21.tupolana(1).pdf

(806 KB) Pobierz
Głos wolny
Tupolana
O "leśnym Tupolewie", "sensacji z nadleśnictwa Gostynin",
dowiedziałem się od Macieja - mojego starszego redakcyjnego kolegi z
"Gazety Lokalnej". Przez kilka chwil nie potrafiłem poskładać jego
relacji w spójną całość, bo - jak to miał w zwyczaju w chwilach
wzburzenia - zapowietrzył się przekomicznie - głównie sapał, coś tam z
rzadka dorzucając. W końcu jakoś udało mi się go zrozumieć. Brzmiało
rzeczywiście dziwacznie i jakoś mało wiarygodnie: gdzieś pod
Gostyninem, w pobliżu wsi Lipianka, w środku lasu, odkryto połamane
drzewa, których pozostałe w ziemi pnie ułożyły się w kształt samolotu,
a ściślej mówiąc każdy pień odpowiadał swoim położeniem jednemu z
foteli z pokładu Tu-154.
Pech Macieja polegał na tym, że wkroczywszy do holu naszego
biurowca wybrał prawą windę, tą, którą akurat z podziemnego
parkingu jechał na górę nasz naczelny. A ten z miejsca wysłał go do
tego wzorca dziury z Sevres pod Paryżem , celem zrobienia krótkiego
reportażu. Dla Macieja, któremu pozycja w redakcji pozwalała
przebierać w tematach znacznie poważniejszych, oznaczało to
konieczność odłożenia na jakiś czas gotowych już prawie materiałów
wyborczych.
Nic dziwnego, że dał upust swojej irytacji przyrównując całe to
sensacyjne skądinąd znalezisko do "zbożowych kręgów podlanych
tajemnicą z Roswell i na koniec zmieszanych z Archiwum X".
Rozumiałem go i nawet chciałem mu okazać współczucie, ale gdy
zwrócił się do mnie per "stary przyjacielu", zapaliła mi się ostrzegawcza
lampka nakazująca błyskawiczną ucieczkę "w długą".
O nie, na żadne mistyczno-patriotyczne leśnie krzyże jakiegoś
drugiego Świtonia nie miałem, w środku tego gorącego, politycznie i
dosłownie, lata najmniejszej ochoty. Błyskawicznie zaszyłem się gdzieś
na końcu labiryntu redakcyjnych korytarzy. Skutecznie. Maciej jeszcze
parędziesiąt minut krążył jak kukułka po lesie, ale w końcu dał za
wygraną. Gdy już skapitulował, z zakamarków redakcji powypełzało
kilku jego świeżych "starych przyjaciół" i pilnując się, by ani jeden
mięsień nie drgnął nam na twarzy, udzieliliśmy mu kilku cennych rad:
jak wysikać się siedząc dziesięć godzin na "ambonie", jak udawać głos
puszczyka w okresie godowym (to ja), jak przebrać się za krzak
leszczyny. Pożegnaliśmy go chóralnym "darz bór Macieju", a gdy tylko
zatrzasnęły się za nim redakcyjne drzwi, dupy nam ze śmiechu
odpadały dobre pół godziny.
To było 3 tygodnie temu. Wieczność temu, w skali sezonu
ogórkowego. Początkowo temat leśnego Tupolewa rozbłysnął jak młoda
396168060.002.png
gwiazda, poszalał w prajmtajmie i na pierwszych kolumnach gazet,
potem poobijał się jak bilardowa kula po blogosferze, a obecnie
przystąpił do fazy odchodzenia w niebyt. Owszem - w dawnych,
akademickich czasach na dziennikarstwie szykowałem obszerną pracę
o cyklu życia takich ogórkowych tematów. Wycięty w samym środku
mazowieckiego lasu, przez tajemnicze osoby, a może nawet i tajemne
moce, kokpit samolotu, pasowałby mi wtedy do tych analiz jak ulał.
Ale dziś? Na dodatek po właśnie zakończonej kampanii wyborczej?
Szkoda słów.
Co zatem robię na międzywojewódzkiej drodze nr 50, którą nie
można dojechać ani do Fontainbleau, ani do Rzymu, ani nawet do
Łodzi, ale można nią dojechać do Gostynina i dalej, już gminnymi
asfaltówkami, do Lipianki? Co pchnęło mnie by, ni stąd ni z owąd,
wziąć trzy dni urlopu i pojechać do tego lasu, do tego milczkowatego
leśniczego i jego, wygadanego z kolei za czterech, synalka? Wyruszyć
nagle, prawie tak jak stałem zamiast zaleczyć postępujące
przeziębienie, które się od kilku dni za mną wlecze?
Co mi kazało zobaczyć Tupolanę (tak miejscowi ochrzcili to COŚ i
nazwa przyjęła się z miejsca, a wymawia się to jakoś tak z nutą
nabożnej czci, jak mi to drwiąco relacjonował Maciej po swoim
powrocie), chociaż wcześniej tak pokpiwałem z pielgrzymujących do
Lipianki tłumów? Zobaczyć to, co zostało po stu trzydziestu paru
zwalonych w środku lasu drzewach. Same drzewa leśniczy usunął, a
pozostawił płaskie, ścięte piłą tarczową pniaki, układające się w równe
rzędy "foteli". Dokładnie takie same w proporcjach jak rzędy foteli w
rządowej 101-ce, która uległa katastrofie pod Smoleńskiem. Tam gdzie
w 101-ce było przejście pomiędzy rzędami, tam w lesie również ostała
się linia drzew. Podobnie pojedyncze poprzeczne linie drzew wydzielały
przedział stewardess, prezydencką salonkę, saloniki VIPów i samą
kabinę pilotów.
Teraz chyba jest już dla Was jasne, że temat na sezon ogórkowy był
przedni, a jednocześnie maciejowe skojarzenia z wycinanymi pod
osłoną nocy kręgami zbożowymi nasuwały się same aż za dobrze.
Po co zatem to robię? Dlaczego? Czy to jakaś wiara, że tam
rzeczywiście miało miejsce COŚ nadprzyrodzonego i to COŚ właśnie
przede mną odkryje swoje tajemnice? Czasem faktycznie pociągały
mnie spiski i lochy, kaptury i szpady, duchy i demony, nawiedzone
miejsca i zagadki bilokacji, ale aż tak naiwny nie byłem. Chyba.
A może to jakaś daleka nuta awanturniczej żyłki przyszłego mistrza
śledczego dziennikarstwa? Nadzieja, że dotrę, przeniknę i rozpracuję
jakąś lokalną grupę patriotów-zapaleńców, którzy w ten sposób
postanowili uczcić pamięć o ofiarach katastrofy? Nie, nic z tych rzeczy.
A zatem dlaczego? Szczerze? Może Was rozczaruję, ale nie wiem.
Spakowałem się w dziesięć minut, ruszyłem, i póki co najbardziej
chyba cieszy mnie ten właśnie spontaniczny aspekt całej wyprawy - to,
396168060.003.png
że jednak wciąż stać mnie na taką fanaberię, jakże kontrastującą z
brakiem jakichkolwiek racjonalnych motywów. Za jedyny motyw robiło
bowiem mgliste, ulotne poczucie, że po prostu muszę tam pojechać .
Gorzej - że muszę tam pojechać właśnie teraz, z marszu. Wbrew
szefowi, obowiązkom służbowym, planom rodzinnym i chorobie. No
weźcie i wytłumaczcie coś takiego żonie.
Z drugiej strony podejrzewam, że prawie każdy z nas nosi gdzieś w
sobie potrzebę przeżycia takiej spontan-wyprawy, nawet w mini skali,
skali gostynińskiego powiatu, więc może to to? Może.
Wiem natomiast dobrze, co na pewno nie jest motorem mojego
narcystycznego szaleństwa (tak, czasem cytuję swoją kochaną
małżonkę). Nie jest nim żaden aspekt dziennikarskiego rzemiosła. Mam
pełną świadomość, że nie będę w Lipiance ani pierwszy, ani najlepszy.
Wszyscy, którzy mieli być na Tupolanie już się przez nią przewinęli.
Przez media przewaliła się bowiem najpierw fala sensacji, następnie
dobrze opisanych faktów, potem mejnstrimowych podśmiechujek
("stary, żebyś wiedział jakie to freaki są, no po prostu total, jeszcze
tylko brakuje tam kolejnej matki boskiej naszybowskiej" - to mój
znajomy z niezawodnej gazety dla inteligentów w swojej pełnej formie).
Teraz sprawa wyraźnie cichła, media żyły już praktycznie tylko
wątkiem karno-administracyjnym sprawy. Jak bowiem orzekł jakiś
ekspert od leśnictwa, są poszlaki, że doszło tam do celowego działania
człowieka. A zatem to nie tajemnicza siła nawiedziła ten las pewnej
czerwcowej nocy i precyzyjnie wyłamała całą kupę drzew. Ktoś
przypomniał sobie jakieś knajpiane zwierzenia leśniczego, ktoś dodał,
że widział go nocą jeżdżącego z synem po lesie, ktoś złożył doniesienie
do prokuratury, zrobił się szum. A już wczorajszy pasek tvn24 nie
pozostawiał wątpliwości, co do kierunku, w którym zmierza narracja.
"Katastrofa Tupolany - leśniczy z Lipianki przesłuchany w
prokuraturze w sprawie wycięcia drzew w parku krajobrazowym".
Oczywiście nie żadne "w" tylko obok, ale sprawa faktycznie robiła się
gruba.
"A zatem jednak kręgi zbożowe" - pomyślałem oglądając ten nius i
natychmiast przyłapałem się na pewnym rozczarowaniu. A może nawet
bardziej - na współczuciu. Tak, na mocnym współczuciu dla leśniczego
i jego syna. Przez te kilka tygodni chyba podświadomie zacząłem coraz
bardziej im kibicować. Tak wiele starań włożyli w całe przedsięwzięcie i,
co by nie mówić, byli w tym wszystkim bardzo przekonujący, by nie
rzec - autentyczni. Naprawdę kupowało się ich emocje, gdy oprowadzali
ekipy telewizyjne i z nieskrywanym przejęciem pokazywali detale i
ciekawostki Tupolany. Jak choćby to, że jej położenie tzn. kierunek
geograficzny tej wydłużonej leśnej polany, odpowiada co do jednego
stopnia kierunkowi geograficznemu wyrąbanej przez 101kę przesieki
kilkaset metrów od smoleńskiego pasa. Takich frapujących szczegółów
było tam zresztą znacznie więcej.
396168060.004.png
Targany tymi wszystkimi mieszanymi uczuciami ruszyłem 2
godziny temu skorupą, jak pieszczotliwie nazywałem swoją poobijaną
Mazdę, spod bloku na warszawskim Mokotowie.
A teraz właśnie zjeżdżam do przydrożnego baru. Wcale nie z
powodu pragnienia, głodu czy zmęczenia podróżą. Po prostu, mniej lub
bardziej świadomie, odwlekam moment spotkania z Tupolaną.
Celebruję każdy odcinek tej podróży.
Powitał mnie koślawo wybetonowany placyk, coś co miało
przypominać podhalańską chatę i cappucino w proszku zalane
wrzątkiem, w plastikowym kubeczku, przez panią, co pracuje tu chyba
za karę. Po prostu pycha. Usiadłem nad mapą nadleśnictwa Gostynin.
Chwile pogapiłem się na zieleń nieregularnych plam. Wyjąłem teczkę z
riserczem. Zbyt wielkie może słowo - miałem 4 artykuły i kilka notatek
z pobieżnie przelecianych blogów. Wybrałem artykuł ze zdjęciem, na
którym wysoki ogorzały mężczyzna stoi na tle kilku rzędów pni. Podpis:
"Leśniczy Władysław Staśko pełni społecznie funkcję kustosza tego
najmłodszego w Polsce muzeum". Nie chciało mi się już nawet
powyzłośliwiać nad autorem tych słów. Jakie muzeum? Przecież tam
nie ma żadnych eksponatów. Jeśli już to osobliwość natury, pomnik
przyrody. Bardziej jednak niż równie niskich lotów tekst, pociągała
mnie sama twarz Władysława Staśko. Kogoś mi przypominał, ale nie
mogłem skojarzyć, kogo. Podobnie jak widniejący na fotografii obok,
jego syn - Artur Staśko. Podpis pod tym zdjęciem: "Nie szukamy
rozgłosu, nie chcemy przyciągać turystów - tak twierdzi Artur Staśko,
który jako pierwszy odkrył w Lipiance leśnego Tupolewa".
Również i jego twarz miała coś w sobie znajomego i przez dobrych
kilka chwil bawiłem się własną pamięcią. A raczej ona bawiła się ze
mną. Niestety - nici. Kolejna lekcja pokory. Kochani - 40tka na karku
dawała o sobie znać z zastanawiającą pasją, szturmowała mury mojego
samozadowolenia niczym fale seryjnie rozbijające się o klif. Tak,
starzeję się, wiem, wiem, a teraz odwalcie się wszyscy łaskawie,
parekselans.
Wiem, czemu sięgnąłem po te fotografie. Zrobiłem tak, bo pośród
wielu powodów, dla których od zawsze lubiłem wgapiać się w ludzkie
twarze, jest i swoista próba odczytania z nich prawdziwego charakteru
człowieka. Więcej - wręcz sczytania go .Wyssania. Miałem nawet swoją
własną teorię, która zakładała, że np. patrząc w oczy osoby prawej,
sam staję się ociupinkę lepszy. Dlatego lubiłem otwierać albumy na
starych fotografiach warszawskich powstańców albo "leśnych",
"wyklętych" i nawiązywać z nimi tą taką moją sekretną łączność. Teoria
miała pewne luki, wiem, nie jestem idealny, nie wyrobiłem sobie
bowiem jeszcze zdania co do kwestii symetryczności takich relacji. Czy
ktoś staje się inny gdy na niego patrzę, pod moim wpływem? Nie
napisałem "lepszy", bo, mimo całego mojego życiowego draństwa, tą
resztkę obiektywizmu w spojrzeniu na swoje żałosne "ja"
396168060.005.png
pielęgnowałem i hołubiłem. Tak jakby tracąc ten dystans do siebie
tracił bezpowrotnie szansę na zbawienie. A rezygnować z opcji
zbawienia? Nawet, jeśli chwilowo znów nie uznawałem za stosowne
wierzyć w Boga to jednak nie potrafiłem zdobyć się na takie ryzyko.
Przypominało mi to dziecięce chomikowanie wszystkich tych skarbów,
w postaci nikomu nie potrzebnych sreberek, gumek, pudełek i
naklejek. Zbawienie, jako komiks z gumy Donald - tak, to po prostu
cały ja. No, ale - powiedzcie sami - jeśli się kiedyś rzeczywiście do
czegoś przyda? I bądź tu mądry.
No dobrze, ale o czym to ja... a, właśnie - risercz. Patrzyłem w oczy
leśniczego i jego syna i próbowałem przeniknąć ich tajemnicę. Włamać
się do ich mózgów i uzyskać odpowiedź na podstawowe pytanie. A
pytanie to brzmiało: czy Tupolana to jakaś niecodzienna maskarada,
czy - jak utrzymywali Staśko oraz ci z miejscowych, którzy dawali im
wiarę - to autentyczny cud, przedziwne zjawisko naturalne lub wręcz
nadnaturalne.
Po pięciu minutach dałem sobie spokój. Zamknąłem teczkę,
zapłaciłem, nie dałem się oszukać przy wydawaniu reszty i ruszyłem z
piskiem opon. Celebrowanie celebrowaniem, ale było już późne
popołudnie.
W Gostyninie byłem po kolejnej godzinie. Zacząłem od samej
podstawy piramidy Maslowa - wysikałem się i załatwiłem sobie nocleg
w miejscowym domu turysty. Recepcjonista i kierownik w jednej osobie
popatrzył na mój dowód i, nie pytany, zaczął relacjonować niebywały
tłok, jaki za sprawą Tupolany panował do niedawna w okolicy.
Starałem się być miły, ale gdy zaczął recytować szczegółową listę
lokalnych notabli, którzy zaszczycili Lipiankę swoją obecnością
skorzystałem z pierwszego lepszego pretekstu do ucieczki. - Dostanę w
schronisku piwo? Nie? Aha, a gdzie najbliższy sklep? To dziękuję, do
widzenia.
Wolny od konieczności udawania zainteresowania wróciłem do
skorupy.
Po prawie dwudziestu minutach jazdy beznadziejną gminną drogą
byłem już w okolicach Lipianki. Drogę do lasu zagradzał szlaban.
Towarzyszyła mu smętna, pordzewiała i pogięta tabliczka
przypominająca, by informować o zauważonym pożarze. Rozejrzałem
się na boki. Nie było, o czym alarmować.
Po drugiej stronie drogi stał, pamiętający jeszcze XIX wiek,
ładniutki ceglany budynek nadleśnictwa, a obok urządzono całkiem
przyzwoity parking. Rząd toi-toi, po jednej stronie miejsca dla
osobówek, po drugiej dla autokarów. Automat do coca-coli. Oj musiało
się tu dziać jeszcze parę dni temu. Teraz naliczyłem raptem 3
samochody.
Trzask drzwiczkami, wyprost, przeciągnięcie się, kilka wdechów i
wydechów świeżym leśnym powietrzem. Już mi się podobało. Bez
396168060.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin