym
aktem tej ustanowionej przez Boga potęgi będzie rzucenie wrogowi wyzwania i pokonanie go. Zatem taka preambuła
określa sens pozycji Kościoła w świecie i wyjaśnia całą jego historię, nauczanie i działanie.
W podobny sposób Kościół zawsze energicznie i jasno wykładał te inne wielkie podstawowe prawdy, które albo stanowią
wyjaśnienie jego posłannictwa, albo określają charakter jego działania. Nie naucza, że ludzka natura jest bezpowrotnie
stracona, bo jeśli tak, to na czym miałaby polegać jego misja? Nie twierdzi, że naturę tę należy rozbić i niejako od nowa
odbudować - lecz wyzwolić, oczyszczyścić i przywrócić do stanu łaski. Nie głosi, że natura ludzka to po prostu masa
beznadziejnego zła, ale że obiecano jej wielkie rzeczy i nawet teraz, w swoim obecnym stanie nieuporządkowania i
grzechu, posiada sobie właściwe cnoty i chwałę. Kościół wie jednak i naucza, że odrodzenie, do którego zmierza, dokonuje
się nie tylko poprzez stosowanie pewnych zewnętrznych środków głoszenia i nauczania - nawet jeżeli jest to jego
nauczanie i głoszenie - lecz dzięki wewnętrznej mocy duchowej lub łasce udzielanej bezpośrednio z góry za jego
pośrednictwem. Kościół ma za zadanie wyzwolić ludzką naturę z jej nędzy - ale nie przez zwykłe podniesienie na
poprzedni poziom, lecz przez wyniesienie jej na poziom wyższy. Kościół uznaje istnienie w ludzkiej naturze prawdziwej -
choć zbrukanej - moralnej doskonałości, nie może jej jednak uwolnić z ziemi inaczej, jak tylko podnosząc ją ku niebu. Dla
wypełnienia tego zadania złożono w rękach Kościoła odradzającą łaskę i dlatego, z powodu natury tego daru, Kościół z
całą mocą podkreśla, że każde prawdziwe nawrócenie musi rozpocząć się od źródeł myśli i naucza, że osoba ludzka musi
być zdrową i doskonałą świątynią Boga, gdy zarazem jest ona jednym z żyjących kamieni, które budują widzialną
wspólnotę religijną. W ten sposób rozróżnienia pomiędzy naturą i łaską oraz pomiędzy zewnętrzną i wewnętrzną religią
stają się dwoma kolejnymi artykułami wiary, które należą do tego, co określiłem mianem preambuły boskiego
posłannictwa
Kościoła.
Tego rodzaju prawdy Kościół energicznie potwierdza i podaje ludziom pod rozwagę. Gdy idzie o te prawdy, nie stosuje
żadnych półśrodków, żadnej powściągliwości, żadnej delikatności ani roztropności. ,,Musicie się narodzić na nowo” - oto
prosta, bezpośrednia forma wypowiedzi, którą posługuje się na wzór swego Boskiego Mistrza: ,,cała wasza natura musi się
odrodzić - wasze namiętności i wasze uczucia, wasze zamierzenia, i wasze sumienia, i wasza wola i wreszcie last but not
least wasz intelekt - muszą obmyć się w nowym żywiole i zostać ponownie poświęcone waszemu Stwórcy.” Z powodu
przypominania tych punktów nauki Kościoła na mój własny sposób pewne fragmenty jednego z tomów moich kazań
spotkały się z ogólnym oskarżeniem, jakie wysuwa się pod adresem moich przekonań religijnych. Autor owych zarzutów
orzekł, że albo jestem szalony - jeśli wierzyłem, albo pozbawiony jakichkolwiek zasad - jeżeli nie wierzyłem - w swoje
własne stwierdzenia: że mianowicie leniwa, obdarta, brudna, dopuszczająca się niekiedy kłamstwa żebraczka, jeżeli tylko
zachowała czystość, trzeźwość, pogodę ducha i była religijna, może żywić nadzieję, że pójdzie do nieba - gdy nadziei takiej
absolutnie nie może mieć utalentowany polityk, prawnik czy arystokrata - choćby zawsze był sprawiedliwy, prawy,
wielkoduszny, godny szacunku i sumienny, jeżeli nie ma również jakiegoś udziału w łasce Bożej. Otóż uważam, że przed
tego rodzaju krytyką bronią mnie słowa naszego Pana, które Ten skierował do arcykapłanów: „Celnicy i nierządnice
wchodzą przed wami do Królestwa Niebieskiego.” Tę samą parę alternatywnych oskarżeń wysunięto pod moim adresem,
ponieważ ośmieliłem się powiedzieć, że przyzwolenie na nieczyste pragnienia jest czymś nieskończenie bardziej złym niż
kłamstwo ujęte w oderwaniu od jego przyczyn, motywów i konsekwencji: kłamstwo bowiem, rozpatrywane samodzielnie -
niezależnie od tego, jak byłoby haniebne, podłe, szkodliwe dla porządku społecznego czy zasługujące na publiczne
potępienie - jest przypadkową wypowiedzią, niemal czysto zewnętrznym aktem, który nie pochodzi wprost z ludzkiego
serca. Mamy natomiast wyraźne słowa naszego Pana, który mówi, że „każdy, kto pożądliwie spogląda na kobietę, w swoim
sercu już dopuścił się z nią cudzołóstwa.” Teksty te z całą pewnością dają mi takie samo prawo wierzyć w doktryny, które
wywołały tak wielkie zaskoczenie, jak i w grzech pierworodny, w Nadprzyrodzone Objawienie lub w to, że jedna z Osób
Boskich cierpiała na krzyżu, a także że kara za grzechy trwa wiecznie.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin