Broadrick Annette - Miłość po teksasku.pdf

(656 KB) Pobierz
Annette Broadrick - Mi³oœæ po teksasku
Broadrick Annette
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Miłość po teksasku
Chłodna woda lekko dotknęła jego bosych stóp. Po
chwili fala cofnęła się, odsłaniając mokry piasek.
Jasne promienie wschodzącego słońca łagodnym
blaskiem rozświetlały szeroki horyzont i niebo
rozciągające się nad Zatoką Meksykańską.
Najbardziej lubił tę porę o świcie, kiedy kolejny
nowy dzień budził się do Ŝycia. Zapatrzył się w słoń-
ce, z wolna wyłaniające się znad południowego skraju
niedalekiej wyspy. śadne z widzianych w Ŝyciu
miejsc nawet nie mogło równać się z tym zakątkiem.
Po raz pierwszy od bardzo dawna poczuł, Ŝe
ogarnia go spokój. Z kaŜdą chwilą malało napięcie,
powoli rozluźniały się ściągnięte mięśnie karku i ra-
mion.
Stał nieruchomo, zafascynowany obserwowaną
przez siebie grą światła i kolorów. Niebo z kaŜdą
chwilą jaśniało, zmieniało się bezustannie. Słońce
podnosiło się coraz wyŜej, jego promienie rozświetlały
wznoszące się ponad horyzontem chmury, oblewały je
płomiennym blaskiem. RóŜowopomarańczowe i łoso-
siowe barwy przechodziły w Ŝółć, mieniły się złotem.
Po chwili całe niebo płonęło.
Kolejne fale uderzały o brzeg, chłodny dotyk wody
koił zmęczone stopy. Czasami jakaś fala podchodziła
wyŜej i, rozbijając się na tysiące spienionych kropel,
11675096.002.png
6
MIŁOŚĆ PO TEKSASKU
MIŁOŚĆ PO TEK5ASKC
7
dochodziła mu aŜ do kolan, mocząc wizytowe spodnie,
Cole nawet tego nie zauwaŜał, całkowicie pochłonięty
pięknem rozgrywającego się wokół niego widowiska,
Powoli intensywność barw wygasała, Ŝywe kolory
przechodziły w łagodne pastele, bladły tym szybciej, im
wyŜej wznosiło się słońce. Uspokojone fale mieniły się
zielenią i błękitem, migotliwie odbijały złote promie-
nie.
Lekka bryza unosiła się nad wodą. Cole westchnął
głęboko, napełnił płuca rześkim porannym powiet-
rzem. Poczuł, jak wstępuje w niego nowa, oŜywcza
energia.
Rozkoszował się tą chwilą. By przeŜyć coś takiego,
warto było jechać przez noc z oddalonego o osiemset
kilometrów Dallas.
Tu był sam na sam z naturą, doświadczał jej jak
nigdzie indziej. Z tego miejsca mógł spojrzeć na swoje
Ŝycie z innej perspektywy, na nowo odnaleźć zagubio-
ny gdzieś spokój.
Kiedy tak stał na brzegu morza, zmieniały się
proporcje, wszystkie sprawy i dręczące go problemy
traciły na znaczeniu. To miejsce miało na niego
magiczny wpływ, tu wracał, kiedy potrzebował ukoje-
nia.
JuŜ wczoraj czuł, Ŝe musi oderwać się choć na kilka
godzin od tego, co robi. Wykończyły go ostatnie
tygodnie, te ciągnące się w nieskończoność narady i
nocne telefoniczne konsultacje z pracownikami za-
granicznych przedstawicielstw. Wprawdzie kiedy tyl-
ko mógł, starał się przerzucać odpowiedzialność na
innych, ale zawsze pozostawały decyzje, które tylko on
mógł podjąć.
Czuł się zmęczony. Nie pamiętał, kiedy ostatnio
przespał całą noc czy zjadł spokojnie posiłek.
Nie miał na to czasu. Zwykle, by załatwić jak
najwięcej spraw, ograniczał się do słuŜbowych obia-
dów i kolacji. Nie byłby w stanie przypomnieć sobie,
kiedy miał jakiś dzień dla siebie. Zresztą nawet nie
dzień, a choćby kilka godzin. Zaczynał się czuć jak
zwierzę uwięzione w klatce, coraz szybciej i szybciej
poruszające się w labiryncie bez wyjścia.
Wczorajsze zebranie przepełniło czarę. Przyglądał
się urzędnikom i dyrektorom, zaŜarcie walczącym ze
sobą o władzę i pozycję, wysłuchiwał ich wzajemnych
oskarŜeń i pretensji, ich nie kończących się kłótni, i
zastanawiał się, co on tutaj robi. Naraz, nieoczekiwa-
nie dla samego siebie zrozumiał, Ŝe to wszystko w ogóle
go nie obchodzi.
Wtedy po prostu wyszedł. Wsiadł do swojego
sportowego samochodu i ruszył prosto na południe, do
Austin, gdzie miał apartament w jednym z wieŜowców.
Po pięciu godzinach jazdy minął miasto i jechał dalej.
W pierwszej chwili myślał o leŜącym na południowy
zachód od San Antonio rodzinnym ranczu, ale zmienił
zdanie. Zamiast tego dalej jechał na południe, coraz
dalej w noc. Tylko on i potęŜny silnik ukryty pod
maską, który uwoził go w dal.
Uciekał, zostawiał wszystko za sobą. Świetnie o tym
wiedział, ale było mu to obojętne. Miał dość takiego
Ŝycia, musiał się stamtąd wyrwać. Za szybą migały
kolejne mijane miasteczka. Wreszcie dotarł do Port
Isabel. Dopiero tu zwolnił.
Była czwarta rano. Szerokie ulice były zupełnie
puste. Zatrzymał się na parkingu przed domem, w któ-
rym miał mieszkanie. Dziesięć lat temu, w czasie
boomu gospodarczego, jedna z jego kompanii wybu-
dowała na brzegu wyspy ten wieŜowiec z luksusowymi
apartamentami.
Zostawił w samochodzie marynarkę i krawat, ściąg-
nął buty i skarpetki. Boso ruszył w stronę wody. Szedł,
11675096.003.png
8
M1LOSC PO TEKSASKU
MIŁOŚĆ TO TEKSASKU
9
dopóki nie minął zaparkowanych przy nabrzeŜu samo-
chodów,
Teraz był zupełnie sam. Tylko woda, piasek, poroś-
nięte morską trawą wydmy i wschodzące słońce,
oblewające świat złotym blaskiem i zmieniające go w
cudowny sposób jak za dotknięciem czarodziejskiej
róŜdŜki.
Morska bryza targała mu włosy. Opadały na oczy,
przypominając, Ŝe juŜ dawno powinien wybrać się do
fryzjera. Przygładził je. To prawda, najwyŜszy czas,
Ŝeby coś z nimi zrobić. I nie tylko z włosami. Musi teŜ
coś zmienić w swoim Ŝyciu.
Do tej pory zgadzał się na odgrywanie roli, jaką los
mu wyznaczył. Nigdy nie protestował, choć czasami
nie mógł unieść ciąŜącej na nim odpowiedzialności.
Dopiero wczoraj wieczorem, kiedy wstał i wyszedł bez
słowa, poczuł, Ŝe juŜ dłuŜej nie da rady. Miał dość
wszystkiego - interesów, rancza, swoich dwóch braci,
ciotki - starej panny - tego, co spoczywało na jego
barkach, od chwili kiedy skończył dwadzieścia lat.
Od ponad piętnastu lat był głową rodziny, kierował
wszystkimi firmami Callawayów, Tyle lat, wydaje się,
Ŝe całe Ŝycie. I tyle lat Ŝył samotnie.
Przez chwilę widział obraz tego wszystkiego, co
utracił. Czarne, nieco skośne oczy, wpatrzone w niego.
Widział je tyle razy. Były tak róŜne... Czasem skrzące
się figlarnie, czasami pełne miłości i oddania, czasem
płonące ogniem. Jej usta... skrzywione, wygięte w
uśmiechu, drŜące z rozpaczy.
Allison. Serce mu się ścisnęło na samo przypo-
mnienie jej imienia. Minęło tyle lat, a ona nadal była
ideałem. Do niej porównywał kaŜdą poznaną kobietę.
Kiedyś juŜ niewiele brakowało, by kogoś poślubił.
Rozmyślił się, kiedy zdał sobie sprawę, Ŝe nie powinien
tego robić. Ze względu na nią i na siebie, bo tak
naprawdę to chciał tylko tego, by tamta kobieta
zastąpiła mu Allison. Ale nawet teraz widok kaŜdej
drobnej czarnowłosej kobiety o jasnej karnacji budził
w nim nigdy nie gasnącą nadzieję. Na krótką chwilę,
dopóki nie okazało się, Ŝe to nie Allison, serce
podchodziło mu do gardła.
Niestety, nigdy jej nie spotkał.
Allison zniknęła z jego Ŝycia w czasie, kiedy najbar-
dziej jej potrzebował. Jak mógłby o tym zapomnieć?
Jak miałby jej to wybaczyć? ChociaŜ zdarzały się
chwile, takie jak teraz, kiedy czuł, Ŝe wybaczyłby jej
wszystko, gdyby tylko znów pojawiła się przy nim.
Pochłonięty tymi myślami, mimowolnie sięgnął do
kieszeni po papierosa. Osłonił go stuloną dłonią i
odwrócił się tyłem do kierunku wiatru. Zaciągnął się,
dym wypełnił mu płuca. Natychmiast zaczął kaszleć.
Do diabła! Ze złością potrząsnął głową i wrzucił
papierosa do wody. Za duŜo palił, drapało go w gardle.
Zatrzymał się na brzegu. Cofnął się myślą do
wydarzeń ostatnich dni. Szkoda, Ŝe na wczorajszym
zebraniu nie było jego brata Camerona, który nie raz juŜ
mu pomógł. Potrafił spojrzeć na sprawy z właściwej
perspektywy. Cole ufał jego sądom i zawsze mógł na
niego liczyć. Miał w nim oparcie i gdyby nie to, juŜ
dawno dałby sobie spokój z tym wszystkim, tak jak
Cody, ich najmłodszy brat. Cody od razu oświadczył, Ŝe
nie chce mieć nic wspólnego z interesami i naleŜącymi do
rodziny firmami. śył swoim Ŝyciem i nie poczuwał się do
Ŝadnych obowiązków. MoŜe to dlatego Cole bywał na
niego taki wściekły. Nie przyznawał się do tego, ale
chyba podświadomie zazdrościł bratu swobody i moŜli-
wości decydowania o sobie. Nie wiedział, czy Cody się
tego domyślał; czy czuł, Ŝe nie dorósł do oczekiwań,
jakie pokładał w nim najstarszy brat.
Zamyślony, potrząsnął głową. Cody miał zaledwie
dziesięć lat, kiedy zginęli ich rodzice. Dla takiego
dziecka ich utrata była zbyt bolesnym ciosem. Cole
11675096.004.png
10
MIŁOŚĆ PO TEK5ASKU
MIŁOŚĆ PO TEKSASKU
11
starał się zastąpić braciom rodziców, ale nie zawsze do
końca to mu się udawało. Dobrze, Ŝe przynajmniej
Cameronowi ułoŜyło się Ŝycie. W wieku trzydziestu lat
miał juŜ Ŝonę i małą córeczkę. Skończył studia pra-
wnicze i ekonomiczne, co czyniło z niego niezastąpio-
nego doradcę w sprawach firmowych.
Ruszył w stronę samochodu. Na plaŜy pojawiło się
juŜ parę osób. Niedaleko przed nim trójka nastoletnich
chłopców ze śmiechem i krzykiem grała w piłkę.
Uświadomił sobie, Ŝe w wielu szkołach właśnie
rozpoczęły się tygodniowe ferie wiosenne. Patrząc na
chłopców, zazdrościł im Ŝywiołowej energii i roz-
pierającej ich radości Ŝycia. Jak to jest, kiedy nic na
człowieku nie ciąŜy, kiedy Ŝycie jest tylko po to, by bez
umiaru czerpać z niego przyjemności? Czy jemu kiedyś
zdarzyły się takie chwile?
Znów cofnął się myślą do przeszłości. MoŜe dlatego
wspomnienia związane z Allison były dla niego tak
cenne? Z nią wiązały się najlepsze lata, okres, kiedy
dorastał, kiedy Ŝyli rodzice, a Ŝycie jaśniało olśniewają-
cym blaskiem.
Powoli szedł w stronę chłopców, ukradkiem przy-
glądając się ich grze. Zatrzymał się, kiedy piłka
poleciała w kierunku najbliŜej stojącego chłopca.
Pchnięta wiatrem poszybowała ponad jego wyciąg-
niętymi w górę rękami i znalazła się tuŜ przy Cole'u.
Pochwycił ją zręcznie z jakąś dziwną radością.
Pozostali chłopcy wybuchnęli śmiechem. Biegając
po wodzie, wykrzykiwali słowa uznania. Trzeci gracz
z uśmiechem na ustach ruszył w jego stronę. Cole zdał
sobie sprawę, Ŝe musi wyglądać zabawnie, chodząc po
plaŜy w eleganckim garniturze, mokry po kolana, ale
wcale się tym nie przejął. Wydawało mu się, Ŝe ten
radosny poranek jakoś połączył go z tymi chłopcami.
- Bardzo pana przepraszam - zdyszanym głosem
zaczął chłopiec - jakoś mi przeleciała ta piłka. Bardzo
dziękuję...
Plusk fal zagłuszył jego słowa. Cole popatrzył na
chłopca. Nie mógł oderwać od niego oczu. Miał płowe,
przeplatane złotymi pasemkami włosy i czarne roze-
śmiane oczy. Gdyby nie te oczy, dałby głowę, Ŝe ma
przed sobą najmłodszego brata, kiedy miał tyle samo
lat. Ten kształt twarzy, wyraz oczu, uśmiech, kolor
włosów... Tak samo wyglądał niegdyś Cody.
Nie, to niemoŜliwe. Cody był za młody na takiego
syna, nawet gdyby przypadkiem jakaś jego dziewczyna
zaszła w ciąŜę.
Bez słowa oddał mu piłkę. Chłopiec jeszcze raz się
uśmiechnął, odwrócił się i rzucił piłkę kolegom. Cole
zawołał za nim:
- Hej, synu, jak się nazywasz?
Dopiero gdy te słowa ucichły, zdał sobie sprawę z tonu
swojego głosu. Przywykł do wydawania rozkazów i
egzekwowania poleceń. Chciał złagodzić złe wraŜenie,
przeprosić, ale nie wiedział, jak zacząć. Nie zdziwił się, Ŝe
chłopiec zamarł w bezruchu. Po chwili odwrócił się.
- Tony - odrzekł krótko.
Cole pospiesznie, zanim chłopiec zdąŜył znów się
odwrócić, z uśmiechem wyciągnął do niego rękę.
- Miło mi cię poznać, Tony. Jestem Cole Callaway.
Tony juŜ odchodził, ale na dźwięk jego nazwiska
stanął jak wryty. Popatrzył z niedowierzaniem i powoli
podszedł bliŜej. Wyciągnął rękę.
- Jest pan tym Cole'em Callawayem? - zapytał z
przejęciem i ciekawością.
- Nie znam nikogo o tym imieniu i nazwisku.
- Tym, który ma zamiar kandydować na guber-
natora? Tym, co... - urwał zmieszany.
Miał mocny, męski uścisk. Cole popatrzył na jego
dłoń, jakby za duŜą i za silną na takiego chłopca. Puścił
ją z dziwnym ociąganiem.
11675096.005.png
12
MIŁOŚĆ PO TEKSAS0KU
MIŁOŚĆ PO TEKSASKU
13
- Moje polityczne plany jeszcze nie są jeszcze do
końca sprecyzowane. Ale to nie przeszkadza środkom
przekazu snuć róŜnych spekulacji.
- Och! To wspaniale, Ŝe mogłem pana poznać!
- Ja teŜ się cieszę, Tony - uśmiechną! się Cole i
dodał, starając się, by zabrzmiało to obojętnie: - A
jakie ty nosisz nazwisko?
- Alvarez, proszę pana. Tony Alvarez.
Poczuł się jak uderzony obuchem. Przez chwilę nie
mógł dojść do siebie.
Tony Alvarez. Nazwisko przywołane z
przeszłości... i teraz naleŜące do kogoś, kto
przypomina Callawaya.
Przymknął oczy, Ŝeby nieco ochłonąć. Nie! Nie! To
niemoŜliwe! To niemoŜliwe! - ale w głębi duszy juŜ
wiedział, Ŝe odkrył prawdę.
- Czy coś się stało, panie Callaway? - zapytał ze
zdziwieniem Tony.
Cole potrząsnął głową, próbując się opanować.
- Nie, synu. Nic się nie stało. Po prostu zaskoczyłeś
mnie. Dawno temu znałem kogoś, kto teŜ się tak
nazywał.
Chłopiec uśmiechnął się jeszcze szerzej.
- Naprawdę? MoŜe to był mój dziadek? To po nim
tak się nazywam. Umarł, zanim się urodziłem, i mama
nadała mi jego imię.
Jeszcze tylko ostatnie pytanie.
- Ile masz lat? Wyglądasz na jakieś szesnaście czy
coś takiego.
- Wszyscy tak myślą - roześmiał się Tony. - Jestem
duŜy jak na swój wiek. Mam czternaście lat. W lipcu
zacznę piętnasty rok. Zawsze wyglądałem na star-
szego.
A więc to prawda. Cole czuł się jak ogłuszony.
- Mieszkasz tutaj? - zapytał dopiero po chwili
zmienionym głosem, idąc w kierunku zdziwionych
przeciągającą się rozmową chłopców.
- Nie, proszę pana. Przyjechaliśmy tu tylko na kilka
dni. Mieszkamy razem z mamą w Mason, małym
miasteczku w środkowym Teksasie. Mama ma tam
galerię - dodał z dumą w głosie. - Jest artystką,
zajmuje się rzeźbą. Zdobyła wiele nagród, a kilka jej prac
znajduje się w Cowboy Artists of America Museum w
Kerrville.
Stanęła mu przed oczami niewielka rzeźba, jaką
ostatnio zakupił do swojego biura. Uchwycone w pę-
dzie, biegnące w dół skalnego zbocza mustangi z roz-
wianymi grzywami i płynącymi w powietrzu kopytami.
Zachwyciła go ta praca, tak pełna Ŝycia i dzikiej
swobody. Była podpisana: „A. Alvarez".
- Allison — powiedział głośno.
Sam się tym zdumiał. Po raz pierwszy od tylu lat
wypowiedział na głos jej imię. Przez ten cały czas
mieszkała w Teksasie, niecałe dwieście kilometrów od
Austin.
- Tak, moja mama ma tak na imię. Zna ją pan?
- Ostatnio kupiłem jej rzeźbę - odrzekł, pomijając
milczeniem ostatnie pytanie.
- Naprawdę? To wspaniale! Muszę jej o tym
powiedzieć. - Zerknął na oczekujących go kolegów i
znów popatrzył na Cole'a. - Opowiem jej, Ŝe pana
poznałem.
Nie wiedział, co powinien na to odpowiedzieć, Ŝeby
nie urazić chłopca.
O BoŜe! Co teraz zrobić, jak przeŜyć ten szok i nie
dać nic po sobie poznać? Musi zostać sam, przynaj-
mniej przez kilka godzin. Musi to wszystko spokojnie
przemyśleć.
- Będziesz w tej okolicy przez jakiś czas? - zapytał
z udaną obojętnością.
- Tak. Przyjechaliśmy dopiero wczoraj i zostajemy
do końca tygodnia.
- W takim razie pewnie się jeszcze spotkamy -
zakończył Cole, dziękując w duchu za darowany mu
czas.
11675096.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin