Canham Marsha - 01 W jaskini lwa.pdf

(1456 KB) Pobierz
169703635 UNPDF
MARSHA CANHAM
W JASKINI
LWA
THE PRIDE OF LIONS
169703635.001.png 169703635.002.png
1
Derby, lipiec 1745
Na szczycie zalesionego pagórka Catherine ściągnęła wodze i
zamarła w oczekiwaniu. Oczy jej błyszczały, a serce waliło jak
młotem. W gęsto zarośniętym zagajniku nie dostrzegła żadnych
oznak pościgu, ale dla pewności pogalopowała ku dolinie za gęstą
kępę jodeł. Dyszała ciężko, z trudem chwytając powietrze. Policzki
zaróżowiły jej się z podniecenia. Nie od razu dotarła do niej ironia
sytuacji, kryjąca się w tym polowaniu o rześkim poranku, gdzie
tylko na pozór zdobyczą był lis.
Roześmiała się na myśl o nieudolnych wysiłkach dwunożnych
chartów próbujących dopaść jaw w lesie, który znała jak własną
kieszeń, i z błyskiem zadowolenia w fiołkowoniebieskich oczach
pochyliła się do przodu, aby poklepać po szyi dereszowatą klacz.
- Wyśmienicie, moja śliczna; zdaje się, że zostawiłyśmy ich
daleko w tyle. Chyba zasłużyłyśmy na nagrodę.
Rozejrzawszy się dookoła, przypomniała sobie, że kilkaset
metrów dalej znajduje się samotna polana, którą przecina strumień
pełen zimnej i czystej wody o lekkim posmaku zielonego mchu i
żyznej czarnej ziemi.
- Rade byśmy ugasić pragnienie, prawda? A myśliwi i psy
niech się błąkają dookoła, jeśli taka ich wola.
W odpowiedzi klacz pieszczotliwe skubnęła dłoń swej pani.
 
Catherine ujęła wodze i ruszyła w głąb lasu. Z oddali dochodziło
słabe poszczekiwanie psów i echo trąbki wzywającej jeźdźców do
powrotu na pozycje.
Zignorowała ten sygnał. Ześlizgnęła się z siodła i idąc przy
koniu, wpatrywała się w gęste zarośla czepiające sie jej spódnicy,
nasłuchiwała tajemniczych szeptów wiatru goniącego wśród
listowia. Była szczęśliwa, że jest w domu, w Derby. Po długiej serii
balów i maskarad spokój wsi był uderzający, jednak trzy miesiące
tańców aż po świt i spania do popołudnia sprawiły, że z
zadowoleniem przywitała koniec sezonu w Londynie.
Tutaj, w Rosewood Hall, wśród krajobrazu nasyconego
niebiesko - zieloną barwą bujnej roślinności, dni toczyły się leniwie,
noce zaś srebrzyło światło gwiazd, przepojone aromatem róż i
wiciokrzewów. Bez obawy, że wywoła skandal, mogła zdjąć broszę
z kameą, spinającą ciasno przy szyi kołnierz jej białej jedwabnej
bluzki. Mogła zsunąć rękawiczki, rozpiąć guziki błękitnej
aksamitnej amazonki, a nawet rozluźnić perłowe zapięcia
dopasowanej atłasowej kamizelki i podrapać się w miejscu, gdzie
fiszbiny gorsetu ściśle przylegały do ciała.
Nikt jej nie towarzyszył i ufała, że tak pozostanie. Pozbyła się
zatem wysokiego kapelusza z woalką i szerokich grzebieni z kości
słoniowej, przytrzymujących włosy zwinięte w ciasny węzeł na
karku. Potrząsnąwszy głową, uwolniła gęstą kaskadę złocistych
 
loków i nie zmieniając kroku przeczesała je palcami. Zajęta
włosami, zadumała się na moment i niepostrzeżenie znalazła się w
plątaninie niskich krzewów jeżyn. Poczuła nagłe szarpnięcie,
rąbkiem spódnicy zahaczyła o kolczasty pęd. Gdy się pochylała,
aby odczepić spódnicę, ogarnął ją niewytłumaczalny lęk. Ciarki
przebiegły jej po plecach.
W pierwszej chwili pomyślała, że ją znaleziono, więc
odwróciła się raptownie, sądząc, że zobaczy szeroko uśmiechniętą
twarz myśliwego w szkarłatnym uniformie, lecz jej strwożone
spojrzenie napotkało tylko drzewa, zielone i połyskujące w
promieniach słońca, które przesączały się przez gęstwinę. Czekając,
aż serce znowu zacznie bić miarowo, wsłuchiwała się w odgłosy
ptaków wadzących się pośród gałęzi i wiewiórek krzątających się w
gęstym podszyciu. Uśmiechnęła się do siebie. Miała wrażenie, że
zaraz usłyszy skrzypliwy, karcący głos dawnej guwernantki. „Nie
powinna panienka nigdy sama wychodzić na spacer. Mogą być z
tego wielkie kłopoty. W lasach roi się od myśliwych polujących na
dziki, którzy bez wahania potrafiliby skrzywdzić niewinne
dziewczę”.
Catherine szła dalej z trochę smutnym uśmiechem. Biedna
panna Phoebe dwa lata temu zmarła na szkarlatynę. Choć była
uparta i sroga, przynajmniej szczerze dbała o swoją podopieczną.
Czego nie można było powiedzieć o matce Catherine, lady Caroline
 
Ashbrooke, ani o ojcu, sir Alfredzie, który niedawno został
członkiem parlamentu. Rodzinie nie poświęcał zbyt wiele uwagi, a
zwłaszcza upartej i krnąbrnej córce, która swym zachowaniem
przysporzyła mu przedwcześnie wielu siwych włosów. Prawdę
mówiąc, Catherine miała tylko brata, Damiena, u którego mogła
szukać rady czy pocieszenia, a teraz nawet i on coraz bardziej się
oddalał. Otworzył praktykę prawniczą w Londynie, więc rzadko
znajdował czas, by jeździć do Derby. Przybył tu na dwa dni, z
powodu jej urodzin. Zagroziła, że go zastrzeli, jeśli nie przyjedzie.
Nie co dzień dziewczyna kończy osiemnaście lat i nie każda
może się pochwalić sześcioma propozycjami małżeństwa w ciągu
ostatnich dwudziestu czterech miesięcy - było ich w istocie tak
wiele, że twarze pretendentów do ręki zaczęły się Catherine zlewać.
Nie miała serca powiedzieć konkurentom, że ich wysiłki są
daremne. Już wybrała, a jej wybranek stacjonował tu, w Derby.
Porucznik Hamilton Garner był wysoki i tak urodziwy, że na
jego widok damom zapierało dech w piersiach. Miał szczupłe,
muskularne ciało szermierza i rzeczywiście był fechmistrzem w
pułku Dragonów Królewskich. Liczył sobie dwadzieścia osiem lat,
był synem londyńskiego bankiera i od chwili, gdy Catherine ujrzała
go po raz pierwszy, wiedziała, że to mężczyzna wart jej miłości. Nie
zrażał jej fakt, że nigdy nie brakowało mu powabnych i chętnych
towarzyszek, ani też reputacja, z jaką wrócił z Europy. Plotki o jego
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin