Joan Hohl
Radosny kres podróży
(The Dakota Man)
Ze zmarszczonym czołem, napiętymi mięśniami twarzy i ustami zaciśniętymi tak mocno, że tworzyły jedną, cienką linię, Mitch Grainger siedział za biurkiem i wpatrywał się w mały przedmiot, który leżał na jego rozwartej dłoni. Widok zaręczynowego pierścionka wysadzanego różowymi, niewielkimi brylantami, otoczonymi wianuszkiem drobniutkich szafirów, nie sprawiał mu przyjemności.
Niespełna godzinę temu podniósł z podłogi kosztowne cacko. Leżało w pobliżu biurka. Znalazło się tam, odbite od męskiego torsu. Z niczym nie uzasadnioną wściekłością cisnęła nim w Mitcha niejaka Natalie Crane, ładna i zazwyczaj bardzo opanowana młoda dama, jeszcze tak niedawno będąca jego narzeczoną.
Popatrzył na pierścionek. W brylantach czystej wody odbijały się promienie popołudniowego słońca, przenikające do wnętrza gabinetu przez szpary w opuszczonych żaluzjach.
Mitch wydał z siebie dziwaczny dźwięk. Coś w rodzaju prychnięcia, a zarazem niemile brzmiącego chichotu.
Ach, te kobiety! Czy kiedykolwiek będzie w stanie je zrozumieć? A czy w ogóle udawało się to jakiemukolwiek mężczyźnie? Mitch uznał jednak, że w tej chwili jest to dla niego mało interesujący problem. Miał bowiem już serdecznie dość kobiet. A właściwie jednej kobiety.
Chodziło o Natalie Crane. Nie dopuściwszy Mitcha do głosu i nie pozwoliwszy mu wyjaśnić sceny, jakiej stała się świadkiem, z zastanej sytuacji wyciągnęła fałszywe wnioski. Nazwała go oszustem, oświadczyła, że zrywa zaręczyny, i cisnęła w niego pierścionkiem.
Na szczęście, Mitch był człowiekiem rozumnym i rozsądnym, który nigdy nawet przez chwilę nie wmawiał w siebie, że kocha Natalie. Uczucie miłości było mu całkowicie obce. Ukończywszy trzydziesty piąty rok życia, uznał, że nadeszła pora, aby pożegnać się z kawalerskim stanem i znaleźć sobie żonę. Do tej roli świetnie nadawała się Natalie. W Deadwood, w Południowej Dakocie, gdzie mieszkał i pracował Mitch, uchodziła za doskonałą partię, bo pochodziła z jednej z najbogatszych miejscowych rodzin.
W tej chwili jednak Natalie należała już do przeszłości. Rzucając bezpodstawne oskarżenia, naraziła na szwank honor narzeczonego. A on, Mitch Grainger, tego rodzaju przewinień nie miał zwyczaju wybaczać nikomu.
Godność, własna godność była dla niego czymś niezwykle ważnym. Żył w przeświadczeniu, że Natalie zdaje sobie z tego sprawę. Musiał się jednak mylić, gdyż, gdyby tak było, nie zrozumiałaby opacznie sytuacji, w jakiej zastała narzeczonego, i nie wyciągnęłaby natychmiast błędnego wniosku, że za jej plecami romansuje z Karlą Singleton, swoją sekretarką. . Biedna Karla, pomyślał Mitch, przypominając sobie przerażenie malujące się na ładnej buzi młodej dziewczyny po incydencie z Natalie. Potrząsając ze smutkiem głową, uchylił górną szufladę biurka, wrzucił do niej zwrócony mu zaręczynowy pierścionek i ponownie ją zasunął.
Nawiasem mówiąc, to kosztowne cacko nigdy mu się nie podobało. Różowe, małe brylanty otoczone ciasnym wianuszkiem jeszcze mniejszych szafirów uważał za pretensjonalne. Ale zaręczynowy pierścionek wybrała Natalie wedle własnego gustu. On sam wolałby jeden, nawet pokaźny brylant, mający powiedzmy dwa i pół karata, o eleganckim szlifie.
Biedna Karla! Głupiutka, Mitch dorzucił to drugie określenie, a potem westchnął głęboko, zarówno z sympatii do tej dziewczyny, jak i z ledwie tłumionej irytacji.
Potrafił zrozumieć fizyczne pożądanie. Szczerze powiedziawszy, często go doświadczał. Nie był jednak w stanie zrozumieć i wiedział, że nigdy tego nie pojmie, dlaczego, u licha, jakaś kobieta czy nawet jakiś mężczyzna potrafią aż tak poddać się namiętnościom, że przestając się kontrolować, i nie stosując podczas seksu środków zabezpieczających, ryzykują własne zdrowie i narażają się na ciążę.
Biednej, głupiutkiej Karli wydawało się, że jest zakochana, i to z wzajemnością. Nie dbając o nic, poszła do łóżka z mężczyzną, który wykorzystał jej naiwność i całkowity brak doświadczenia, a potem zwinął żagle i odpłynął w siną dal.
Twierdził, że musi wyjechać w poszukiwaniu przyzwoitej pracy, zostawiając na pastwę losu zdruzgotaną Karlę. Niezamężną, w ciąży i umierającą ze wstydu i strachu przed rodzicami.
Nie wiedząc, co robić, dziewczyna zwróciła się do szefa. Opowiedziała mu o swoim nieszczęściu, wypłakując się, w przenośni i dosłownie, w klapę marynarki. No i właśnie tę chwilę musiała wybrać sobie Natalie na złożenie narzeczonemu wizyty w biurze.
Weszła do gabinetu Mitcha. Zobaczywszy, jak narzeczony obejmuje i pociesza płaczącą młodą dziewczynę i usłyszawszy coś o dziecku, uznała, że Mitch nie tylko sypia z własną sekretarką, lecz także jest sprawcą jej ciąży.
Natalie Crane w ogóle mnie nie zna, pomyślał Mitch. Nigdy w życiu nie zachowałbym się aż tak nieodpowiedzialnie.
Spoglądając wstecz, uznał, że w gruncie rzeczy fakt zerwania zaręczyn wyjdzie mu na dobre. Mitcha wcale nie zachwycała myśl, że miałby poślubić kobietę, która mu nie dowierza. Wiele przykładów wskazywało na to, że małżeństwo może się obyć bez głębokiej miłości partnerów. Ale, jego zdaniem, bez obopólnego zaufania nie miało absolutnie żadnych szans.
W taki oto sposób zakończyła się jego akcja pod hasłem: ożenek. Małżeństwo, dom, a potem powiększenie rodziny. Wszystkie te plany wzięły w łeb.
Mitch był przekonany, że Natalie stałaby się wzorową żoną. Musiał jednak przyznać, że od pewnego czasu dręczyły go wątpliwości, czy byłaby odpowiednią matką dla jego dzieci. Wcześniej czy później, raczej później, był zdecydowany je mieć. Podczas gdy na początku znajomości z Natalie podziwiał jej spokój i opanowanie, ostatnio zaczął mieć wątpliwości, czy wewnętrzny chłód tej kobiety nie odbiłby się niekorzystnie na dzieciach. Na jego dzieciach.
Wychowany z dwoma braćmi i siostrą, w domu, w którym bez przerwy rozbrzmiewały krzyki i wesołe śmiechy rozbrykanych dzieci ledwie utrzymywanych w ryzach przez uwielbiającą je matkę, Mitch marzył o podobnym dzieciństwie dla swojego potomstwa. J Teraz przyznawał w duchu, że fałszywe oskarżenie Natalie w gruncie rzeczy wyszło mu na dobre. Był nim znacznie mniej rozczarowany, niż powinien być.
Nadal jednak leżały mu na sercu kłopoty Karli. Ta biedna dziewczyna zwróciła się do niego po radę i pomoc, więc, chcąc nie chcąc, czuł się zobowiązany do ich udzielenia.
Zawsze wzruszały go łzy kobiet, zwłaszcza tych, na których mu zależało, czego najlepszym przykładem była jego własna siostra. Widok kobiety tonącej we łzach, osoby, o którą troszczył się od lat, sprawił, że on sam, uchodzący za twardego faceta dyrektor kasyna w Deadwood w Południowej Dakocie, stał się jej zagorzałym protektorem. Był człowiekiem pomagającym kobietom, które wpadły w tarapaty, rozwiązywać trudne osobiste problemy, koić ich zmartwienia... Innymi słowy, wyczyniać takie tam sentymentalne bzdury.
Mitchowi zależało na Karli, bo była, po pierwsze, dobrą i miłą dziewczyną, a po drugie, najlepszą sekretarką, jaką kiedykolwiek zatrudniał.
W każdym razie do tej pory udało mu się uspokoić Karlę po dramatycznej scenie odegranej przy niej przez zazdrosną Natalie. W łagodny sposób wyciągnął od płaczącej dziewczyny jedną ważną informację. Była zdecydowana urodzić i wychować dziecko. Nie ze względu na pozostałości uczucia w stosunku do jego ojca, bo już go nie kochała, ale dlatego, że było to jej własne dziecko.
Tej decyzji Mitch w duchu przyklasnął.
Nie udało mu się jednak przekonać Karb, żeby do tego, co się stało, przyznała się rodzicom, którzy mieszkali w Rapid City, i poprosiła ich o finansową pomoc i psychiczne wsparcie. Za żadne skarby świata nie chciała tego zrobić. Co gorsza była jedynaczką, nie istniało więc rodzeństwo, do którego mogłaby się zwrócić w potrzebie. Mimo że w Deadwood, gdzie przebywała od półtora roku, pozyskała sympatię kilku koleżanek, nie miała jednak żadnej na tyle bliskiej sobie osoby, by móc zwierzyć się jej z tak poważnych i tak bardzo osobistych kłopotów.
Tak więc pozostał tylko on, Mitch Grainger. Z pozoru twardziel, lecz gdy chodziło o płaczące, bezbronne kobiety, facet miękki jak wosk i słodki jak miód.
Była to postawa, na którą człowiek tak silny jak on z powodzeniem mógł sobie pozwolić.
Na wyrazistych, bardzo męskich wargach Mitcha zaigrał uśmiech. A więc podejmie się połączonej roli przyszywanego ojca, brata i przyjaciela Karli ze względu na tę szczególną słabość swojego charakteru. I nie tylko dlatego. Gdyby tego nie zrobił, a dowiedziałaby się o tym jego siostra, złoiłaby mu skórę.
Już w lepszym nastroju, Mitch włączył dyrektorski telefon, żeby wezwać do siebie Karlę. W tym momencie usłyszał ciche pukanie do drzwi gabinetu, a zaraz potem pytanie, zadane nieśmiałym głosikiem młodej sekretarki.
- Panie Grainger, czy mogę wejść?
- Tak, oczywiście.
Mitch westchnął. Dziesiątki razy prosił Karlę, żeby zwracała się do niego po imieniu, ale ta uparta dziewczyna z uporem obstawała przy formalnej formie grzecznościowej. Teraz, wkrótce po tym, jak zwierzyła mu się ze swych najbardziej intymnych kłopotów, używanie w rozmowie jego nazwiska wydawało się wręcz absurdalne.
- Wchodź i siadaj – polecił, gdy przekroczyła próg i znalazła się w gabinecie. – I od tej pory nazywaj mnie Mitchem.
- Dobrze, proszę pana – odrzekła nieśmiało. Podeszła do krzesła stojącego na wprost biurka i przysiadła na jego brzeżku.
Zdesperowany, uniósł w górę obie ręce.
– Poddaję się. Zwracaj się do mnie tak, jak chcesz. Powiedz mi, jak się czujesz.
– Lepiej. – Karla zdobyła się z trudem na nikły uśmiech.
– Dziękuję, że pozwolił mi się pan wypłakać.
Mitch odwzajemnił uśmiech.
– Pod tym względem mam sporą praktykę. Przed laty moja młodsza ode mnie siostra, będąc nastolatką, regularnie zamieniała się w fontannę. – Jego zwierzenie i uśmiech na twarzy spełniły swoje zadanie.
Karla roześmiała się i odchyliła w krześle. Szybko jednak spoważniała.
- Chciałabym pójść do pani Crane... Powinnam przecież wyjaśnić, jak było naprawdę...
- Nie – zaprotestował Mitch.
Karla zagryzła drżące wargi. Była bliska łez.
– Ale... nastąpiło nieporozumienie – powiedziała słabym głosem. – Jeśli powiem pani Crane, jak rzeczywiście było, to jestem przekonana, że z pewnością...
Mith uciszył Karlę energicznym ruchem ręki.
– Nie zrobisz tego – oświadczył zdecydowanym tonem.
– Natalie nie prosiła o wyjaśnienie. Wcale nie czekała na to, żeby je usłyszeć. Dodała jeden do jednego i wyszło jej trzy. To znaczy ty, ja i dziecko. Jej błąd. – Ton głosu Mitcha przybrał lodowate brzmienie. – To już skończone. Przystąpmy teraz do omówienia innej sprawy.
Zaniepokojona Karla zmarszczyła czoło.
- Co to za sprawa? – zapytała.
- Twoja.
- Moja? Nie rozumiem.
- Chodzi o dziecko – przypomniał jej Mitch. – Twoje dziecko. Czy już coś zaplanowałaś? Co zamierzasz zrobić? Chcesz nadal pracować? A może...
- Chcę pracować. – Karla wpadła szefowi w słowo. – Jeśli to panu odpowiada.
- Pytasz, czy mi odpowiada? – Na twarzy Mitcha pojawił się szeroki uśmiech. – Do licha, przecież jesteś najlepszą sekretarką, jaką kiedykolwiek miałem.
Oczy Karli rozbłysły z zadowolenia. Na jej policzkach wykwitły rumieńce.
- Dziękuję – szepnęła.
- A więc chcę, abyś pracowała dalej.
- Och, bardzo chętnie!
- A jak długo zamierzasz to robić?
- Najdłużej jak będzie to możliwe. – Karla zawahała się na krótką chwilę i zaraz potem dodała: – Chciałabym pracować do ostatniej chwili.
- Wybij to sobie z głowy. – Mitch potrząsnął głową. – Nie byłoby to wskazane ani ze względu na ciebie, ani na dziecko.
- Ale moja praca prawie nie wymaga fizycznego wysiłku – argumentowała Karla. – W dzisiejszych czasach dziecko to duże finansowe obciążenie. Będzie potrzebny mi każdy grosz, jaki zdołam zarobić.
- Masz u mnie doskonałe ubezpieczenie zdrowotne – przypomniał opiekuńczy szef. – Obejmuje także zasiłek macierzyński.
- Wiem i doceniam to, ale chcę zaoszczędzić, ile się da, na potem – wyjaśniła Karla. – Muszę mieć za co utrzymać siebie i dziecko, zanim będę mogła wrócić do pracy.
- Nie przejmuj się tymi sprawami. Sam nimi się zajmę. Chcę, abyś myślała teraz tylko i wyłącznie o sobie oraz o przyszłym dziecku. – Ujrzawszy, że Karla chce zaprotestować, powstrzymał ją podniesioną ręką. – Będziesz pracowała jeszcze tylko przez pięć miesięcy – oświadczył.
– Sześć – spróbowała się targować. – Będę wtedy dopiero w połowie ósmego miesiąca ciąży – policzyła szybko.
Mitch był zadowolony, że odważyła się mu przeciwstawić. Uśmiechnął się lekko.
- Niech będzie sześć – ustąpił. – Ale przez szósty miesiąc będziesz szkoliła następczynię.
- To przecież nie zajmie całego miesiąca! – wykrzyknęła.
– Nie będę miała nic do roboty!
– Właśnie o to chodzi – oznajmił Mitch. – Uznaj to za swoje zwycięstwo. I nie licz na nic innego.
Karla spuściła głowę. Pogodziła się z przegraną.
- Pan jest tu szefem – stwierdziła z lekkim westchnieniem.
- Tak, ja. – W ciągu zaledwie paru sekund uśmiech na jego twarzy zastąpił gniewny grymas. – Do licha – mruknął Mitch.
– Jak uda nam się znaleźć na twoje miejsce kogoś odpowiedniego?
Mniej więcej miesiąc później, w odległości wielu mil na południowy wschód, nad spieczonym słońcem obszarem stanu Pensylwania rozszalała się niezwykła burza...
– Kanalia. – Ostrza nożyc wbiły się w delikatną tkaninę dolnej części sukni.
- Łajdak. – Słychać było, jak tną materiał.
- Łobuz. – Spod ostrzy nożyc wysuwały się szybko pocięte, białe paski.
- Nikczemnik. – Piękny strój przemieniał się powoli w pokaźny stos strzępków.
- Drań. – Na wszystkie strony rozprysły się po pokoju drobniutkie guziczki.
– Już. – Zdenerwowana Maggie Reynolds cofnęła się o krok i rozwścieczonym wzrokiem zmierzyła smętne szczątki białej, taftowej tkaniny, która jeszcze przed chwilą była najpiękniejszą ślubną suknią, jaką kiedykolwiek udało się jej oglądać na oczy.
W ostatnim przypływie energii bosą stopą kopnęła z całej siły piętrzący się stos nieszczęsnych skrawków materiału. Rozleciały się po całym pokoju, połyskując w promieniach czerwcowego słońca, wpadających przez okno do sypialni.
Maggie zapiekły oczy. Usiłowała wmówić w siebie, że to skutek ostrego oświetlenia, a nie faktu, że w tej oto przepięknej sukni, dziele najlepszego projektanta, które przed chwilą pocięła na drobne kawałki, miała stanąć za dwa tygodnie na ślubnym kobiercu.
Pieczenie oczu stało się silniejsze. Zaledwie przed dwoma dniami jej wybranek załatwił ją nokautem. Po dzieleniu z Maggie przez pełny rok zarówno jej mieszkania, jak i łoża, a także po czasochłonnych, trwających od miesięcy przygotowaniach do ślubnych uroczystości, dwa dni temu niedoszły małżonek cichcem spakował manatki i wyniósł się niepostrzeżenie, na kuchennym stole zostawiwszy, tytułem wyjaśnienia, jedynie mały świstek papieru.
Jego tekst zapadł na zawsze w pamięci Maggie.
„Przepraszam cię, jest mi naprawdę przykro" – nabazgrał na poliniowanym, żółtym papierze, służącym Maggie do robienia wykazów zakupów. – „Nie mogę ożenić się z tobą. Zakochałem się w Ellen Bennethan i dziś zrywamy się stąd. Wyjeżdżamy potajemnie do Meksyku. Chciałbym, żebyś nie żywiła do mnie zbytniej nienawiści. Todd. "
Stanął jej teraz przed oczyma. Średniego wzrostu, dobrze ubrany, przystojny, o kruczoczarnych włosach i bladoniebieskich oczach.
Pierwszorzędny oszust!
Na wargach Maggie pojawił się gorzki uśmiech. Miałaby nienawidzić tego człowieka? To do niej niepodobne. Ona nim pogardzała.
A więc oświadcza, że zakochał się w Ellen Bennethan, czy nie tak? To gigantyczne brednie. Zakochał się wyłącznie w jej pieniądzach. Ellen, nieciekawa dziewczyna, z głupawym uśmiechem na twarzy, która nie przepracowała w życiu ani jednego dnia, była jedynym dzieckiem i spadkobierczynią Carla Bennethana, potentata finansowego, właściciela wielkiej wytwórni mebli, a zarazem pracodawcy Todda.
Drogi Todd właśnie zwinął żagle, zostawiając na głowie Maggie mnóstwo spraw wymagających załatwienia, anulowania i przeprosin. Już sama ta robota wystarczyłaby za całe zło. Ale najgorsza ze wszystkiego była świadomość, że zanim Todd dał drapaka, kochał się z nią. Ostatniej nocy!
Nie, nie kochali się, poprawiła się szybko. Tylko uprawiali seks. I to, szczerze powiedziawszy, seks w dość kiepskim gatunku. Todd nigdy nie był świetny. Chyba przesadzam? zmitygowała się Maggie. Czyżby więc był dobry? Ależ skąd! Nigdy taki nie był, od samego początku daleki od doskonałości. Odkąd pamiętała, w sprawach seksu Todd nie wykazywał większego entuzjazmu. Był kiepskim kochankiem. Z pewnością mało pomysłowym. Nie mówiąc już o tym, że zawsze brakowało mu werwy.
A może to ona wykazywała zbyt mało entuzjazmu i brakowało jej werwy?
Setki razy w ostatnim roku Maggie zadawała sobie to pytanie. Znów odezwało się w niej zwątpienie. Prawdę powiedziawszy, nigdy nie była aż tak podniecona, aby choć przez chwilę przeżywać coś naprawdę oszałamiającego. Czyżby z własnej winy? Może w tych sprawach czegoś jej brakowało? Była zimną kobietą?
Do Ucha z tym wszystkim, pomyślała z gniewem. Złość pokonała zwątpienie we własną osobę. Miała dość Todda i wszystkich innych mężczyzn chodzących po świecie. Osobiście była zdania, że seks to niespecjalna frajda. Przeceniana.
Uprzytomniwszy sobie powyższe bezsprzeczne fakty, Maggie ogarnęła wściekłość. Z jej gardła wydobył się dziwaczny warkot.
- Diabelski pomiot!
- Lepiej ci?
Usłyszawszy za plecami nieoczekiwanie pytanie zadane chłodnym, lekko drwiącym głosem, odwróciła się błyskawicznie. Zmierzyła ostrym wzrokiem młodą kobietę, nonszalancko opartą o framugę wejściowych drzwi. W drzwiach stała Hannah Deturk, najserdeczniejsza przyjaciółka Maggie. Wysoka, szczupła, elegancka i stanowczo zbyt piękna, by mogła ją tolerować jakakolwiek inna kobieta.
Maggie często myślała, a jeszcze częściej powtarzała na głos, że gdyby tak bardzo nie lubiła Hannah, z łatwością potrafiłaby ją z miejsca znienawidzić.
- Nic a nic – przyznała się przyjaciółce. – Ale to jeszcze nie koniec – warknęła.
- Naprawdę? – zdziwiła się Hannah, unosząc pięknie zarysowane, brązowe brwi. – Zamierzasz pociąć na kawałki całą swoją wyprawę panny młodej?
- Jasne, że nie – warknęła Maggie. – Jeszcze nie upadłam na głowę.
- O mały włos, a byłabym o tym przekonana – z całym spokojem oświadczyła Hannah. – Kobieta, która w przypływie nagłej furii zamienia na strzępki wspaniałą suknię ślubną za trzy tysiące dolarów, już dalej posunąć się nie może.
Wysoka, podobnie jak Hannah, równie szczupła i pozbawiona kompleksów na temat własnego wyglądu, z burzą płomiennorudych włosów i jasną cerą, Maggie rzuciła przyjaciółce pełne wyższości spojrzenie i uśmiechnęła się słodziutko.
- Naprawdę tak uważasz? – spytała, przedrzeźniając sposób mówienia Hannah. – Istnieje mnóstwo innych ewentualności. Jeśli pobędziesz ze mną przez jakiś czas, to zademonstruję takie możliwości, o jakich ci się nawet nie śniło.
- Prawie się zlękłam – odparła Hannah. W jej szorstkim głosie pobrzmiewał niepokój o przyjaciółkę. – Pobędę z tobą, ale tylko po to, żeby się upewnić, że nie zrobisz sobie żadnej krzywdy.
- Już zostałam skrzywdzona! – wykrzyknęła Maggie. Poczuła, jak do oczu napływają jej łzy, niwelując ogarniającą ją złość.
- Zdaję sobie z tego sprawę – oświadczyła Hannah i ruszyła w stronę Maggie. – Wiem – szepnęła, obejmując przyjaciółkę.
- Przepraszam cię – wyjąkała Maggie, pociągając nosem. – Obiecałam sobie, że już więcej płakać nie będę.
- Nie powinnaś – powiedziała Hannah, autentycznie przejęta nieszczęściem przyjaciółki. – Ten skurwysyn nie jest wart ani jednej twojej myśli, a co dopiero łez.
Usłyszawszy słowo „skurwysyn" w ustach Hannah, która nigdy nie miała zwyczaju przeklinać, Maggie była tak zaskoczona, że zapominając o własnych łzach, cofnęła się o krok i zdumionym wzrokiem popatrzyła na przyjaciółkę.
Hannah wzruszyła ramionami.
- Gdy jestem bardzo zdenerwowana lub wściekła, zdarza mi się od czasu do czasu używać brzydkich słów – oświadczyła tytułem wyjaśnienia.
- Ach! – Maggie zamrugała oczyma, strącając ostatnią łzę. Wierzchem dłoni otarła mokre od płaczu policzki. – A więc musisz być teraz bardzo wkurzona lub coś w tym sensie, bo znam cię od dnia, w którym przyjechałaś do Filadelfii z tego twojego egzotycznego stanu, i dopiero teraz po raz pierwszy usłyszałam, jak zaklęłaś.
- Jestem wkurzona lub coś w tym sensie – potwierdziła spokojnie Hannah. – Po prostu rozwścieczył mnie fakt, że tak bardzo rozpaczasz z powodu tego wrednego wałkonia. Dwulicowego drania! Oszusta, lecącego na pieniądze.
- Dziękuję, droga przyjaciółko – wyszeptała Maggie, poruszona reakcją Hannah. – Doceniam twoje psychiczne wsparcie.
- Nie ma za co! – Na pełnych wargach Hannah zaigrał uśmiech. – To Nebraska.
- Co takiego?
- Egzotyczny stan, z. którego tu przyjechałam, to Nebraska – odparła.
- Ach, tak, wiedziałam. – W oczach Maggie ukazało się nagłe zainteresowanie. – Nebraska. Jak tam właściwie jest?
Hannah zmarszczyła czoło. Tak jakby zaskoczyło ją zarówno samo pytanie Maggie, jak i nieoczekiwane zainteresowanie się tematem, który do tej pory nigdy nie wzbudzał jej ciekawości.
- Masz na myśli okolice, z których pochodzę? To w większości obszar rolniczy, spokojny. Przed przeniesieniem się do dużego miasta uważałam, że jest zbyt monotonny.
- I o to właśnie chodzi – wymamrotała Maggie pod nosem. Było widać, że nad czymś głębo...
kazik21