Blake Jennifer - Walc o Północy.pdf

(1367 KB) Pobierz
Jennifer Blake WALC O PÓŁNOCY
Jennifer Blake
WALC O PÓŁNOCY
Rozdział I
Silny wiatr zatrzasnął drzwi za Amelią Peschier Declouet. Ucichły odgłosy deszczu bębniącego o posadzkę
lodżii. Amelia zatrzymała się chwilę na plecionym dywaniku, by zdjąć przemoczony kaptur płaszcza i wytrzeć z
błota półbuty. Krople deszczu srebrzyły się refleksami na jasnobrązowych włosach, poskręcanych w loki. Takie
same krople zdobiły niczym paciorki ciemne brwi i rzęsy i osiadły na mającej kształt serca twarzy o różanej cerze.
Amelia stała teraz w salonie, gdzie nad marmurowym blatem stołu wisiało masywne lustro w ramach chippendale,
ale nie zerknęła w nie. Strzepując w roztargnieniu krople wody, skierowała się na lewo, w stronę drzwi do saloniku
pani Declouet. Właśnie stamtąd dobiegały odgłosy rozmowy.
- Naturalnie muszę odmówić, moja droga ciociu Zofio. Trudno mi uwierzyć, że taki pomysł w ogóle mógł przyjść
ci do głowy. Jeszcze bardziej zdumiewający jest fakt, że zdecydowałaś się posłać po mnie i coś podobnego mi
sugerować!
- Jesteś przeczulony na punkcie honoru, cher , dlatego czujesz się urażony. Jeśli tylko rozważysz wszystko bez
emocji, z pewnością dostrzeżesz...
Pani Zofia Declouet przerwała w środku zdania, gdy Amelia wpadła z impetem do środka. Na pomarszczoną jak
krepa i naciągniętą na wystających kościach policzkowych skórę starszej kobiety wystąpiły gorączkowe wypieki.
Rzuciła szybkie spojrzenie w stronę mężczyzny, który, zwrócony do niej twarzą, siedział wygodnie w fotelu po
drugiej stronie marmurowego kominka. Wstał sprężyście i lekko mrużąc ciemnoniebieskie oczy przeniósł wzrok na
Amelię.
Wyczuwała napiętą atmosferę panującą w tym przestronnym pokoju o kremowych ścianach, w którego oknach
wisiały eleganckie, jedwabne zasłony w kolorze szampana, a wytworności dodawały fantazyjne lustra w
obramowaniach ze złotych liści, a także meble z różanego drewna, ustawione na skraju dywanika z Aubusson.
Podniecenie, z jakim Amelia pragnęła coś obwieścić, topniało, w miarę jak spoglądała to na teściową, to na jej
gościa.
- Wybaacz, M’mere - powiedziała niskim, czystym, choć nieco zadyszanym głosem. - Sądziłam... to znaczy...
spodziewałam się zastać tutaj Juliana.
- Och, Julian zjawić się może w każdej chwili, ma chre . - Odzyskawszy panowanie nad sobą, starsza pani
zmusiła się do uśmiechu. - Podejdź bliżej. Pamiętasz zapewne Roberta? Jest kuzynem Juliana.
- Poznaliśmy się chyba podczas uroczystości ślubnej? - Amelia podeszła z ręką wyciągniętą do powitania.
- Oczywiście - powiedziała pani Declouet ze śmiechem, który z całą pewnością nie brzmiał naturalnie. - To
właśnie Robert był drużbą Juliana.
Amelia mgliście pamiętała sylwetkę wysokiego mężczyzny, który stał przy Julianie owego pamiętnego dnia
przed trzema miesiącami. Welon przesłaniał jej cały widok, a poza tym wokół było tak wiele nowych twarzy. Nie
znała wówczas dobrze nawet swojego narzeczonego, a cóż dopiero mówić o jego kuzynie! Od tamtej pory wiele
słyszała o Robercie Farnumie. Odpowiedziała uprzejmie:
- Tak, istotnie.
Ujął jej dłoń. Silne, stwardniałe od pracy palce zamknęły się wokół jej ręki. Kiedy skłonił nieco niedbale głowę,
strumień szarego światła zagrał na falach jego ciemnych włosów. Przez chwilę migotał też w głębinie
ciemnoniebieskich oczu, zdradzając, jak intensywnie były w nią wpatrzone.
Amelia przez dłuższą chwilę wytrzymała ten wzrok. Przez jej palce przeniknęło ciepło, które pulsując wędrowało
w górę ramienia, by w końcu wyrazić się przyspieszonym biciem serca. Nagle zdała sobie sprawę z potęgi
męskiego magnetyzmu, siły woli i determinacji. Nigdy czegoś takiego nie zaznała przy Julianie ani nawet przy
Stefanie, swoim pierwszym narzeczonym. Znieruchomiała, zabrakło jej powietrza, nie była w stanie się odwrócić
ani spojrzeć w bok, a już zupełnie nie mogła odwzajemnić konwencjonalnych uprzejmości. Z jakiejś niepojętej
przyczyny czuła się obezwładniona i całkowicie bezbronna.
- Nie tak dawno Robert był na Północy w interesach - odezwała się Madame Declouet, zmieniając temat. -
Chodziło o jakieś urządzenie do jego cukrowni.
Amelia nieco zbyt gwałtownym ruchem cofnęła dłoń. Z wdzięcznością podjęła temat:
- Tak, właśnie Julian mi o tym wspominał. Mam nadzieję, że udało się panu szczęśliwie doprowadzić całe
przedsięwzięcie do końca?
W kącikach ust zaigrał mu uśmiech, choć oczy i tym razem pozostały poważne.
- Proszę, mów mi po imieniu. A co do interesów, owszem, wszystko przebiegło pomyślnie.
Powiedział to tak zwyczajnie, że nie można było podejrzewać go o przechwałki. Jednakże Amelia odniosła
wrażenie, że Robert Farnum nieczęsto doznaje porażek. Obrzuciła go spod rzęs badawczym spojrzeniem. Miał
ciemną skórę, ale bez tej oliwkowej świeżości charakterystycznej dla francuskich Kreolów, za to zabarwioną
odcieniem brązu właściwym komuś, kto zwykł przebywać godzinami w promieniach niemalże tropikalnego słońca
1
południowej Luizjany. Czarne i gęste brwi zdobiły czoło nad głęboko osadzonymi, ocienionymi rzęsami oczyma.
Nos miał klasyczny, prosty, a powyżej dość wydatnej szczęki ładnie zarysowane, jakby wyrzeźbione usta. Prosty
surdut z ciemnoniebieskiego sukna dobrze leżał na jego szerokich ramionach. Pod spodem białą płócienną koszulę
rozchyloną przy szyi przytrzymywał szeroki pas z koziej skóry. Przy pobrudzonych błotem miękkich, wywiniętych
u góry butach lśniły kształtne srebrne ostrogi z gładkimi kółkami. Pokrewieństwo Roberta i jej męża rzucało się w
oczy; obaj byli tego samego wzrostu, mieli podobną cerę, równie szerokie ramiona. Różnica między nimi polegała
na sposobie bycia.
- Mam na imię Amelia, kuzynie Robercie - odpowiedziała, pragnąc ułożyć oporne usta w zdawkowy chociaż
uśmiech i sprawić, by jego imię zabrzmiało z odpowiednim francuskim akcentem.
- Twój płaszcz, ma chre - powiedziała pani Declouet. - Ścieka z niego woda na dywan. Dokąd chodziłaś w taką
ulewę?
Amelia odwróciła się z ulgą.
- Och, M’mere - odpowiedziała, zwracając się do matki męża w sposób, który starsza pani szczególnie lubiła,
ponieważ wiązał się z okresem dzieciństwa Juliana - o tym właśnie chciałam ci powiedzieć. Wracam znad rzeki.
Sir Bent powiada, że woda podnosi się i jeszcze przed wieczorem wystąpi z brzegów. Prawdopodobnie zaleje niżej
położone pomieszczenia w budynku, jeżeli nie postawi się zapory z worków wypełnionych piaskiem.
Zmobilizował paru mężczyzn z czworaków, ale jest ich jeszcze za mało, a pan Dye zginął gdzieś bez śladu.
Pani Declouet zmarszczyła czoło.
- Niewdzięcznik. Nie ma go nigdy, kiedy jest potrzebny.
Patryk Dye, nadzorca na plantacji Belle Grove, był pewnym siebie Irlandczykiem, którego przeświadczenie o
własnej wartości znacznie przewyższało poczucie obowiązku. Amelia, mimo usilnych starań, nie zdołała go
polubić. Teraz akurat był potrzebny, by zorganizować budowę prowizorycznej zapory i dopilnować wykonania tej
pracy.
- Może pojechał do miasteczka? Gdyby po niego posłać, pewnie zdążyłby jeszcze wrócić na czas.
- Równie dobrze może być gdzie indziej.
- Jakie zatem mamy jeszcze rozwiązanie?
To, że Amelia przyszła do starszej pani, a nie do swego męża, nie wywołało żadnego komentarza. Julian w ogóle
nie interesował się prowadzeniem plantacji i pewnie zachowałby całkowitą obojętność wobec perspektywy zalania
domu błotem. Bądź co bądź właśnie z myślą o takich sytuacjach cała konstrukcja została zbudowana na ponad
dwuipółmetrowych palach, pełniących funkcję podwyższonego fundamentu. Najniżej położone izby były
pierwotnie wykorzystywane jako magazyny i mieszkania służących. Główne pomieszczenia, zajmowane przez
członków rodziny, znajdowały się na pierwszym piętrze. Ewentualne szkody nie byłyby wielkie. Julian nie
troszczyłby się więc o to, jakie spustoszenie mogłoby powstać dookoła oraz jakiego nakładu pracy wymagałoby
doprowadzenie wszystkiego do porządku.
Pani Declouet smutnie potrząsnęła głową.
- Zostawcie to mnie - odezwał się nagle Robert Farnum.
- Tobie? - Amelia odwróciła się gwałtownie i obrzuciła go zdumionym spojrzeniem.
Jednocześnie starsza pani powiedziała:
- A co będzie z The Willows?
Nie zważając na zdziwienie Amelii, Robert Farnum rzekł do ciotki:
- Przecież moja posiadłość stoi na wzniesieniu, jak dobrze wiesz. Porozmawiam z Sir Bentem, ale nie
przypuszczam, by woda tam doszła. Nigdy dotąd nie zdarzyło się nic podobnego.
- Zatem byłybyśmy ci wdzięczne, gdybyś mógł to dla nas uczynić, mon cher .
- Na pewno mogę. - Robert odwrócił się i skierował kroki ku drzwiom.
- Poczekaj! - zawołała za nim Amelia. - Zaprowadzę cię do Sir Benta.
Przystanął z ręką na gałce lekko uchylonych drzwi.
- Sam go znajdę.
- A ty, moje dziecko, powinnaś zdjąć mokre rzeczy - zauważyła pani Declouet tonem delikatnej przygany.
Amelia skrzywiła lekko twarz w wyrazie niezadowolenia. Odrzuciła do tyłu poły płaszcza i przeniosła wzrok z
teściowej na stojącego w drzwiach mężczyznę. Niebieskie oczy Roberta Farnuma skierowane były na nią, badały ją
od czubka głowy poprzez wysmukłą kibić - teraz bardziej widoczną z powodu przemoczonego ubrania, które
oblepiało ciało - aż po czubki bucików wystających spod rąbka obwisłego materiału spódnicy. Wolała uznać, iż nie
zauważył, że odkryła na sobie jego badawczy wzrok, lecz rumieniec i tak oblał jej twarz. Zapomniała o wszystkim,
co miała jeszcze do powiedzenia, jej ciało ogarnęło mimowolne drżenie.
- Ciocia Zofia ma rację... przynajmniej jeśli o ciebie chodzi - stwierdził kategorycznie, a potem, rzuciwszy
surowe spojrzenie ciotce, szybko wyszedł z wyrazem ulgi na twarzy.
W sypialni Amelia oddała płaszcz pokojówce, która nadeszła przywołana odgłosem dzwonka. Dziewczyna
krzyknęła ze zdziwienia, gdy ze ściśniętej poły płaszcza woda spłynęła do dużego dzbana na brudną wodę; zaraz
jednak zamilkła, kiedy Amelia ostrzegawczo wskazała głową drzwi prowadzące do sypialni męża. Szerokie,
2
rozsuwane drzwi mogłyby połączyć dwa pomieszczenia, lecz teraz, jak zwykle o tej porze, były zamknięte. Julian
nigdy nie wstawał przed jedenastą, a czasami w ogóle nie podnosił się z łóżka przed południem.
Dziewczyna spoważniała w jednej chwili.
Właściciel Belle Grove mógł nie troszczyć się o prowadzenie plantacji, pozwalał rozpieszczać się wszystkim,
poczynając od matki, na starym Sir Bencie kończąc, jednakże z pewnością nie należał do ludzi, których należało
bezkarnie niepokoić.
W głębokiej ciszy Amelia dała się rozebrać i otulić miękkim flanelowym szlafrokiem, ozdobionym wstążką i
koronkami. Kiedy dziewczyna zaczęła uwalniać jej włosy ze spinek, by szybciej wyschły, odprawiła ją z
uśmiechem, postanawiając zrobić to sama. Rozczesała włosy tak, że spływały swobodnie na plecy, i z
szyldkretowym grzebieniem w dłoni podeszła do okna. Na dworze nadal padał deszcz, tak samo równo i tak samo
uporczywie jak przez ostatnie tygodnie, od kiedy nadeszła wiosna. Czasami Amelii wydawało się, że deszcz pada
bez przerwy od dnia jej ślubu.
Robert Farnum. Nie, nie miała z tamtego dnia żadnych wyraźnych wspomnień, związanych z jego osobą. Cała jej
uwaga koncentrowała się wówczas na mężczyźnie, którego miała poślubić. Jakże wtedy była podekscytowana,
jakże zdenerwowana! Wszystko odbyło się tak szybko. List pani Declouet z propozycją tego mariażu nadszedł do
ciotecznej babki Ton-Ton w listopadzie, a nim nastał luty, tuż przed wielkim postem, byli już po ślubie. Wielki
post stanowił pretekst do pośpiechu; nikt nie pobierał się w tym pełnym powagi okresie. Czekanie zaś oznaczałoby
przesunięcie zawarcia małżeństwa na czas po Wielkanocy, kiedy wszyscy zajęci są przygotowaniami do wyjazdu z
Nowego Orleanu na wieś.
Amelia mieszkała wówczas z cioteczną babką, panią Antoinette Peschier, w domu jej krewnych w Felicianas.
Nawet nie myślała o małżeństwie, a ponieważ niedługo miała skończyć dwadzieścia cztery lata, już niemal
pogodziła się z myślą o staropanieństwie.
Kiedy miała siedemnaście lat, zaręczyła się ze Stefanem Baudierem. Był to związek zrodzony z miłości. Stefan
był synem najlepszego przyjaciela jej ojca, łagodnym młodym mężczyzną, opiekuńczym, dobrze ułożonym,
troskliwym. Przy nim promieniała szczęściem. Cóż, kiedy potem nastąpił cały łańcuch tragicznych zdarzeń. Jej
ojciec zaraził się gorączką złota i wyjechał do Kalifornii. Listy od niego były fascynujące, aż nagle przestały
przychodzić. Niedbała kartka, wysłana przez jakiegoś lekarza wraz z mizernym zawiniątkiem drobiazgów, niewiele
mówiła na temat okoliczności jego śmierci. Był to dopiero początek. Pieniądze, które ojciec zabrał ze sobą na
sfinansowanie poszukiwań, pochodziły z pożyczki zabezpieczonej hipoteką na domu i ziemi, no i, rzecz jasna,
nigdy nie zostały zwrócone. Kiedy nadszedł ostateczny termin płatności, Amelia i jej matka, pogrążone w żałobie,
zamieszkały z Ton-Ton; poza nią nie miały bliższych krewnych.
Matka nigdy już nie doszła do siebie po podwójnej stracie: męża i domu. W ciągu miesiąca przygasła, zbladła, a
gdy dwa lata oficjalnej żałoby - jeden rok w czerni, drugi w purpurze i szarości - dobiegły końca, zmarła na skutek
wycieńczenia. Przynajmniej tak to określił lekarz, Amelia jednak znała prawdę.
W kolejnym roku żałoby, po którym ona i Stefan mieli się pobrać, rodzice wysłali go do Europy w wielką
podróż, trwającą nie jeden rok, ale całe dwa lata. Wrócił starszy, bardziej dojrzały, z odrobiną kosmopolitycznego
poloru, spragniony uczynić wreszcie z Amelii pannę młodą. Nadchodziło lato, na wsi nie miało to jednak
większego znaczenia; przygotowania do ślubu zaczęły nabierać tempa. Stefan zamówił we Francji specjalną ślubną
bransoletę według własnego projektu i na tydzień przed uroczystością wybrał się do Nowego Orleanu, by odebrać
drogocenną przesyłkę. Był czerwiec 1853 roku. Przed końcem lata malaria, przerażająca „żółta śmierć”, pochłonęła
w samym mieście dziesięć tysięcy ofiar. Stefan znalazł się pomiędzy nimi.
Przez następne dwa lata Amelia chodziła w żałobie, aż któregoś dnia nadszedł tamten list. Babka Ton-Ton znała
panią Declouet z dawnych czasów, gdy jeszcze ta ostatnia nazywała się inaczej. Obie przybyły do Felicianas jako
młode mężatki przed czterdziestoma laty, kiedy okolica była jeszcze całkiem dzika. Zaprzyjaźniły się, dzieląc
obawy i trudy codziennego życia. Po śmierci męża pani Declouet wyprowadziła się, potem zaś wyszła za mąż
ponownie, ale obie kobiety nadal utrzymywały kontakt, choć tylko listownie.
Aranżowanie małżeństwa w kręgu kreolskiej arystokracji, pomiędzy potomkami francuskich i hiszpańskich
osadników zamieszkałych w Luizjanie, nie było niczym wyjątkowym. Związek dwóch rodzin stanowił sprawę zbyt
poważną, by pozostawić ją w rękach dzieci. Nawet w okresie zalotów istniały pewne kwestie, które musiały być
starannie rozważone przez dorosłych: możliwości utrzymania żony przez młodego mężczyznę, wielkość posagu
narzeczonej, społeczna pozycja rodziny, pokoleniowa czystość krwi, która nie mogła zawierać nawet śladu caf au
lait . Zdarzało się, że związek, oparty z pozoru na miłości, był wynikiem starannie przemyślanych manewrów obu
matek. Potem, choćby wszystko przebiegało pomyślnie, nigdy nie pozostawiano młodzieńca sam na sam z
dziewczyną, nawet na moment oświadczyn, a skromny pocałunek dopuszczalny był jedynie po oficjalnych
zaręczynach. W takiej sytuacji nie wydawało się niczym dziwnym, że pani Declouet zaprosiła swoją przyjaciółkę
Ton-Ton oraz wnuczkę jej brata. Zamierzała bliżej przyjrzeć się młodej kobiecie jako kandydatce na żonę dla
swego syna Juliana.
Początkowo Amelia nie chciała się zgodzić. Była dość zadowolona z życia, jakie dotychczas wiodła, mieszkając
razem z cioteczną babką, składając wizyty, przyjmując odwiedziny, pomagając w zwykłych pracach domowych.
3
Znała Stefana tak długo, tak bardzo związała z nim swoje życiowe plany, że kiedy odszedł, nie pragnęła już innego
mężczyzny.
Ton-Ton nie okazała jednak zrozumienia. Wręcz przeciwnie - wybuchła gniewem. Amelia nie mogła przecież
ciągle nosić żałoby i żyć przeszłością. Nie powinna też sądzić, że jest potrzebna ciotecznej babce, jakby ta nie
miała pięciorga własnych dzieci i piętnaściorga wnucząt gotowych o nią zadbać. Byłoby głupotą przepuścić tego
rodzaju okazję - dowodziła - ponieważ następna mogła się już nie trafić. Żona Juliana Decloueta niewątpliwie
miałaby zapewniony dostatni byt i szacunek otoczenia. Nie zabrakłoby jej biżuterii i sukien sprowadzanych z
Paryża, najwygodniej szych powozów, zagranicznych podróży, zwłaszcza do Francji, z którą kandydata na męża
Amelii nadal łączyły rodzinne koneksje. Zimowy sezon towarzyski spędzałaby w domu, położonym w
rezydencjalnej dzielnicy Nowego Orleanu, przyjmując możnych i wpływowych gości, chodząc do opery,
uczestnicząc w najświetniejszych uroczystościach. Wiosną i jesienią odpoczywałaby w Belle Grove, nad brzegiem
Teche, nie opodal St. Martinville. W porze letnich upałów zaś przenosiłaby się na Isle Derniere, wyspę położoną
przy południowym wybrzeżu Luizjany, będącą miejscem wakacyjnego wypoczynku miejscowej socjety. A gdyby
perspektywy te nie były dość kuszące, powinna pomyśleć o posiadaniu męża i o miłości, jaką będzie mogła darzyć
dzieci narodzone z tego związku. Czego więcej powinna pragnąć od życia młoda kobieta?
Szacunku, delikatności, troski? Wydawało się, że akurat tego mogła oczekiwać. Julian był mężczyzną bardzo
atrakcyjnym, elokwentnym i pełnym wdzięku. Kiedy ujrzała go po raz pierwszy, pomyślała, że pewnie zdoła go
pokochać. Ich zaloty ograniczyły się zaledwie do dwóch spotkań, i to, jak nakazywał obyczaj, pod surowym okiem
przyzwoitki. Nawet oświadczyny odbyły się w obecności jej babki. Kiedy Amelia je przyjęła, została
wynagrodzona jedynie delikatnym pocałunkiem w czoło, ale w ciemnych oczach narzeczonego dostrzegła
obietnicę i szczerą sympatię. Pomyślała sobie wtedy, że mroczne lata w jej życiu dobiegły kresu.
Ceremonia zaślubin, uroczystość niezwykle poważna, była dla niej czasem próby. Bardzo obawiała się owych
pięciu dni odosobnienia przewidzianych nakazem tradycji, ale okazało się, że niepotrzebnie. Julian wielkodusznie
okazał zrozumienie i sam zasugerował, żeby wykorzystali ów okres na wzajemne poznanie się, a przy tym nie
musieli się krępować atmosferą intymności. Sypiali zatem osobno w sąsiednich sypialniach. Jakże Amelia była mu
wdzięczna za to zwlekanie, za wzgląd na jej panieńskie obawy! Serce jej przepełniała nadzieja, że znajdzie
szczęście w małżeństwie!
Jednakże zanim naprawdę mogli podjąć wspólne życie, należało odbyć całą turę zwyczajowych odwiedzin, wizyt
składanych krewnym, zamieszkującym to w górze, to znowu w dole rzeki pomiędzy mokradłami, i pozwolić
podejmować się w ich domach. Julian nalegał, żeby najpierw kupić Amelii nową garderobę, ponieważ suknie, jakie
sprawiła sobie do wyprawy, uważał za nieeleganckie i pozbawione wyrazu. Uznał, że zbyt długo chodziła w
żałobie, aby wiedzieć, co jest modne.
Nie sposób mu było odmówić wybornego gustu. Towarzyszył jej podczas każdej wizyty do krawcowej, służąc
pomocą w wyborze materiałów, które pasowałyby do jej cery, przeglądając z nią egzemplarze „La Mode Ilustree”
czy też analizując stroje modnie ubranych lalek, dostarczanych bezpośrednio z Paryża. Pomimo to nie był jeszcze
usatysfakcjonowany, więc ciągnął ją do modystek po czepki, kapelusze i welony, które miały ją chronić przed
promieniami słońca; do szewców po delikatne pantofelki; do jubilerów po drobiazgi, które ostatecznie pozwoliłyby
uznać każdy z jej licznych ubiorów za dzieło skończone. Nigdy jeszcze tak o nią nie dbano, nie rozpieszczano jej i
nie psuto. Miała wrażenie, że jest dla niego kimś nieskończenie cennym.
Nadeszła wreszcie noc, podczas której obudziła się i znalazła go przy swoim łóżku. Ogarnął ją dreszcz
podniecenia, gdy położył się obok. Jego pocałunki były gorące i słodkie, dotyk delikatny. W końcu już się nie bała,
gotowa naprawdę zostać jego żoną. Wziął ją w ramiona, pieścił, zdjął z niej nocną koszulę. Na tym jednak
poprzestał.
Odsunął się i leżał, wpatrując się w mrok. Nie rozumiała jego zachowania. Obawiała się, że z braku
doświadczenia uczyniła coś niewłaściwego, co go odstręczyło. Wyciągnęła dłoń, usiłując niedorzecznie na nowo
rozpalić jego pożądanie, lecz powstrzymał ją. W końcu rozpłakał się, próbując na próżno stłumić szloch, zdławić
ból, którego nie mogła pojąć. Jej twarz także stała się wilgotna od łez. Przyszedł do niej jeszcze dwa razy: na
pokładzie parowca, którym płynęli po ostatnich poślubnych wizytach, i gdy powrócili do Belle Grove, by spędzić
tu wiosnę. Nic się jednak nie zmieniło.
Amelia odwróciła się od okna. Z trudem rozczesywała szczotką splątane, mokre włosy. Powietrze w pokoju było
chłodne i nasycone wilgocią. Marzyła o ogniu na kominku. Postąpiła krok w kierunku dzwonka, ale ostatecznie się
rozmyśliła. Nie, w żadnym razie nie mogła zostać w swoim pokoju, kiedy przybierały wody, by zalać Belle Grove.
Musiała coś zrobić, aby pomóc, cokolwiek. Odkryła już, że stałe zajęcie jest doskonałym antidotum na natrętne i
przygnębiające myśli. Nie chodziło przy tym o to, że żałowała zamążpójścia. Julian był dobrym kompanem, gdy
akurat na to miał ochotę i pozostawał na plantacji, zamiast do białego rana szukać rozrywek w pobliskim St.
Martinville.
Niektórzy mogliby uważać, że jest niemądra, przywiązując takie znaczenie do fizycznej więzi między mężczyzną
a kobietą, że powinna być zadowolona, iż los uwolnił ją od tego obciążenia. W minionych latach wielokrotnie
miała okazję słyszeć o tym z ust starszych kobiet, które odwiedzały cioteczną babkę Ton-Ton i gawędziły
4
wieczorami przy herbacie, zapominając czasem o ściszeniu głosu ze względu na panieński stan Amelii. Ona sama
raczej nie podzielała tego zdania. Zdarzały się chwile, w których ogarniało ją bolesne pragnienie, aby znaleźć się w
ramionach mężczyzny, poczuć męską siłę i przeciwstawić jej swą własną.
Kochała swojego męża, kochała naprawdę. Czasem nawet żywiła wobec niego uczucia opiekuńcze. Miał wiele
godnych uznania cech: rozwagę, szczodrość, no i dar wymowy. Był przystojny: ciemnowłosy, wysoki, nosił się z
arystokratyczną elegancją. A jednak bywało i tak, że jego wymuszone dobre maniery, czar uśmiechu stawały się
przykre. Czasem chciała go sprowokować, uczynić coś swawolnego albo psotnego, cokolwiek, żeby tylko zburzyć
tę jego wystudiowaną obojętność, przyciągnąć uwagę i rozproszyć własny niepokój wywołany poczuciem braku
kobiecości, który ogarniał ją w chwilach słabości.
Jego uczuć wobec siebie nie była pewna. Obawiała się, że jeśli nawet istniały, to tłumiła je nadmierna troska o jej
wygody.
Nagle znieruchomiała. Czy to możliwe, że właśnie o niej i Julianie toczyła się przed chwilą rozmowa w salonie
teściowej? To tłumaczyłoby zakłopotanie starszej pani i uważny wzrok Roberta Farnuma. Bądź co bądź
niecodziennie widuje się mężatkę dziewicę. Z całą pewnością taka kobieta zasługuje na co najmniej dwa badawcze
spojrzenia, które miałyby pomóc wysnuć przypuszczenia co do takiego stanu rzeczy.
Z wrażenia rumieniec wystąpił jej na policzki. Nie, niepodobna! Choć teściowa z pewnością świadoma jest
sytuacji. Starsza pani potrafiła nieraz znaleźć okazję do poruszenia tej delikatnej kwestii. Nie można też
wykluczyć, że wiedzieli wszyscy domownicy. Pokojówki, które sprzątały pokój, musiały sobie uświadomić, że
sypiała sama, ponieważ prześcieradło i powłoki nie były zmięte, kiedy rano wstawała z łóżka; pudełeczko z
oczyszczonym gęsim tłuszczem o różanym zapachu, pozostawione na nocnym stoliku, by w razie potrzeby
złagodzić dolegliwości pierwszych zbliżeń, wyglądało na nietknięte. Czasami, powodowana dumą, mięła
prześcieradła i wgniatała drugą poduszkę.
Nie, ta sytuacja była nie do zniesienia! Nie powinna nawet myśleć, że teściowa mogłaby poruszać taki temat z
kuzynem Juliana; w jakim zresztą celu? Coraz bardziej ponosiła ją wyobraźnia. To, że sama tak boleśnie znosiła
swe niezwykłe położenie, nie oznaczało wcale, że stała się przedmiotem niestosownego zainteresowania innych.
Rozmowa między panią Declouet i siostrzeńcem jej męża z pewnością miała jakiś związek ze zwykłymi, nudnymi
sprawami dotyczącymi plantacji. A zainteresowanie okazane przez Roberta nie było niczym innym jak tylko
wyrazem zwykłej ciekawości.
Kiedy chwilę później Amelia wyszła ze swojego pokoju, miała na sobie marszczoną suknię z różowej popeliny i
trzy halki. Nie włożyła natomiast stelażu, by nie krępować sobie ruchów. Z włosami zaplecionymi w warkocz i
ułożonymi w małą koronę wokół głowy czuła się schludnie; była gotowa podjąć jakieś pożyteczne działanie.
Prosto z sypialni przeszła do salonu, a następnie skierowała się w stronę drzwi wychodzących na werandę i
zewnętrzne schody położone z tyłu domu.
Belle Grove zostało zbudowane na samym początku dziewiętnastego wieku, kiedy wszystkie pomieszczenia,
kominy i wewnętrzne klatki schodowe były opodatkowane. Z tej racji dom miał klatki schodowe na zewnątrz,
jedną od frontu i drugą z tyłu, ale ani jednej wewnątrz; zaledwie dwa kominy, lecz za to aż cztery paleniska.
Styl domu wyraźnie nawiązywał do architektury Indii Zachodnich. Pan Declouet, na którego zlecenie wzniesiono
budowlę, uciekł z Santo Domingo, kiedy wybuchło tam powstanie niewolników. Zamieszkał w pobliżu St.
Martinville, ponieważ miał tu sławnych, choć dalekich krewnych, między innymi Aleksandra Decloueta,
komendanta Poste de Attakapas w pierwszych latach osadnictwa na tych terenach. Prócz bardzo wysokiej piwnicy
jego dom miał pochyły dach z sześcioma mansardowymi oknami, trzema od tyłu i trzema od frontu. Dwie
wysunięte galerie kryły się pod okapem dachu podtrzymywanym przez kwadratowe ceglane kolumny na dole i
toczone, okrągłe na górze. Z tyłu biegły dwa rzędy lodżii: górnych i dolnych. Francuskie okna, ze szczebliną na
szczycie, otwierały się z większości frontowych pokoi w stronę galerii, stanowiącej część mieszkalną pod gołym
niebem. Niższą galerię wykorzystywano w podobny sposób.
Wewnątrz nie było głównego holu. Każdy z siedmiu pokoi na drugiej, głównej kondygnacji łączył się z
sąsiednim poprzez drzwi, co ułatwiało przepływ powietrza. Salon obejmował centralną część domu; stąd drzwi
wychodziły zarówno na lodzie, jak i na galerię. Po lewej stronie salonu mieściła się sypialnia pani Declouet oraz jej
salonik. Druga sypialnia została oddana do dyspozycji Chloe, chrześniaczki starszej damy. Sypialnie po prawej
stronie należały do Amelii i Juliana; do niego ta z tyłu, do niej ta w środku. Z przodu zaś znajdowała się jeszcze
jedna, nazywana pokojem panieńskim. Stały tutaj meble jak w każdej sypialni, a w przyszłości miała ona służyć
jednej z córek Juliana i Amelii, gdyby rodzina im się powiększyła. Jedyne wejście do tego pomieszczenia wiodło
przez pokój Amelii, co stanowiłoby nie lada przeszkodę przed potajemnymi wizytami ewentualnych konkurentów
do ręki młodej panny. Synowie zaś zamieszkaliby na drugim piętrze w obszernym pomieszczeniu z mansardowymi
oknami, ale tylko do czasu osiągnięcia wieku, w którym ich swawolne zachowanie nie okazałoby się zbyt
obraźliwe dla zamieszkujących dom kobiet. Zostaliby wówczas przeniesieni do garonnires , jednego z owych
małych, stojących oddzielnie dwukondygnacyjnych budynków, utrzymanych w jednakowym stylu Indii
Zachodnich, a położonych w głębi posesji po obu stronach głównego domu i oddawanych do dyspozycji gościom
płci męskiej.
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin